Rowerem po górach Tybetu Wschodniego, przez przełęcze 4600m npm

Dla mnie i Piotra (Kraków) podróż zaczyna się 6.06.2025 już rano – przejazd z pudłem (rower zapakowany w plandekę oraz dodatkowo w pudło kartonowe) na dworzec, potem do Warszawy – na lotnisko. Pociąg ma godzinę opóźnienia (jakaś awaria po nocnych burzach), do tego głupio mylę się i trafiamy na stację „Warszawa Okęcie” zamiast „Warszawa Lotnisko Chopina” (niecały 1km różnicy, ale z bagażami to sporo). Robi się trochę krucho z czasem, ale zdążyliśmy.

Potem szaleństwo odprawy (szybkie przepakowanie namiotu do ekstra torby na wykupiony nadbagaż) do tego wszystkie pozostałe rytuały lotniskowe – i w końcu spokój: lecimy. Doha i w końcu Chengdu.

Odbieramy rowery, wypełniamy papierki (niby ruch bezwizowy, ale i tak trzeba się nazmyślać, np. wpisać w odpowiednią rubryczkę adres losowego pensjonatu), odstajemy swoje w kolejkach… po czym przemieszczamy się na terminal krajowy tego samego lotniska i załatwiamy samolot do Lijang.

Moglibyśmy pojechać metrem na dworzec kolejowy, tak by dostać się do Dali pociągiem, ale samolotów jest więcej niż pociągów – ten wariant okazał się prostszy w realizacji, choć wcale nie łatwy: wypisywanie biletów zajęło mnóstwo czasu, do tego wyjątkowo skrupulatnie sprawdzali nam bagaże. Zabrali Piotrowi powerbank bez czytelnie zapisanej pojemności (napis się wytarł), oraz (prawie) wszystkie zapalniczki. Pośpieszne rozdłubywanie pudła z rowerem, by wydostać głęboko zakopaną zapalniczkę, zapewnia odpowiednią dawkę emocji… Ale w końcu wszystkie zmory pokonane, krótki lot (to tylko 1tys km) i po prawie dwu dobach od startu w Krakowie – jesteśmy w Lijang.

Noc ciemna, skręcamy rowery na chwilę przed tym jak gaszą światła przed lotniskiem – i ruszamy przed siebie szukać noclegu. O tej porze poszukiwania są krótkie – otwarty jest tylko elegancki hotel tuż koło lotniska.


Niedziela, 7.06.2025, Dali

Żeby mimo startu w Lijang nie tracić możliwości zobaczenia zabytków Dali, to zostawiamy rowery w hotelu i szukamy transportu na te 150km. Bierzemy dwie taksówki za ułamek ceny z taksometru i jedziemy zwiedzać.

Miasto Dali leży na 2100m npm i jest całkiem ładne. Pełne turystów, ale praktycznie tylko Chińczyków. Sporo par, dla części kobiet główną atrakcją jest przebranie się za Tybetankę (są specjalne sklepy ze strojami oraz zakładami przygotowującymi fryzurę i makijaż), po czym udokumentowanie tego zdarzenia w profesjonalnej fotografii. W kolejnych tybetańskich miastach będzie to stałe zjawisko.

Sporo jest cukierni sprzedających ciastka z nadzieniem z płatków róży – to zdaje się lokalna specjalność. Ciastka takie sobie, ale pomysł fajny.

A potem wracamy pod lotnisko i wreszcie wsiadamy na rowery – do miasta Lijang mamy ponad 30km, w sam raz, by zdążyć przed nocą. Pierwsza próba „przewietrzenia się” na rowerze skończyła się cofnięciem sprzed bramek autostradowych, ale potem już jedziemy bez przeszkód, boczną drogą. To naprawdę duża przyjemność znów móc poruszać się o własnych siłach, a nie być transportowanym.

Do miasta wjeżdżamy po zmroku, w sam środek ładnej, starej dzielnicy.

zdjęcie od Michała

Miejsc na nocleg jest mnóstwo, ale Longin ma rezerwację z booking.com w „Frida’s Inn”. Szukamy tej Fridy bez powodzenia – pozycja z mapy w apce okazała się zmyłką, lokalsi nie rozumieją o co chodzi, zdjęcia w serwisie to tylko ogólne widoczki miasta, a potem, gdy okazało się że na stronie webowej jest inna pozycja na mapie, to spróbowaliśmy objechać prawdopodobny fragment ulicy. Dwukrotnie.

zdjęcie od Piotra

W końcu Longin zwrócił uwagę na numer domu, który był taki sam jak w webowej wersji booking – wchodzimy po schodach: tak, to tu – sukces! Jeszcze tylko ustalenie ceny (właścicielka na videocallu), obfotografowywanie paszportów – i możemy iść na kolację.

A przed snem jeszcze zabawa w pomoc Michałowi w zakupie neta w komórce. Z hotelowego wifi nie dało się nic zrobić, ale wystawienie hotspota z mojej komórki, z vpnem – pozwoliło Michałowi kupić Airalo i LetsVPN na jego telefon. Czyli łącznie z Kaśką (miała problem z Airalo, ale kupiła kartę na lotnisku) jest nas w grupie 3 osoby z netem. Super.

Tak w ogóle, to jest nas 8 osób: organizator Longin (on to wszystko obmyślił i posprawdzał przed wyjazdem), jego przyjaciel „od 30 lat” Arek (pomagał w planowaniu, też wie wszystko o trasie), Kaśka, Piotr, Michał, Robert – doświadczeni podróżnicy, ja – trochę mniej doświadczony, oraz Maja – pierwszy raz z Longinem, ale „polecona”.


