Ostatni dzień Longinady przez Indochiny południowe: wjazd do Wietnamu z Kambodży i przejazd do Sajgonu.

To czwarta część opisu Longinady przez Indochiny południowe – jedziemy przez: Wietnam, Laos, Kambodżę, by na koniec wrócić do Wietnamu.

Wracamy do Wietnamu czyli do deszczy (przelotnych) i wszechobecnych skuterków. Do granicy (Bavet) 40km – nudna krajówka, droga urozmaicona deszczem (znowu przydaje się peleryna).

Na granicy typowo (jeden typek nie doczytał i próbował przez chwilę wmawiać, że trzeba nowej wizy wietnamskiej), a przed granicą wydajemy ostatnie kambodżańskie pieniądze na obiad i owoce. W tym Durian.

Przedziwny to owoc – z zewnątrz wali cebulą, muchy na nim siadają aż obrzydzenie bierze, ale ten miąższ w środku jest po prostu niezwykły. Kojarzy się z różnymi smakami, ale wszystkie pyszne – np taka naprawdę dobra kremówka, tylko nie tak słodka. Ci, co go próbowali kiedyś dawniej, mówią że ten był wyjątkowo dobry. Droga przyjemność ($5 za kg, a je się z tego może 5% wagi), ale zdecydowanie warta spróbowania.

Za granicą się rozdzielamy: część idzie na autobus do Sajgonu, Longin z Michałem i Piotrem po wyprawieniu reszty grupy chcą zwiedzać bunkry Vietkongu (potem planują stamtąd też łapać autobus), a ja? Właśnie nie wiem. Chciałbym się trochę pokręcić poza głównymi drogami. Już nie pada, w Sajgonie nocleg już zarezerwowany (na booking.com) – nic nie ogranicza.

Nie czekam na odprawienie busa tylko jadę przed siebie sam. A gdzie? Niech będą te bunkry – bo droga tam jest ładnie w poprzek główniejszych dróg, promieniście idących do Sajgonu.

Jadę sobie spokojnie, robiąc postoje dla kawy w przydrożnych barkach. Dla kawy i rozmowy z domem – i gdy tak sobie rozmawiam, to mija mnie trzech rowerzystów. No tak – choć drogi boczne, to w końcu jedziemy w tym samym kierunku – nic dziwnego że się spotykamy. W efekcie pod same bunkry podjeżdżamy już razem.

To wielkie muzeum. Zaczyna się od świątyni ku czci Cho Chi Minha, a potem jest wystawa, obowiązkowe oglądanie filmu, a potem chodzi się po dżungli z przewodnikiem.

Straszne miejsce. „Śmierdzi” starą nienawiścią. Przewodnik uśmiechnięty, opowiada spokojnie o sposobach zabijania. Podobno wszystko tu nieco przeskalowane, tak by białasy się mieściły w tunelach i wejściach do nich, bo oryginalnie to wszystko było takie, by Wietnamczycy chodzili skuleni, a Amerykanie musieli się czołgać – ale i tak wejście do tunelu zamaskowanym otworem, to obecnie spora atrakcja. Wszyscy nieźle się bawią, a ja czuję, że nie mogę tu oddychać.

Na koniec, przed ostatnim bunkrem do zwiedzania, przystanek – można kupić napoje, jest też darmowy poczęstunek: gotowany maniok. Nie znamy tego smaku, więc próbujemy wszyscy – całkiem smaczny. Potem się okaże, że będziemy tej ciekawości żałować, bo w gratisie dostajemy też jakiegoś mikroba, co nam powrót do domu „uatrakcyjni”.

Po wyjściu z muzeum znowu się rozdzielamy: ja chcę jechać, przewietrzyć się na rowerze, odetchnąć świeżym powietrzem, podczas gdy Longin z Piotrem i Michałem wolą łapać busa.

Zmrok niedaleko – póki dnia ciągnę do przodu, potem, po zmroku – już mi nie zależy. Został przejazd przez coraz bardziej ruchliwe przedmieścia. Rozglądam się, patrzę jak tu ludzie żyją, a w końcu staję w cichej knajpce (chwilowo jestem tam jedynym klientem, ale co chwila ktoś bierze jedzenie na wynos).

