Indochiny to strasznie daleko…. Ale Laos to podobno szansa na zobaczenie egzotyki jeszcze nie rozjechanej przez masową turystykę. No i Piotrek namawia. Więc dałem się namówić 😃
Jedziemy przez trzy kraje: Wietnam, Laos, Kambodżę, by na koniec wrócić do Wietnamu. Jedziemy w 10 osób, z czego 7 znam z wcześniejszych wyjazdów. Bardzo miłe towarzystwo – jak zawsze z Longinem.
Do Sajgonu (Ho Chi Minh City) wiozą nas Qatar Airways, a bilety obejmują 25kg bagażu rejestrowanego (w tym rower) + 7kg bagażu podręcznego (z wymiarami pozwalającymi wziąć sakwę). W sumie 32kg to niedużo – np. dla wyjazdu na Saharę było to 43kg i też trzeba było główkować co zabrać… Biorę arkusz z tamtego wyjazdu i tnę co się da: najcięższe rzeczy, np. powerbanki, można przenieść w kieszeniach, można też wyrzucić rzeczy na Saharze potrzebne na chłodne noce, nic nie biorę do gotowania, zostawiam tylko jedne buty (sandały), itd. Po kilku wirtualnych „przepakowaniach” udaje się – gdyby nie kartonowe pudło (3kg), to bym się z zapasem zmieścił w limicie (patrz spis). Kupno 2kg nadbagażu rozwiązuje wszystkie problemy.
Przynajmniej jeśli chodzi o bagaż. Bo generalnie było tego trochę: szczepienia przed wyjazdem, wietnamska wiza, której część ludzi nie dostała aż do dnia wyjazdu (okazało się, że właśnie zmieniali system do obsługi, a stary system, pytany o wniosek odpowiadał twardo „in processing” – trzeba było się samemu domyśleć, że trzeba sprawdzać na innej stronie, bo nikt na maile nie odpowiadał, a ambasada w Warszawie stwierdziła, że oni nic nie mogą). Do tego różne problemy z moim zdrowiem (np. piekielnie mocne skurcze mięśni – dopiero na 2 dni przed wyjazdem znalazłem, że to po prostu niedobór magnezu), oraz całe mnóstwo spraw do załatwienia przed wyjazdem.
Ostatnią sprawą był przejazd na Okęcie – jedziemy z Krakowa w 3 osoby, a że rowery w pudłach, to ciężko zabrać się autem, a sensowny pociąg na rano jest tylko jeden (a co jeśli się spóźni?). Ostatecznie udaje się znaleźć transfer busikiem: przemiły Grzegorz (mówi, że skusił się na ten kurs widząc info o rowerach – on sam też niedawno jechał rowerem po Saharze) zbiera po kolei naszą trójkę od 1 w nocy i dowozi pod samo wejście na lotnisko o 5:30 nad ranem.
W Sajgonie jesteśmy 19 godzin później (same przeloty: 13 godzin). Po przedwyjazdowym szaleństwie był to całkiem miły odpoczynek.
Wychodzimy z lotniska w skwarny poranek – na rozgrzanym parkingu przed lotniskiem Longin szuka jakiegoś transportu na pobliski dworzec autobusowy, co okazuje się zadziwiająco trudne, ze względu na nasze paczki z rowerami, oraz fakt, że dworców z autobusami na północ jest podobno kilka – trzeba w ciemno któryś wybrać.

Udaje się trafić dobrze: pakujemy się do busa, który w 14 godzin ma nas przewieźć 900km na północ. Bus jest z leżankami!




Leżanki są zadziwiająco wygodne (choć nieco za krótkie), doskwiera za to brak toalety i to, że kierowca nie chce się zatrzymywać (kiepskie drogi nie dają szans na nadgonienie). Ale w końcu daje się przekonać 😖
Ja mam miejsce przy oknie, więc pod koniec trasy półsennie oglądam deszczowy Wietnam o poranku. A potem wysiadka (na skrzyżowaniu przed Hoi An), skręcamy rowery i wreszcie przestajemy być transportowani.

Jedziemy do My Son, czyli starożytnego kompleksu świątyń cywilizacji Czamów. Jest lekko deszczowo, ale nam wszystko się podoba.



My Son robi wrażenie. Świątynie są w ruinie, ale ciekawie się po nich chodzi, zwłaszcza że wokoło tętni tropikalne życie: całe łąki mimozy, motyle, ptaki, intensywna zieloność. A na koniec przyjemnie pretensjonalne widowisko z muzyką i tańcami.