Poniedziałek, 9.06.2025, Lijang, Tiger Leaping Gorge

Na śniadanie wbijamy w sam środek starego miasta. Urokliwe, wąskie uliczki i pyszne pierożki na parze.
A potem dalsze zwiedzanie tego bardzo turystycznego miasta – o tej porze jeszcze mało zatłoczonego.

Miłym zaskoczeniem są częste, czyste i darmowe toalety – to rozwiązanie warto by w PL zaimplementować 🙂

A potem wyjazd z miasta – najpierw musimy wjechać na niewielką przełęcz, na której zrobili perfekcyjną drogę rowerową z platformą widokową

A potem zjeżdżamy w dolinę „Jinshua River”, czyli górnej Jangcy – dolinę, która wkrótce zwęzi się w „Wąwóz Skaczącego Tygrysa”.

Przejeżdżamy przez miejsca przygotowane na ooogromny ruch turystyczny – najpierw jakieś platformy widokowe, potem zejście nad samą rzekę, huczącą w dole. A właściwie nie zejście, co zjazd – schodami ruchomymi. Nie dane nam jednak skorzystać z tej atrakcji, bo pora późna – wręcz łapie nas jakiś gostek i na telefonie pokazuje tekst z translatora, że już zamknięte i żeby sobie pójść.

No to sobie idziemy, a do Wąwozu wkracza burza. Piękna, groźna, gęsta chmura, błyskająca wyładowaniami i szarpiąca podmuchami wiatru.

Z tą groźbą nad głową jedziemy aż do nocy, bo żywcem nie ma gdzie stanąć. W końcu jest jakaś wioska – przejeżdżamy mimo pierwszych zabudowań, tak że gdy w końcu trafiamy na obiecujący hotel z restauracją, to jest już naprawdę w samą porę: padać zaczyna z 10 minut później. Rowery rozkulbaczamy już w deszczu. Pada całą noc, ale hotelik jest schronieniem idealnym.

Dodatkową atrakcję zapewnia inteligentna muszla klozetowa – z podgrzewanym sedesem i różnymi funkcjami, ale gdy automat czemuś nie chciał sam spuścić wody, to rozpoznanie, który to guziczek, bez translatora byłoby mocno nieoczywiste. Bardzo mnie cieszy to doświadczenie, bo ostatnio robiłem w domu remont WC i byliśmy bliscy zakupu takiego szczytowego osiągnięcia techniki 🙂


Wtorek, 10.06.2025, Haba

Po nocnej ulewie ranek przyjemnie chłodny (brak upału przydaje się na podjeździe)

Ale też jest niespodzianka: droga zablokowana dużą hałda kamieni i błota. Gdy tam dojechaliśmy, to było sporo gapiów oraz policja, ale jeszcze żadnego ciężkiego sprzętu, tak że część ludzi ostrożnie przeprawiała się ostrożnie na drugą stronę zawału. W szczególności turyści ze szlaku trekkingowego po zboczu Wąwozu – w eleganckich ciuchach turystycznych i czystych butach.

Strach tak balansować na granicy sterty błota (trochę się ruszała), ale dało się. Trochę przeszkadzali gapie, skupieni na relacjach video, transmitowanych live z ich komórek. Błoto miejscami za kostki, więc cieszę się z sandałów – potem wystarczyło je wypłukać.

Zdążyliśmy przebrnąć przez ten zawał (dwa razy: z rowerem i z sakwami) tuż przed tym, zanim dotarł spychacz i zaczął wgryzać się w górę błota. Gdybyśmy byli nieco wolniejsi (wystarczyłby dosłownie kwadrans), to utknęlibyśmy tam na wiele godzin.

A potem podjazd do tunelu na końcu wąwozu, przed wjazdem ładny tygrys:

Po czym szeroka dolina, z której wjeżdżamy na przełęcz 2850m.

Za przełęczą – wioska Haba z pysznym obiadem i widokami na ponad 5000m Górę Śnieżną. Faktycznie w śniegu.

A góry coraz piękniejsze dookoła – jedziemy tak do wieczora.

Na koniec dnia Białe Tarasy – zwiedzane na dziko (już po zamknięciu), więc piękne i puste.

Ciekawe doświadczenie – przyjechaliśmy w czwórkę nieco przed resztą, więc zamiast szukać noclegu, sprawdzamy czy nie dałoby się wejść. Dało się – brama zamknięta, ale bez kłódki. Jeden ruch ręki i otwarta.

Zostało jeszcze trochę czasu do zachodu słońca i w złotej godzinie oglądamy ten cud natury – zdecydowanie warto było!

Zaciekawiają nas samoobsługowe punkty sprzedaży – np. napoi chłodzonych przepływającą wodą: wystawiony jest kod QR do WeChata oraz informacja o cenie. Kaśka testuje system – działa, jak widać nawet po zamknięciu parku.

A potem powrót do reszty grupy (Piotrek nas znajduje, po czym w zapadającym zmroku sam też stara się zobaczyć co się da) i zjeżdżamy do hoteliku z kolacją.
Jak wychodziliśmy z parku, to brama miała już założoną kłódkę, ale jak się okazało – nie było to wielkim problemem: miejsca obok bramy było więcej niż potrzeba by się przecisnąć. Chyba nie zależy im zbytnio na dokładnym zamknięciu.


