Podsumowanie wyjazdu z grupą Longina przez południowe Indochiny: przez Wietnam, Laos i Kambodżę.

To piąta, ostatnia część opisu Longinady przez Indochiny południowe – jedziemy przez: Wietnam, Laos, Kambodżę, by na koniec wrócić do Wietnamu.

1200km na rowerze, 12 dni jazdy + 1 dzień kręcenia się na rowerze po Angkor, 16 dni w podróży, 3 kraje, egzotyka, mnóstwo ciekawych miejsc „zaliczonych”.

A co zostało w pamięci? Z czym będzie mi się kojarzył ten wyjazd?

Relatywnie niedużo było „wow” rowerowych – po prostu za mało gór... Był ten podjazd nad morzem za Da Nang, była ta piękna droga przez rozlewiska przed Hoi An, była przełęcz pod laotańską granicą, ale już przejazd przez góry południowego Laosu nie bardzo zapadł w pamięć – ot, trochę podjazdów wśród gajów bananowych i upraw manioku, po niezłym asfalcie.

zdjęcie od Michała

Pewnie gdyby te 100km przyszło przejechać kamienistą gruntówką (jak wnioskowaliśmy z mapy), to wspomnienia byłyby żywsze.

Ciekawie było nad Mekongiem – nie wybieraliśmy celowo wyboistych dróg, ale chwilami było terenowo. Widzieliśmy prawdziwe życie w małych wioskach, a przy okazji trzeba było trochę się postarać na rowerze – tak jak lubię!

Na pewno zapadnie też w pamięć szaleństwo w centrum Sajgonu, w szczególności to wielkie rondo, gdzie kilkadziesiąt aut i chyba z tysiąc motocykli/skuterów wydawało się tworzyć nierozsupływalny węzeł, a tymczasem przejazd odbył się bardzo sprawnie, bez choćby jednej niebezpiecznej sytuacji.

W ogóle wietnamskie motocykle to ciekawy temat – jak później sprawdziłem, 100mln Wietnamczyków ma zarejestrowanych ponad 65mln motocykli. Służą im one do wszystkiego – od przejazdów do pracy i szkoły, do odpowiednika samochodów ciężarowych i to w dodatku zdolnych do jazdy po każdej drodze. W miastach ich liczba może przytłacza, ale ten śmierdzący spalinami tłum mimo wszystko sprawnie porusza się, podczas gdy ta sama liczba osób zamknięta w autach, po prostu zakorkowałaby miasto na amen.

Do tego cała infrastruktura jest dostosowana do motocykli – np. pod restauracją motocykle parkuje się przed samym wejściem, czyli w praktyce tuż koło stolika. Miejsc parkingowych dla motocykli przed restauracją wystarcza dla wszystkich (czasem parking rozszerza się na cały parter, tak że stoliki są na piętrze) – podczas gdyby zajmowały je auta, to zmieściłyby się tam może ze dwa.

To jak bardzo motocykle sprawdzają się w tych warunkach, mogliśmy docenić też przez porównanie z biedniejszymi krajami – w Laosie motocykli było o połowę mniej niż w Wietnamie, a w Kambodży w ogóle mało co – i rzucał się w oczy brak aktywności tak powszechnych w Wietnamie. Nawet motocykle objuczone w Laosie bananami kursowały w jednym kierunku – do granicy. Gdy wróciliśmy do Wietnamu, to wszechobecność motocykli można było odebrać jako powrót do normalności.

Piękna była tam natura – wspaniałe kwiaty, bujna roślinność, niesamowite motyle wielkie jak dłoń. I zaskakująco wielkie wodospady.

Doskonałe było jedzenie. Niby proste (zasadniczo jedliśmy streetfood), ale z reguły bardzo smaczne. Były potrawy niezwykłe – w szczególności czerwone curry z Angkor było rewelacyjne, ale nawet wszechobecna tam zupa Pho Bo, z reguły była bardzo dobra (nawet jeśli w końcu zaczęliśmy na nią marudzić).

Była też pyszna kawa w różnych wariantach (z reguły z lodem – wiem, będę musiał się przebadać czy ameby nie złapałem), a zimny kokos (ze słomką do wypicia słodkawego soku ze środka), czy zmiksowany z lodem Dragon Fruit – oh, rewelacja!