Teraz jedziemy do miasta Hoi An. W szczególności zobaczyć pomnik polskiego konserwatora zabytków, Kazimierza Kwiatkowskiego, który w latach 80 znacząco się przyczynił do uporządkowania My Son w obecnym kształcie. Właściwie to życie poświęcił temu tematowi – po latach pracy zmarł tutaj.
Już blisko miasta droga prowadzi tylko trochę ponad powierzchnią wody – tu dopiero co przeszły tajfuny i miejscami jest powódź. Jak się okazało (naszej trójce powiedziała o tym dziewczyna na skuterze, inni mieli mniej szczęścia) główna droga jest zalana, tak że trzeba jechać albo bardzo naokoło, albo groblami przez rozlewiska.
Świetne to było: boczne drogi (czasem ścieżki), niesamowite widoki, a my pilnujemy jedynie, by jechać tędy, co wszyscy na skuterach.





Przez Hoi An właśnie przechodzi fala powodziowa (nadbrzeża oraz niektóre mosty są zalane), ale wcale nie przeszkadza to tłumowi turystów. Jest gwarnie i świątecznie, a my umawiamy się na zebranie podgrup w samym epicentrum tego zgiełku – przy Moście Japońskim.











Hoi An jest BARDZO turystyczne, pełne pięknych miejsc, urokliwych knajpek, ulicznych grajków z całego świata, itd. Oglądamy to wszystko bardzo pobieżnie, szukając pomnika „Kazika” Kwiatkowskiego – faktycznie jest, okazały, w samym środku miasta.
Nocleg mamy w hostelu z booking.com: wspólne łazienki (czyste), 10-osobowe pokoje z łóżkami piętrowymi i z międzynarodowym towarzystwem. W sumie byłoby bardzo OK, gdyby nie okazało się, że pozornie czyste prześcieradło jest nasączone jakąś chemią – zanim wypakowałem śpiwór, to chwilę na tym prześcieradle leżałem w krótkich spodniach i w efekcie dorobiłem się uciążliwego swędzenia.

Pogoda kapryśna – raz leje, raz wychodzi słoneczko, ale gdy przychodzi spotkać Ocean, to warunki są idealne.















Jednak gdy wstępujemy na obiad, do knajpki z owocami morza na przedmieściach Da Nang, to zaczyna lać solidnie. Knajpka miła, fajnie się w niej siedzi patrząc na deszcz, tak że nie bardzo się chce z niej wychodzić, zwłaszcza, że usłużny Google podpowiada, że po drodze mogą być zalania przez powódź, a do tego na drodze są tunele, być może z zakazem jazdy rowerem.




Kończy się to tak, że Konrad wynajduje podwózkę…
No nie może tak być! Po dwu dobach bycia transportowanym zdecydowanie nie chcę rezygnować z roweru, zwłaszcza, że przed nami fajny podjazd w widokiem na zatokę. Ja tam chcę jechać, nieważne że pada. „Namawianie” na wspólną jazdę Piotra i Michała polegało tylko na prostym pytaniu, czy nie chcą zobaczyć morza z góry? Chcą – jedziemy w trójkę.
A deszcz? Jakoś chwilowo przestał. Potem kilkukrotnie straszył, ale w końcu – nie padało. Tunele? Wszystkie bezproblemowo ominęliśmy starymi drogami. Powódź? Faktycznie zalała nam boczne drogi, ale oznaczało to jedynie, że na główną do Hue wjechaliśmy trochę wcześniej.
Bardzo przyjemny dzień wyszedł: fajne podjazdy, ciekawe widoki, na przełęczy przystanek przy kawce (rozmowa po polsku z Białorusinami, którzy kiedyś mieszkali we Wrocławiu, teraz od 3 miesięcy są w Wietnamie i planują tu zostać na stałe).
Boczne drogi za przełęczą intrygują szerokimi pasami idealnego asfaltu (po których przechadzają się krowy), a jak się w końcu okazało – zapełniają się tłumem skuterków po zakończeniu zmiany w fabryce.




