Środa, 11.06.2025, jarmark Shangri-la

Dwie przełęcze: pierwsza prawie 3600, druga 3719m npm. Do tego podjazd w skwarze 44°. Wykończyło mnie to – oddechu brakuje, nie daje rady się zmusić do wysiłku. Zostaję sporo w tyle za resztą grupy.

Na pewno nie pomógł deficyt kalorii. Jak dotąd żywiliśmy się bardzo dobrze i zaskoczył mnie ten dzień, gdy oprócz śniadania był jeszcze tylko kubek jedzenia z proszku (na pierwszej przełęczy). Nie zadbałem wcześniej o przegryzki, a sklepików chwilowo brak. Miałem jednego snickersa w zapasie, ale zachowałem go na zjazd (żeby zjeżdżać przytomnym). Czyli po prostu mnie odcięło. Oczywiście wysokość też miała znaczenie, ale bez paliwa jechać się nie da. W każdym razie – ten dzień uczył pokory.

Miałem nadzieję na nocleg na drugiej przełęczy (piękne polany, do tego jakieś uroczystości tybetańskie), ale wygrało miasto.

Zjeżdżamy do miasta Zhondian, przezwanego jakiś czas temu przez chińskie władze: „Shangri-la”. Że niby to taka bajkowa kraina jak z książki. Chcieli by drewniana starówka stała się atrakcją turystyczną, ale wkrótce potem przyszedł pożar, tak że zostali z niczym. Jednak od pożaru minęło już prawie 10 lat, więc starówkę zdążyli odbudować, tak że z powodzeniem teraz pełni rolę przynęty dla tłumów Chińczyków.

Ale na razie trzeba do Shangri-la dojechać. Jeszcze do parku Potatso (omijamy, wkrótce zobaczymy lepszy – w Yading) jedziemy razem, ale potem proszę resztę, by na mnie nie czekali – jakoś się tam doczłapię, nie zabłądzę. I w zachodzącym słońcu oglądałem sobie niespiesznie najlepszą stronę Shangri-la:

W końcu zjeżdżam do centrum, dopytuję się o lokalizację grupy – są w samym środku starówki. Próbuję tam trafić, jadąc w gęstym tłumie turystów (co nikogo tu nie dziwi – może dlatego, że oprócz mnie są w tym tłumie także np. skutery dostawców) – i w końcu jestem w epicentrum tej eksplozji kolorów, muzyki (wiele jednocześnie, wszystkie bardzo głośne) i starającego się dobrze bawić tłumu.

Średnio mnie to pociąga, choć przyznaję, że robi wrażenie. W końcu pod jedną ze świątyń znajduję resztę grupy i już razem odchodzimy nieco w bok – do knajpki koło naszego noclegu:

Tym razem to klasyczny hostel z piętrowymi łóżkami i współlokatorem – do po północy głośno pakującym plecak trekkingowy. Takie warunki to kurz, czyli jak dla mnie – clatra na noc. Za to spanie na wysokości 3300m npm powinno być dobre dla adaptacji do rosnącej z każdym dniem wysokości.


Czwartek, 12.06.2025, Tybet – świątynie i góry

Poranna herbatka w hostelu w towarzystwie kota. W żaden sposób go nie zachęcałem, a i tak w końcu znalazł się na kolanach – cwana (choć bezinteresowna) bestia.

A potem przejeżdżamy przez miasto do najważniejszej atrakcji – klasztoru Sumtseling.

Zapinamy rowery na ogromnym parkingu przed oficjalnym wejściem, kupujemy bilety (wszędzie chcą od nas paszportów), w końcu pod klasztor zawożą nas specjalne busy. Do świątyni prowadzą wysokie schody – i na nich można wyraźnie odczuć, jak bardzo tlenu brakuje.

Po wyjściu z klasztoru zostawia nas Maja (zostaje w mieście na dwa dni – dojedzie do nas w Yading), a my jedziemy w góry.

I jedziemy tak sobie aż się dzień skończył, a my rozstawiliśmy namioty. Ideał!

Jedynie dokucza spalona słońcem skóra na czubku głowy (pod włosami – zapewne spalona intensywniejszym na tej wysokości ultrafioletem; mści się jazda bez kasku na upalnych podjazdach, a nie wpadłem na pomysł by wcierać we włosy krem przeciwsłoneczny).


Piątek, 13.06.2025, Wielka droga przez wielkie góry

Miły poranek po nocy w namiocie. Jesteśmy w głębokiej dolinie, ale w końcu dociera do nas słońce, by wysuszyć rosę. Las wokół nas charakterystyczny: drzewa iglaste, ale obrośnięte jakimiś mchami (?). Longin mówi, że to skutek bardzo intensywnych opadów w trakcie każdego monsunu. Te mchy to chyba zbierali widziani wczoraj Tybetańczycy – potem to suszą i używają jak tabaki.

Droga kręci się serpentynami coraz wyżej. Wcina się w najstromsze zbocza, a góry robią co mogą, by zaleczyć tę szramę – czyli perfekcyjny asfalt jest stale zasypywany i dziurawiony kamieniami, niekiedy wielkości auta. Ale generalnie jedzie się wygodnie – jesteśmy coraz wyżej.

4300m npm wjechane! Powyżej 4000m było naprawdę ciężko – znowu jestem ostatni. A potem tunel i 50km zjazdu – ze strata ponad 2km w pionie!

Te 2km dały też ponad 20° ocieplenia, tak że kolejnej nocy pod namiotem było nieco za ciepło, choć generalnie miejsce na nocleg było super – tuż nad huczącą na kamieniach rzeką (w nocy śniło mi się że ktoś na mnie krzyczy), na ładnej łączce za mostkiem.


