To trzecia część opisu Longinady przez Indochiny południowe – jedziemy przez: Wietnam, Laos, Kambodżę, by na koniec wrócić do Wietnamu.

Noc w hotelu w Siem Reap krótka. Trudno oczekiwać, by wschód słońca nad Angkor Wat zawsze był spektakularny, ale być tu i nie spróbować zobaczyć – nie wypada. Żeby być na 6:30 po zachodniej stronie świątyni, trzeba mieć czas i na dojazd (7km) i na dojście i „na nieprzewidziane”. Umawiamy się więc przy wyjściu z hotelu na nieludzką 4:30.
I mało brakowało, by zwiedzanie właśnie przy wyjściu się zakończyło – drzwi są zamknięte i ani nikogo z obsługi ani żadnego pomysłu jak kogoś ściągnąć. Adam zaczyna oglądać zamknięcie drzwi – to masywna, „rowerowa” blokada, owinięta wokół uchwytów szklanych drzwi. Nie udaje się mu otworzyć, najwyraźniej nie ma kwalifikacji włamywacza, ale jego starania skłaniają do myślenia o innych, niestandardowych opcjach… Zauważam w samym uchwycie drzwi niedużą śrubkę z otworem na klucz hex i po krótkich staraniach udaje się ją rowerowym multitoolem odkręcić, co pozwala odchylić uchwyt i wspólnym wysiłkiem – usunąć blokadę drzwi – hurra, jesteśmy wolni! Pozostaje jeszcze przykręcić śrubkę z powrotem (ciekawe co obsługa hotelu sobie pomyślała widząc blokadę zdjętą?) – i jedziemy przez nocne miasto.
Przy wejściu na teren świątyni – oczywiście kontrola biletów (skanowanie kodów QR wyświetla zdjęcie kupującego), zapinamy rowery i tuptamy. Niebo delikatnie się rozjaśnia – na tyle tylko, by wyłuskać z ciemności kontury świątyni.

W przewodniku dokładnie wskazują miejsce gdzie „najlepsze zdjęcia”, ale skoro mamy pewien zapas czasu przed świtem, to nie idziemy całkiem wprost, tylko po schodach wchodzimy do samej świątyni. Wrażenie jest niesamowite, a pokazujące się w świetle czerwonej diody czołówki, naścienne reliefy, są dużo bardziej interesujące niż oglądane później – w pełnym świetle dnia.

I tak byśmy dłużej krążyli po tajemniczych wnętrzach gdyby nas nie wygonili – okazuje się, że wstępu nie ma aż do świtu. Zgodnie z prawdą odpowiadamy, że nie wiedzieliśmy o zakazie, ale grzecznie wychodzimy za miłą strażniczką. A potem Tadek mówi, że dla tłumku przed świątynią byliśmy atrakcją : czerwone światło w ciemności, przesuwające się po kolejnych oknach starożytnej budowli 😄
Tak, tłumek – kilka setek ludzi zebrało się tu w jednym celu: złapać najlepszą fotkę wschodu słońca nad Angkor Wat.




Tyle wyciągniętych rąk z aparatami i smartphonami, ekskluzywny kącik dla fotografów ze statywami, oczekiwanie – i nic szczególnego się nie stało, słońce wstało nieefektownie. A w miejsce tłumu wpatrzonego w świątynię, zostały tylko psy – któż wie na co czekające:



Na wschód słońca czekały też liczne naganiaczki do pobliskich knajpek – pora na śniadanie, więc najważniejsze to złapać klienta teraz, zaraz, natychmiast. Daliśmy się złapać – może było nieco drożej, ale było dobre i na miejscu.
Tłum rozchodzi się – jedni zwiedzać wnętrze świątyni, inni rozpraszają się po całkiem sporym terenie, jeszcze inni wracają do hotelu – w sumie robi się całkiem znośnie. Jest co oglądać i robimy to bez przesadnego pośpiechu.


















Może ta flagowa atrakcja Kambodży zostawiła nieco niedosyt, ale nie ma co marudzić, tylko oglądać kolejne.
Zwiedzanie na rowerach jest tu ewidentnie mile widziane, przez las prowadzi całkiem miła ścieżka rowerowa:

Wkrótce pierwsza budowla do zwiedzania, ale jakaś taka niepozorna – jedziemy dalej. I gdy tak jedziemy przez las, to nagle widok wręcz zrzuca z siodełka:

To niby „tylko” brama do jednego z kompleksów świątyń, ale jest w dżungli, nie prowadzi do niej żadna droga poza naszą ścieżką rowerową – można się poczuć jak ci, co jeszcze nie tak dawno odkrywali budowle Angkor, zarośnięte bujną roślinnością.