O zmroku jeszcze sprawdzamy boczne drogi, ale widać, że zalane – trzeba jechać główną. Droga wygodna, wiatr w plecy, zostało raptem 45km – można jechać.
7km przed końcem – huk i zaraz łapię flaka: wjechałem w butelkę… Udało mi się przebić „nieprzebijalną” oponę Marathon Plus: szkło wręcz wycięło „L” w oponie, tak że kawałek gumy, aż do wkładki, luźno lata. Cóż – ta opona jest już na straty, a na razie zmiana dętki i jedziemy.
Łapiemy resztę grupy w tajskiej knajpce koło hotelu – dobre jedzenie (malutka knajpka, połączona z mieszkaniem dla rodziny – np. tuż za ścianą spała babcia), potem w hotelu kąpiel, fajny pokój (nie mam tu żadnej alergii! już do końca wyjazdu nie muszę nigdzie brać clatry), a wieczorem większość korzysta z masaży w pobliskim zakładziku, co się reklamował w naszym hotelu.
Ja też się kuszę na masaż nóg – wydaje się całkiem fajny, ale ostatecznie okazało się, że zapał miłych pań to trochę za mało (nie mają takiej wiedzy jak kinezyterapeuci w Polsce) – sumarycznie moje kolano po tym masażu było w nieco gorszym stanie niż przed. Ale doświadczenie miłe – poczułem się dopieszczony 😊


Dziś pałac cesarski – ale zanim pójdziemy zwiedzać, zaczynamy z Longinem dzień od przejazdu przez miasto w poszukiwaniu gazu do palnika i opony dla mnie. Zaczynamy od targowiska, gdzie już nas kierują do właściwego sklepu.


Gazu czemuś nigdzie nie ma (ale dowiadujemy się, że w Wietnamie można go kupić „na każdej stacji benzynowej”). Za to jest opona! Do wyboru była droga zwijana marki Bontrager (wyglądała jakby leżała tam od zawsze), oraz 3-krotnie tańsza (ok. 60zł) drutówka Schwalbe – tę kupiłem i wrzuciłem na bagażnik. I będę ją tak woził przez wszystkie kolejne dni – Marathon mimo wyciętej szkłem okazałej dziury – wytrzymał do końca wyjazdu.
Z jednej strony to miłe poczucie bezpieczeństwa (jakbym od razu zmienił, to bym się martwił czy ta tania opona wytrzyma, a tak to mam „backup”), z drugiej – niewygoda. Opona zawadza, a do tego utrudnia zrealizowanie planu, by na bagażniku wozić część namiotu (część, bo karimata piankowa już wystarczająco zapełniła górę bagażnika, tak że planowałem namiot rozdzielić na część wożoną w worku wodoszczelnym w sakwie i część na bagażniku – taka komplikacja, będąca ubocznym skutkiem oszczędności ok. 400g na wadze, czyli wyboru karimaty zamiast samopompy). Efekt jest taki, że zamiast z Piotrkiem dzielić się uciążliwością wożenia 2kg namiotu dla nas, to cwaniakuję: cały wyjazd to on go woził. Mówi, że mu nie przeszkadza…
A potem zwiedzanie pałacu.














Pałac jak pałac. Nawet szczególnie stary nie jest. Ciekawszy okazał się grobowiec cesarski – trochę za miastem.










Ale najciekawszy był drugi z odwiedzonych „grobowców” – w formie kilkupiętrowego ogrodu na zboczu:









Po długim zwiedzaniu jedziemy w góry. Końcówka jest już całkiem po ciemku, w deszczu, ot, uparte kręcenie podjazdów w pustych górach. Przejeżdżające z rzadka motocykle zapewniają niesamowitą iluminację zamglonego w deszczu, nocnego krajobrazu.
Przed ostatnim podjazdem – przemiły sklepik z pyszną kawą. Aż by się tam zostało, ale Longin mówi, że koniecznie musimy dziś wyjechać na płaskowyż. No to kręcimy – lepiej trochę pocierpieć niż rozwalać plan.






Miasteczko na górze wita nas tęczową bramą, głośną muzyką i sklepikiem z pysznymi drożdżówkami – mimo rzęsistego deszczu (właśnie rozpadało się na całego) robi się całkiem miło. No, może nie było miło Agnieszce – gdy my cieszymy się końcem podjazdu, to ona właśnie zalicza kryzys – koniec drogi jest w samą porę.
Nocleg mamy już zaklepany przez Adama – mówi, że rower zepsuł mu się akurat przed tym hotelem, więc nie kombinował, nie targował się – po prostu wziął 5 pokoi. Trochę to nadwyrężyło budżet w wietnamskich dongach (w czasie posiłków musieliśmy uważać co bierzemy), ale przecież nie będziemy teraz robić bydła by targować się na nowo. Pokoje ogromne, co ma tę zaletę, że daleko jest do grzyba, co straszy na suficie (z grubsza zamalowany). Ale śpi się wygodnie.