Sobota, 14.06.2025, Deszcz z gradem na 4k

Podjeżdżamy głęboką doliną do miejsca, gdzie zaczyna się tunel (w budowie) i potem dalej, serpentynami, w górę, do wioski Lamuge, która najwyraźniej chce żyć z turystyki (jest infrastruktura: hotel, sklepiki, kuchnia tybetańska, a nawet toalety przy drodze), ale dziś jesteśmy tam jedynymi turystami.

Ten dom (schronisko?) tybetański, gdzie stanęliśmy na obiad, był naprawdę świetnym miejscem, głównie dzięki Tybetańczykowi, który nas obsługiwał. Super załatwiacz – wszystko rozumiał „na migi”, obrotny, błyskawicznie przygotował posiłek i autentycznie cieszył się spotkaniem z nami.

A potem chmury zgęstniały i przyszedł deszcz.

zdjęcie od Roberta

Ależ nas zlało! Ulewny deszcz z gradem i silny wiatr. Termometr w liczniku zatrzymał się (silny deszcz mu nie służy) na 7°, ale na pewno było mniej (a my w sandałach i krótkich spodniach). Czyli podjazd trudny z powodu wysokości stał się sztuką przetrwania i sprawdzianem dla ekwipunku – np. bezcenne były rękawiczki polarowe, w połączeniu z ortalionowymi łapawicami – można je było wykręcać, ale i tak ciepło dawały.

Na szczęście na przełęczy stoi jakiś budynek (sprzedaż pamiątek?), a w nim przemili Tybetańczycy zapraszają do ogrzania się przy piecyku na drewno. To też okazja by ubrać się nieco lepiej na zjazd i mimo rzęsistego deszczu pojechać ten 1km w dół, ku ciepłu i cywilizacji.

I jak lubię spać pod namiotem, to tym razem wygrała cywilizacja – w pierwszym, wyglądającym sensownie hotelu, pytamy o pokoje: są, bierzemy. Trochę na moją zgubę, bo taki hotel to mnóstwo chemii w powietrzu, czyli alergie, jednak wtedy gorący prysznic i suche wnętrze były zbyt kuszące.


Niedziela, 15.06.2025, Yading

O 3 w nocy „awaryjna” pobudka – duszę się przez alergię, ale Clatra ratuje sytuację. Eh, nie ma lekko.

Rano hotelowe śniadanie (proste, np. jajko sadzone, ale przygotowywane z uśmiechem) i na rowerach jedziemy pod wejście do parku Yading. Nad głowami chmury – ciekawe czy cokolwiek zobaczymy z tych obiecywanych widoków?

Autobus wywozi 1km w gorę – ponad chmury, do pięknej doliny, z widokiem na Święte Góry Tybetańczyków.

Ogromnie dużo turystów i wszystko Chińczycy. Z naręczami butli z tlenem lub wielkimi „poduszkami” także z tlenem. Miejsce przygotowane na taki ruch – podesty, miejsca odpoczynku, toalety, śmietniki. Ale i tak hałaśliwy tłum nieco przeszkadza. Brak oddechu spowalnia – idę pod górę jak bardzo stary człowiek. Ale widoki wszystko wynagradzają. Przepiękne miejsce.

Maja wbiegła do „Jeziora Pięciu Kolorów” na 4700m, Robert wchodzi nawet jeszcze dalej – na przełęcz powyżej jeziora (poniższe zdjęcia od Roberta):

Ja zadowoliłem się doczłapaniem na 4200m, a dodatkowo przyspieszyłem powrót korzystając z busika elektrycznego – dzięki temu miałem jeszcze czas na obejrzenie klasztoru oraz nacieszenie się bezchmurnym pod koniec dnia, intensywnie niebieskim niebem, skontrastowanym z ostrymi krawędziami ośnieżonych, „świętych” gór (6-tysięczniki). Na pocieszenie mam jedynie, że większość Chińczyków tutaj była na tlenie, a ja człapałem bez wspomagania.

Wracamy do naszego eleganckiego hotelu – tym razem, przewidująco, na noc biorę od razu dwie clatry, więc nic mnie w nocy nie dusiło.


Poniedziałek, 16.06.2025, Kryzys

Dziś podwózka – skracamy drogę o nieciekawy, jak twierdzi Longin, podjazd na przełęcz 4500m npm. Czyli jedziemy do centrum miasta na skrzyżowaniu dróg .

Zanim wyjedziemy, to ciekawostka: w Chinach śmieciarki jadą powoli ulicą, grając głośno jakąś melodię, tak by wszyscy zainteresowani wiedzieli – ludzie z domów wyciągają kubły i sami ładują do śmieciarki. Tutaj zobaczyliśmy, co wcześniej można było tylko podejrzewać: śmieci ładuje nie byle kto. Śmieci z naszego hotelu wrzucał do śmieciarki najbardziej kumaty człowiek z recepcji, ten którego poleceń pozostali słuchali. Czyli zapewne szef.

Podjeżdżamy pod „dworzec autobusowy”, ale on jakby jeszcze niegotowy, w budowie i pusty. Jednak po zaczepieniu kilku ludzi na ulicy i tak wkrótce mamy transport. Mnie trafił się kierowca, który praktycznie bez przerwy wydzwaniał WeChatem – telefon w ręce, część rozmów w trybie video, jak podsłuchałem translatorem przez chwilę, to rozmawiali o jakieś trudnej miłości, co tłumaczyłoby czemu był szczególnie spięty jak dzwonił do jednej pani 🙂 Była też po drodze jedna kontrola policyjna, w czasie której z dużą wprawą podpiął na chwilę zasilanie do jakiegoś urządzenia w schowku – zapewne rejestratora jazdy. Radzą sobie.