Bardzo miłe miejsce. Co prawda porozumieć się mogłem tylko na migi (i pokazując na zdjęcie jedzenia na ścianie), ale byłem tam mile widziany. Uśmiechali się do mnie, a po zjedzeniu zupy Pho Bo (bardzo dobrej) zaprosili do stolika, gdzie z rodziną sami siedzieli. I zaczęli częstować: papierosem, lokalną fajką (w sumie trochę żałuję, że nie spróbowałem), a w końcu zieloną herbatą – taką jak sami pili. Wspaniała odtrutka dla duszy po tym strasznym muzeum.

I znowu na postoju (w trakcie jedzenia zupy), widzę przejeżdżającą trójkę rowerzystów – dziwne, przecież mieli jechać busem… Wkrótce znowu się spotykamy – zatrzymuję się na zmianę ogniwa w latarce, a tu niespodzianka – oni akurat stoją po drugiej stronie drogi. Okazało się, że pojechali do miejsca skąd odchodziły busy, ale te były całkiem wypchane ludźmi – bez szans na zabranie się z rowerem. Więc dalej jedziemy już razem.

Ostatnie 30km to kompletne szaleństwo przejazdu przez Sajgon – to się w europejskiej głowie nie mieści jak może wyglądać miasto…

Tyle że to działa – ruch jest ogromny, ale płynny. Spokojnie wjeżdżamy do centrum (ulice coraz szersze, coraz więcej motocykli) i w końcu Michał pewnie doprowadza do naszego hotelu.


Rano nic nie wskazuje na problemy – trochę gniecie w żołądku, ale tłumaczę to sobie nierozsądnym jedzeniem longanów na czczo.

Pakujemy rowery, nadajemy na bagaż – jest tyle krzątania się, że nie ma czasu na choćby najprostsze śniadanie – to jemy dopiero w samolocie. Ale po śniadaniu i wypiciu kilku gorzkich herbat – wcale nie robi się lepiej. Jest całkiem kiepsko, ale nie przypuszczałem że aż tak – idąc do toalety przewracam się, szybko wstaję, idę dalej – i budzę się z trzema stewardesami nad głową. Straciłem przytomność na chwilę. Tego jeszcze nie grali… Czyści mnie, ale najgorsza jest ogólna słabość. Mam niedużą gorączkę (38°). Łykam węgiel, a gdy nie pomaga – więcej węgla. Stewardessy mnie ciągle nagabują, np. sprawdzają jak się nazywam, ale też chętniej niż wcześniej donoszą gorzką herbatę. Lepiej robi się, gdy w końcu łykam nifiroksazyd – czyli to zatrucie bakteryjne.

Przesiadka w Doha (Katar) – tym razem to wiele godzin, więc grupa będzie zwiedzać, ale ja myślę tylko o przycupnięciu w jakimś spokojnym miejscu w pobliżu toalety. Problemy żołądkowe mam nie tylko ja, ale reszta znosi to bez „fikołków”. Chorują wszyscy, co zjedli poczęstunek wietnamskiego rządu komunistycznego, czyli gotowany maniok w muzeum. Taka zemsta Cho Chi Minha.

Dobrze wspominam lotnisko w Doha. Większość z tych 12 (?) godzin przespałem na fotelu, ale też znalazłem bezpieczne jedzenie, a nawet prawdziwą dżunglę pod dachem. Pod koniec, gdy grupa już wróciła, czułem się już prawie całkiem dobrze.

Na tyle dobrze, że gdy w poniedziałek rano jesteśmy w Polsce, to po przejeździe koleją do Krakowa, mam jeszcze siłę by pracować zdalnie (trzeba, nie mam już urlopu w tym roku).

Pozostało jeszcze „wyzerować” 6-godzinny jetlag (najpierw budziłem się o 2 w nocy, potem długo – o 4 nad ranem), przestawić się na polską, grudniową pogodę (chlapa, wiatr, kilka stopni powyżej zera – brrr, musiałem natychmiast kupić puchówkę na -20°, by jakoś tu funkcjonować) – i w końcu wrócić do normalnego życia.

→ Patrz jeszcze, spisane po kilku tygodniach od powrotu, podsumowanie.