Rano lejba na całego, ale nie robi to wielkiego wrażenia: wiemy, że to już ostatni dzień (za górami, w Laosie, powinno być już sucho), poza tym peleryna przeciwdeszczowa i ciepłe mimo deszczu powietrze, to całkiem przyjemne połączenie.


Zresztą czasami przestaje padać – i wtedy nawet dostajemy tęczę.







W końcu skrzyżowanie, gdzie odbija droga w góry – podjedziemy tam na granicę, choć informacje z Internetu mówią, że tam nam nie wyrobią wizy „on arrival”. Jednak doświadczenie Longina mówi, że szansa jest, a pełnoprawne przejście graniczne jest dopiero 100km dalej (Lao Bao) – warto spróbować.
Fajnie jedzie się w góry – jest coraz bardziej widokowo i z czasem przestaje padać – taką drogę można polubić.






Ale w czasie gdy asfalt był mokry, to spotykamy niespodziankę na drodze – ciężarówki tutaj ciężko piłują pod górę, wypuszczając kłęby czarnego dymu, a jak się okazało, na najstromszych fragmentach potrafią też gubić olej. Ogromna plama oleju na stromym podjeździe, polana wodą z deszczu była naprawdę śliska. Dopóki jechałem, to właściwie nic nie czułem, ale po zatrzymaniu buty ślizgały się tak, że ciężko ustać. Spod Agnieszki rower po prostu się wyślizgnął – przy małej prędkości (podjazd) upadek nie był bolesny, ale było nerwowo z powodu właśnie nadjeżdżającej zza zakrętu ciężarówki.

Kolejne nerwy zapewnił powrót tą samą drogą – bo jednak musieliśmy wracać. Nie pomogły żadne przyjazne gesty wobec pograniczników – nie da się i już. Nawet nam zestawili na komórce wideokonferencję, z mówiącym po angielsku pogranicznikiem z Lao Bao, by autorytatywnie przekazał że się nie da. Wracając wypatruję śliskiego fragmentu, ale na suchym teraz asfalcie było zupełnie inaczej – plamę oleju dało się ominąć.
Pod koniec zjazdu deszcz wraca – leje na całego. Chowamy się w knajpie, gdzie przed podjazdem jedliśmy obiad, a Longin z Konradem szukają podwózki i znajdują ją w pobliskim sklepie (a właściwie hurtowni spożywczej). Właściciel hurtowni nie tylko organizuje dwa auta do przewozu nas i rowerów, ale także ogarnia brakujące zdjęcia do wizy (Longin dostaje krawat w photoshopie).
W oczekiwaniu na transport słuchamy lokalnej (chyba laotanskiej) muzyki z wielkiego telewizora, obserwujemy oprawianie mięsa na wieczorny posiłek, a Konrad z zapałem organizuje wymianę dwu pękniętych szprych w swoim rowerze. Bacik i dzynks do odkręcenia kasety daje Longin, klucz niezbędny do zakręcenia dzynksem pożycza w pobliskim warsztacie, supermocy niezbędnych do odkręcenia zapieczonego gwintu kasety udziela Tadek, szprychy ma ode mnie, zakłada je Piotr, a centrowanie robi Adam. Zbiorowym wysiłkiem udało się! 😘

W końcu są auta – pakujemy rowery i siebie, tak że już po zmroku jesteśmy na granicy.
Kolacja w barku przygranicznym, przy okazji kupno laotańskiej karty sim, srogie miny pograniczników wystawiających nam wizy (Konrad uparł się, by nie płacić ekstra haraczu $5 od głowy – mimo naszych protestów by mundurowych nie irytował, wyrzucał z siebie potok słów, tak że w końcu odpuścili) – i jesteśmy w Laosie!
Ten wita nas mocnym smrodem palonego plastyku (w Laosie nie ma zorganizowanej zbiórki śmieci, więc te się co wieczór pali), a my znajdujemy nocleg zaraz za granicą.
Czyli wyjechaliśmy z ludnego i bardzo turystycznego Wietnamu → przed nami Laos.