Na przełęczy 4500m npm czuć wysokość, do tego straszą chmury – skręcamy rowery (zdjęte przednie koło), szybkie grupenfoto, pożegnanie z kierowcami – i spadamy w dół, do tybetańskiego miasta Daocheng.

Chwila w centrum Daocheng, potem „Biała Pagoda” na wyjeździe z miasta i jedziemy znów pod górę, pod ciemnym niebem, w narastającym deszczu.

Wszyscy mi mówią, ze to klasyczne objawy choroby wysokościowej, ale ja sądzę, że to przede wszystkim nasilone objawy alergii. Dwie noce w eleganckim hotelu, podwójna Clatra niezbędna by przetrwać noc i efekt jest taki, że na wysokości 4k dostałem astmy. Nie mogłem wziąć pełnego oddechu, wręcz miałem ataki paniki, że się duszę. Gdy przyszło podjeżdżać w deszczu, pod wiatr, to ledwo ciągnąłem. Jedyna nadzieja była w „awaryjnym” inhalatorze, ale nie chciałem w tak silnym deszczu otwierać sakwy, by go wyciągnąć. Wiec dokręciłem jakoś do miasteczka, gdzie schowana przed deszczem czekała grupa. Ubieram się cieplej – nawet wyciągnąłem puchówkę, zakładając, że już tu zostanę. Muszę – nie dam rady dalej, trudno – jutro będę grupę gonił podwózką – dla mnie przygoda się skończyła.

Ale na razie dostajemy ciepłe jedzenie w knajpce, po czym decyzja Longina, by jednak w tym deszczu nie jechać dalej – wszyscy zostaną w pobliskim hotelu (jakoś nikt nie narzeka na brak jazdy w deszczu).

Hotel mało elegancki, ale tu raczej nic mnie nie alergizuje. Do tego inhalator pomógł – po chwili moglem wziąć pełny oddech. Pulsoksymetr (Longin wziął) pokazuje 78%, ale po odpoczynku głową już tak nie boli. Hotel reklamuje się, że ma pokój z możliwością podpięcia tlenu – dobrze wiedzieć, że jest taka możliwość. Podobnie dobrze wiedzieć, że Longin ma lek przeciw obrzękowi mózgu. Ale na razie po prostu rozkładam śpiwór na łóżku, otaczam się chusteczkami do smarkania nosa i wpadam w ciężki, przerywany smarkaniem sen.

Spałem w sumie 10 godzin, ale pobudka o 5 nad ranem była przełomowa – obudziłem się i od razu wiedziałem, że jest inaczej: oddycham swobodnie, głowa nie boli, testowo przeszedłem się dwa piętra po schodach i choć się trochę zasapałem, to przyspieszony, głęboki oddech dostarczył tlenu ile potrzebowałem. Wspaniale!

A za oknem jakiś Tybetańczyk śpiewa. Oni tu często śpiewają tak sami dla siebie, ale ten śpiew był szczególny – usłyszałem w nim wyraźnie melodię hymnu „O Stworzycielu duchu przyjdź„. Nie sądziłem, że na tym wyjeździe będę miał przeżycia religijne, a tu takie… Cieszę się nadzieją, ze jednak wyjazd nie jest zmarnowany, przyjmę wszystko, co kolejny dzień przyniesie.


Wtorek, 17.06.2025, Przełęcz 4643m npm

Kryzys minął bez śladu. Kilka osób narzekało potem na tę noc w hotelu na 4000m npm (np. że budzili się, bo musieli wziąć kilka głębszych oddechow), a ja – jak nowo narodzony!

Nie ufam do końca swojej świeżo odzyskanej sprawności, więc na wszelki wypadek ruszam pierwszy, do tego nie zbaczam na zwiedzanie pobliskiego klasztoru – po prostu ciągnę pod górę. Jak się potem okazało, nie ja jeden byłem onieśmielony podjazdem pod 4600m – przydrożnego klasztoru nikt nie odwiedził. Szybko mija mnie Kaśka, potem kolejni, ale generalnie udaje mi utrzymać w środku stawki – wreszcie nie jestem ostatni. Ale najważniejsze, że po prostu jadę, a nie męczę się, jak wczoraj. Czy to jest szczęście? Nawet jeśli nie, to było blisko 🙂

Przejeżdżam koło zjazdu na lotnisko (akurat trochę mżyło, więc bez zatrzymywania się) i jadę dalej bez żadnych objawów zmęczenia. Nachylenie 5-8% nie robi wrażenia – da się jechać. Krajobraz jakby księżycowy – nie czuć tu wysokości. Spokojny płaskowyż, bez słońca, ale i bez śniegu (choć w zasadzie można by się go tu spodziewać). Aż w końcu pojawia się wzniesienie, udekorowane chorągiewkami tybetańskimi – to jest to moje wytęsknione 4600m npm. Do wzniesienia prowadzi od asfaltu wyłożona kamieniami droga – oczywiście skręcam tam i „napawam się”.

A potem jadę samotnie dalej przez ten księżycowy krajobraz „Wetland Plateau”. Trochę straszyło deszczem, ale szczęśliwie na górze tylko straszyło. Było też i słoneczko. Najwyższy punkt trasy (4643m npm) wypadł gdzieś niepozornie, pośrodku niczego – nie było jak świętować. Jadę dalej i chłonę.