I szczerze mówiąc ta brama była chyba głównym powodem, dlaczego dostaliśmy takiego szpunka na resztę dnia. Bo niby można coś sobie planować z przewodnikiem, jakieś „pętle” po atrakcjach Angkor, ale tak naprawdę nie da się nic zaplanować, skoro kompletnie nie wiadomo, co wyłoni się zza kolejnego zakrętu – czy będzie to kolejna męcząca „kupa starych kamieni”, czy też coś, co złapie za gardło widokiem i skojarzeniami. A takich łapiących za gardło miejsc było tu jeszcze kilka. Zaliczyliśmy chyba wszystkie 😉
Objechaliśmy obie pętle z przewodnika (małą i dużą), weszliśmy na każde strome schody, wysmażyliśmy się w palącym słońcu na kamiennych dziedzińcach, obcykaliśmy „świątynne” małpy, zrobiliśmy selfiki pod drzewami zrośniętymi ze starożytnymi murami, posłuchaliśmy ptaków śpiewających w dżungli podchodzącej pod ruiny. A na koniec dnia jeszcze weszliśmy w pośpiechu na wzgórze, gdzie właśnie zaczęły się zbierać tłumy na oglądanie zachodu słońca nad jeziorem, po czym szybko zeszliśmy z tego wzgórza – uciec od tłumu i zobaczyć zachód słońca nad główną świątynią (do kompletu do wschodu słońca nad tymi samymi wieżami). Było męcząco, w tym upale nawet bardzo, dzień wyszedł bardzo długi, ale dla kilka chwil zachwytu – warto było się zmęczyć.




































Już po zmroku wracamy pod hotel – jeszcze kolacja i szybko idziemy na kąpiel i chwilę snu w łóżku. Reszta spania będzie w autobusie, co rusza po północy z dworca 2km od hotelu: zamiast marnować noc w łóżku, przejedziemy 320km do stolicy, Phnom Penh. Autobus oczywiście z leżankami – po męczącym dniu spało się w nim znakomicie.

Stolica to kilka atrakcji „obowiązkowych”: w szczególności pałac królewski oraz „Pola Śmierci”, czyli muzeum pod miastem, gdzie zabijania za Czerwonych Khmerów było szczególnie dużo. Pałac znam z youtube, pola z książek, zresztą po intensywnym dniu w Angkor, zwiedzania mam po dziurki w nosie, natomiast chętnie zobaczyłbym jak wygląda Kambodża tak naprawdę – jak żyją ludzie, a nie co pokazuje się turystom. Podobne odczucia mają Adam i Patrycja – uciekamy w trójkę z głośnej stolicy.








Zjeżdżamy na bulwary nad Mekongiem (tutaj już olbrzmi – właśnie miesza się z drugą dużą rzeką – przez chwilę nurt jest dwukolorowy – brązowy z jednej i niebieski z drugiej), po czym promem przeprawiamy się na drugi brzeg.
Zaraz po wyjeździe z promu panika: Patrycja zgubiła kask. Biegnie na prom wypytywać się czy nikt nie widział (w ręku trzyma mój – jak inaczej wytłumaczyć o co chodzi?) – niestety, jak kamień w wodę. Ktoś się połakomił?? I wtedy widzi, że Adam ma kask zarówno na głowie jak i zaczepiony na bagażniku – śmiech jest odświeżający 😉








Odwiedzamy katolicki kościół – nieduży, ale z ogromnym wiatrakiem pod sufitem. Koło kościoła szkoła – zaglądamy ciekawi jak to wygląda, ale szybko uciekamy, gdy widzimy, że zaczynamy dzieci rozpraszać. Google mówi, ze te „robaczki” na tablicy to chyba lekcja matematyki.
A potem 60km sielanki. Spokojne wioski, uśmiechnięci ludzie, dzieci w szkole i poza nią, obwoźni sprzedawcy wszystkiego, mnisi błogosławiący w zamian za jałmużnę w żywności (ale może być też wypasiona kawa).
Są ludzie na rowerach – motocykli jest mniej niż w Wietnamie czy Laosie, a jeśli już są, to pracują: wożą towary, ciągną obwoźne sklepy, itd. A ludzie chodzą albo na piechotę albo jadą na rowerze. Trochę się nami interesują, ale tak bardziej „przy okazji” ważniejszych spraw – np. dziewczynki jadące rowerami prawie nie zwracały na nas uwagi, ale zaczęły się ze mnie głośno śmiać, gdy zobaczyły, że robię zdjęcie krowom 😃






















No i klasztory dosłownie co chwila. Odwiedziliśmy ze 20, a jeszcze więcej minęliśmy – tu jakieś klasztorowe zagłębie. Wioski nieduże, mnisi chodzą po domach po prośbie, ale przy klasztorach szkoły pełne dzieci, a świątynie pełne wszystkiego i to doskonale utrzymanego (albo wręcz świeżo odmalowanego).


























A to wszystko w bliskości pięknego Mekongu – mógłbym tak jechać cały dzień.
A potem wjeżdżamy na krajówkę i sielanka się kończy: spaliny, kurz, gryzący gardło dym palonych śmieci. Ale nawet Kambodża paskudnej krajówki wydaje sie „prawdziwsza” niż sterylnie kosmopolityczny świat Angkoru – nie narzekamy, tylko jedziemy, pod koniec – w ciemności.
Z resztą grupy się rozmijamy – oni do Neak Loeung (miasteczko z mostem) jadą krajówką po zachodniej stronie Mekongu, więc trochę mają dość ruchliwej drogi i w efekcie ostatnich 60km już nie chciało im się jechać: wyprzedzili nas zapakowani w dwa tuktuki (z rowerami na dachu). Spotykamy się wszyscy w hotelu w Svay Rieng – do granicy wietnamskiej zostało 40km.
Jest piątek, odlatujemy w niedzielę rano, a do lotniska zostało nieco ponad 100km. Dla chętnych może być bus spod granicy, ale ja zdecydowanie chcę ten →ostatni dzień, w Wietnamie, spędzić na rowerze.