Trochę brakowało dobrej herbaty – oni tam „tre” znają, piją, ale traktują dość użytkowo – np. w knajpce potrafił stać duży czajnik z herbatą, za którą nikt nie liczył należności, ale też smak był mocno przeciętny. Prawdziwie dobrą, zieloną herbatę, wypiłem dopiero ostatniego dnia – gdy jadąc przez Sajgon zatrzymałem się na Pho Bo w cichej knajpce przy drodze i po zjedzeniu zostałem zaproszony do stolika gospodarzy, gdzie poczęstowano mnie lokalną fajką (nie skorzystałem, chlip, chlip) oraz właśnie herbatą – taką jaką dla siebie zaparzyli. Była wspaniała.

Właśnie, ludzie – najwięcej było ich w Wietnamie, gdzie prawie nie ma pustych miejsc przy drodze. Ale nawet tam ludzie nie są nachalni. Zajmują się swoimi sprawami, do podróżnych odnoszą się przyjaźnie, ale bez ekscytacji. Ekscytacja natomiast była wśród laotańskich dzieci – to było niesamowite, gdy zbliżając się do kolejnej wioski, pierwsze co widziałeś, to gromadki dzieci, które zaczynały radośnie podskakiwać na nasz widok. Podskakiwać i wołać „hello”. Nie chodziło tu o żadne żebranie czy inną interesowność – te dzieci po prostu cieszyły się nami jako nietypową atrakcją. I było to strasznie miłe.

Dorośli było bardziej wstydliwi (zwłaszcza pytani o możliwość zrobienia zdjęcia), ale w sumie całkiem otwarci. Traktowali nas na rowerach jako coś bardzo normalnego – nie zakłócaliśmy im życia.

A odwiedzone zabytki? Że powinienem zachwycać się „największą na świecie świątynią” Angkor Vat? OK, była niezwykła, kilka miejsc w Angkor było bardzo ciekawych, a cały dzień zwiedzania był intensywnym doznaniem.

Ale to wszystko nawet w połowie nie równa się wrażeniu, jakie na mnie zrobiła „Leśna Świątynia” w Laosie – z majestatycznymi drzewami i „Świętą Jaskinią”. To miejsce było absolutnie przepiękne i to je pewnie najmocniej zapamiętam.

Co do świątyń, to przyznaję, że słabo czuję tamtejszą religijność. Ludzie wydają się wierzyć szczerze – modlą się całymi rodzinami, składają ofiary (z jedzenia i wody) w świątyniach, a nawet w przydrożnych kapliczkach. Żywią też mnichów, którzy dostają hojną gratyfikację za swoje błogosławieństwa (udzielane wprost na ulicy). Klasztory potrafiły być dosłownie co chwila i to ewidentnie żywe – bo z gromadką mnichów – dzieci. Przy klasztorach są też pełne szkoły, a same świątynie są ostentacyjnie bogate – pełne złoceń i licznych, bardzo ludycznych rzeźb i malowideł.

Wszędzie też jakaś dziwna symbioza władzy i religii – nawet przydrożne szyldy kambodżańskiej partii komunistycznej miały religijne elementy graficzne. A tego, co straszy w Wietnamie, czyli tych dziwnych „świątyń” z Cho Chi Minhem zamiast Buddy, albo poległymi w czasie wojny określanymi jako „męczennicy”, to nawet nie próbuję zrozumieć. Wiem tylko, że to nie żadne jaja czy metafora – oni toto naprawdę nazywają „shrine”, do tego stopnia, że z jednej zostałem wyproszony za zbyt krótkie spodnie.

W ogóle chyba lepiej nie udawać, że cokolwiek stamtąd zrozumiałem. Zobaczyłem kilka obrazów zapadających w pamięć, zobaczyłem ludzi ewidentnie szczęśliwych, mimo życia w warunkach, które dla mnie byłyby trudne do zniesienia (np. brak opieki medycznej), oraz miejsc, które dla ludzi z pieniędzmi (nawet relatywnie niedużymi) mogą być istnym rajem na ziemi.

Chciałbym tu jeszcze wrócić, ale marzą mi się raczej górzyste, bardziej dzikie tereny – czyli zapewne Laos północny. Może kiedyś 😃