Fajnie wyglądał wielki radioteleskop kosmiczny, ale nie odważyłem się mu robić zdjęć. To chyba do tego radioteleskopu przyjechał Polak spotkany pod Yading. Opowiadał wtedy też, jak wyglądało lądowanie na tutejszym lotnisku – „opiekun” starannie pilnował, żeby okna w samolocie były zasłonięte podczas lądowania, tak by nikt nie mógł zobaczyć szczegółów instalacji wojskowej. Czyli im zależy – wolę nie ryzykować konfrontacji z chińskim aparatem bezpieczeństwa dla kolejnego zdjęcia.

Ostatnia przełęcz, choć nie najwyższa, to pełna Chińczyków – przyjeżdżają tu popatrzyć na płaskowyż. Chcą sobie robić z nami selfiki, więc łapię na moim zdjęciu także ich – wyglądali na zadowolonych.

Niesamowity zjazd z gór długimi prostymi – mimo całej ostrożności była frajda z jazdy 78km/h.

Pod koniec dnia oglądanie zrujnowanego klasztoru i nocleg nad rzeką. Deszcz wytrzymał do chwili, gdy rozstawiliśmy namioty 🙂


Środa 18.06.2025, Litang

Deszcz trzymał prawie całą noc i skończył się przed śniadaniem – miłe, choć namioty musieliśmy pakować mokre. Naszą obecnością na łączce nad rzeką ewidentnie zdegustowane są jaki, którym trawę wydeptujemy – podchodzą pod namioty i sugerują wypad. No to jedziemy.

Wyjeżdżamy na przełęcz z jakąś świętą skałą – całą w chorągiewkach modlitewnych, ze świątynią i podestem do obejścia skały wokoło. A zaraz za przełęczą – zjazd na równinę, do Litang.

W tym mieście na 4000m npm najpierw idziemy do małego klasztoru w centrum

a potem do wielkiego, na obrzeżu

Plan był taki, by po zwiedzeniu Litang poszukać kolejnej podwózki, ale po pierwsze dworzec autobusowy to znowu była jakaś fikcja (najbliższy autobus o 16:00 następnego dnia), a po drugie już dziś za późno. Czyli umawiamy transport na następny dzień rano, w pobliżu odnajdujemy hotel, po czym mamy wolny wieczór.

Arek kupuje okulary (zgubił w deszczu 4 dni wcześniej): proste, ale zgrabne oprawki, najtańsze (grube) szkła i wykonanie na poczekaniu – za ok. 150zł znowu widzi widoki. Ciekawe czy w Polsce też by tak szybko potrafili?

Przez resztę wieczoru włóczymy się, oglądamy sklepy, jemy kolację, leniuchujemy.


Czwartek, 19.06.2025, w dół rzeki

6:30 umówiony wczoraj transfer do Kanding. Znaczy umawiany był na 7:00, ale potem napisał do mnie na WeChacie, by być gotowym na 6:30. A potem jeszcze poganiał przy wstawaniu. Wiedział co robi – przed wyjazdem musimy jeszcze się zameldować z paszportami na dworcu autobusowym, więc pewnie te pół godziny zaoszczędziło nam czekania w tłumie.

270km przez gory w deszczu to 7 godzin – i to wcale nie było wolno. Ogromny ruch, serpentyny prowadzone tak gęsto, ze czasem trzeba było wiaduktów nad doliną. Po drodze widzimy z kilkunastu rowerzystów ciągnących pod górę w pelerynach. Bo pada i to mocno – dobrze, że ten fragment jedziemy busem… Po drodze przystanek na obiad – szybki, tani, ale bardzo smaczny (pyszny bakłażan).

W Kanding dostajemy wspaniały, stromy zjazd wzdłuż rzeki. Wraz z utrata wysokości robi się ciepło, powietrze znów robi się przyjemnie gęste – i przestaje padać!

Fajnie się jedzie „generalnie w dół”, planowy nocleg w wiosce Detuo już za parę km. Ale niespodzianka – droga nad rzeką zerwana, tak że musimy wspinać się sporo pod górę, serpentynami nieobecnymi na mapie. Do tego pojawia się policja w błyskającym światłami radiowozie i przekonują nas (translator, a nawet telefon do jakiejś dziewczynki znającej angielski), by zawracać do odległej o 15km miejscowości z hotelem. Próbujemy bagatelizować, mówiąc że poradzimy sobie, że nie jesteśmy wymagający, zresztą mamy namioty – ale nie odpuszczają, a dziewczynka z telefonu przekonuje, że w nocy ma być silny deszcz i że spanie pod namiotem jest niebezpieczne.

Dopiero za którymś podejściem dochodzimy do zrozumienia – pokazują na mapie miejsce na drodze nad rzeką, za około 20km, gdzie jak twierdzą doszło do zerwania drogi po trzęsieniu ziemi, tak że nie mamy szans na kontynuowanie zaplanowanej trasy. Sprawdzam w google i faktycznie – 4.4 Richtera było 5 dni temu, z epicentrum raptem 200km dalej – opowieść policji brzmi prawdopodobnie. Szkoda. Ale na razie trzeba znaleźć nocleg, w czym policja też nam pomogła – w samym środku Detuo, naprzeciwko komisariatu jest hotel. Pewnie sami też byśmy znaleźli, ale miłe, że tak się o nas troszczą.

A jeśli są tacy troskliwi, to może pomogą też w znalezieniu transportu na jutro? Pomogli. Lubię tego policjanta! Potem mi na WeChacie napisał „Chińscy policjanci służą ludziom” – w 100% potwierdzam.


Piątek, 20.06.2025, Pandy

Rano Longin wpada do pokoju, uradowany, że fajnie wymyślił: musimy teraz jechać transportem w stronę Leshan, ale możemy zrobić to ciekawie. Znalazł, ze oprócz tego słynnego pod Chengdu, jest „w pobliżu” też drugi ośrodek z pandami – w rezerwacie Bifengxia jest kilkanaście pand w różnym wieku, w warunkach dość swobodnych, a do tego z mniejszymi niż w Chengdu tłumami. No, grzech byłoby nie skorzystać – transport umawiany wczoraj do Leshan, ostatecznie kierujemy do Bifengxia.

Podjeżdżają dwa pickupy – nawet nie musimy zdejmować przednich kół. Przetłumaczenie, gdzie chcemy jechać, trochę wysiłku wymaga, ale ostatecznie wskazanie celu na chińskiej nawigacji rozwiewa wątpliwości. Nawet cieszą się, że chcemy ich pandy zobaczyć. Droga prowadzi w dużej części długimi tunelami (jeden kawałek to około 30km prawie cały czas w tunelu), ale dzięki temu jedzie się sprawnie, tak że już o 10:00 jesteśmy na miejscu.

Jeszcze śniadanie, jeszcze bilety, jeszcze przejazd busikiem parkowym i idziemy za strzałkami do pand, przez ładną jakby dżunglę.

Trochę jesteśmy sceptyczni co tu zobaczymy, ale po prostu idziemy przed siebie. I nagle są. Dwie pandy, intensywnie bawiące się o kilkanaście metrów od nas.

Pandy są niesamowite! Trochę to smutne, ze ich swiat skurczył się do takiej malutkiej enklawy, ale przede wszystkim są one rozczulające w swoich zachowaniach stadnych. Cieszą się sobą nawzajem, są uroczo puchate i fajnie popiskują. Po prostu żywe pluszaki.

Po wyjściu z parku wszędzie pełno pand. Oczywiście pamiątkowe pluszaki, ale są też pandy na skałach, na przystanku autobusowym, na domu towarowym, wiadukcie, nawet można kupić worek czekoladek w kształcie pandy. Ale po tym jak właśnie cieszyłem się widokiem tych uroczych stworzonek, nawet mogę zrozumieć tę fascynację 🙂

A my mamy teraz ostro w dół, przez piękny las.

Zjeżdżamy do miasta Ya’an – tam w sumie niewiele ciekawego. Oglądamy jakiś niby stary most, tak obudowany, ze stał się domem handlowym. Za to fajny był obiad: typowo syczuańska knajpa nad rzeką, gdzie podawali ciekawe dania – ostre, ale generalnie przyjemne, aromatyczne. Choć akurat specjalność zakładu, czyli jakaś rozgotowana kura, nam nie podeszła.

Reszta dnia to przejazd w stronę Leshan, ile się da. Jest parno, ale nie pada. Niby jedziemy wzdłuż rzeki, ale droga jest daleka od bycia płaską – co chwila mamy solidne podjazdy wśród obrośniętych herbatą wzgórz.

Gdy tak kręcimy te kilometry – nagle zator. Chyba z pół tysiąca ciężarówek uwięzionych w korku. Jedziemy obok zatoru by się przekonać, że to przewrócona ciężarówka zatarasowała drogę. Dźwig się z nią mocuje, ale sądząc po długości zatoru, trwa to już kilka godzin. Nie ma jak przecisnąć się koło dźwigu, zresztą policja broni. Za to mieszkańcy wioski, gdzie stał się wypadek, byli bardzo pomocni – gromadnie nam pokazywali, którędy (ścieżkami między domami) da się wypadek objechać. Sumarycznie więc więc ta sytuacja oznacza, że przez najbliższe godziny będziemy mieli drogę całkiem pustą, praktycznie tylko dla nas.

zdjęcie od Michała

Po wjechaniu ostatniego solidnego podjazdu na trasie spotykamy się na górce, po czym umawiamy kolejny przystanek całe 26km dalej – na krzyżówce, gdzie odchodzi bezpośredni zjazd na miasto Hongya. Bo to w dół lub po płaskim – nie ma sensu tego rozdzielać, zresztą dzień już się kończy i szkoda czasu. Dojeżdżam na tę krzyżówkę, czekamy. Komary trochę gryzą, dzień się kończy – dojeżdżają wszyscy poza Mają. Zapada zmrok (czekamy tam prawie godzinę), zaczyna padać, a do tego ruszają gromadnie ciężarówki (znaczy się dźwig w końcu podniósł przewróconą). Pada coraz mocniej, ciężarówki przewalają się koło nas co chwilę, nie wiemy co robić. W końcu mamy jakąś informację – Maja pisze Kaśce na snapchacie (czyli znalazła jakieś wifi), że jest w wiosce niedaleko i że będzie do nas jechać. Znaczy to ta wioska przed ostatnim podjazdem (taka trochę większa, jeśli gdzieś jest wifi, to tylko tam) . Niby to niedaleko, ale ciemność i tłum ciężarówek wszystko zmienia. Zaczynam sobie wyobrażać, co te ciężarówki zrobią z nieoświetloną (nie ma lampek) kobietą w ciemności i deszczu. (Konkretnie przychodzi mi do głowy słowo „mielonka”). Mówi się trudno – ja mam lampki solidne – wracam do tej wioski, w dół, „odeskortować” Maję na podjeździe.

Ale w tym deszczu, ciemności i w tłumie ciężarówek niewiele widać – a co jeśli przegapię podjeżdżającą i pojadę dalej, bez sensu? Więc w końcu zaczynam głośno śpiewać po polsku – jest szansa, że akurat na to Maja zwróci uwagę i się nie rozminiemy 😕 I w trakcie tych zajmujących ćwiczeń wokalnych dzwoni mi telefon (whatsapp od Kaśki) – Maja przesłała lokalizację i to NIE jest ta wioska. Tylko gdzieś po drugiej stronie rzeki. W sumie dobrze, że zjechała z wyznaczonej drogi – w obecnym ruchu miałaby marne szanse. Ale jak dała radę zabłądzić? Nie mam pojęcia.

W deszczu osiągam pod górę niezłe tempo, tak że szybko doganiam grupę – wjeżdżamy razem do miasta. Szukamy hotelu, ale jakoś ich wiele nie ma. Sprawdzamy ze dwa miejsca, ale czy to widok mokrych zagraniczniaków w kamizelkach odblaskowych odstrasza, czy chodzi o późną porę, czy jakiś inny powód zadziałał – w obu nam odmawiają. Na mapie openstreet coś cienko z hotelami, ale z użyciem BaiduMaps namierzam okolicę gdzie jest ich skupisko. Trafiamy w końcu na bardzo obiecujący hotel i tym razem pierwsze pytania zadaje miło uśmiechnięta Kaśka. Zadziałało! Mamy nocleg. Maja odzywa sporo później (dopiero gdy znalazła kolejne wifi) i z informacją, że jest już zakwaterowana w innym hotelu – trudno, tutaj miejsce opłaciliśmy na próżno, ale najważniejsze że w końcu trafiła do miasta i jest bezpieczna.


Sobota 21.06.2025, Leshan

Ostatni dzień wyjazdu. Trzeba się sprężać – do Leshan zostało 70km, a do wieczora trzeba zmieścić nie tylko odwiedzenie wielkiego Buddy, ale także transfer 150km na lotnisko. Maja pisze, że w jej hotelu śniadanie od 7:30, więc ona ruszy później (podwózką?).

Droga nadspodziewanie przyjemna. W szczególności jedno wzgórze nad rzeką (główna droga przechodzi przez nie tunelem) cieszy bujną roślinnością, a dodatkowo zauważam na mapie, że tylko nieco w bok jest tu coś ciekawego: Klif Tysiąca Buddów w Jiajiang („starsze niż Leshan”).

Niestety nie było nam dane oglądać tych reliefów nad rzeką, bo bramka z kasą biletową czemuś zamknięta. Ale sama „starożytna uliczka” nad rzeką też była warta odwiedzenia.

W końcu Leshan – jedziemy do Buddy, a tam wielki kompleks muzealny. Maja pisze że już jest, z drugiej strony kompleksu (kilka km dalej). Jedziemy więc tam, ładnymi alejkami, w cieniu pięknych drzew.

Gdy zatrzymujemy się na chwilę, Longin zagaduje czy widzę, że te gniazda na drzewach to reflektory? Autentycznie myślałem, że mnie wkręca, ale miał dowód: na części drzew można wypatrzyć reflektory, nie dość dobrze w „gniazdach” schowane, ale do tego „liany” na tych drzewach, to w rzeczywistości kable elektryczne. Skubani!

Jesteśmy już blisko wejścia na teren muzealny i blisko podesłanej lokalizacji Maji. Ale wygląda to tak, jakbyśmy mieli za chwilę wyjechać z tego terenu, na który od tamtej strony nas łaskawie wpuścili (ochroniarz użył pilota do normalnie zamkniętej bramy). A jak wyjedziemy, to wpuszczą z powrotem? Skoro to tak blisko (500m), to może to Maja do nas podjedzie? Zwłaszcza, że teraz ma wifi od jakiś życzliwych Chińczyków, więc łączność chwilowo jest. OK, zaraz będzie – czekamy. I czekamy długo – okazało się, że zamiast te 500m przejechać rowerem, to pojechała z Chińczykami autem – jak patrzymy na lokalizację (live), to ona się stale od nas oddalała.

A czas mija nieubłaganie – jeszcze trochę tak poczekamy i nici ze zwiedzania. Po 20 minutach decyzja: jedziemy pod bramę muzeum, a Maja dostanie lokalizację rowerów.

Kompleks muzealny zaskakuje pozytywnie – to nie tylko Wielki Budda nad rzeką, ale też całe mnóstwo jaskiń z wykutymi wielkimi rzeźbami. Niektóre z nich wyglądają jakby młodo, ale kto je tam wie – w każdym razie robią wrażenie.

Gdy wychodzimy z tych jaskiń, to presja czasu jest już solidna – trzeba szybko „zaliczyć” główną atrakcję i spadać. Co gorsza strzałki na „Wielkiego Buddę” wskazują jakby w drugą stroną niż widać na mapie. Zaufaliśmy mapie, co oznaczało w szczególności wspinaczkę na takie schody:

zdjęcie od Roberta

ale na górze nagroda – tam już strzałki wskazują właściwie.

Idziemy przez wysokie, zalesione wzgórze i w końcu jest – najpierw kolejna kasa biletowa, a potem głowa. Faktycznie dużego posągu.

I z tego miejsca droga do wyjścia niestety prowadzi przez tłum czekający w kolejce do schodów sprowadzających do stóp posągu. Więc niechcący i my zaliczamy tę atrakcję.

Gdy w końcu wydostajemy się z tłumu i szybko ewakuujemy się z terenu muzealnego, to jest już prawie 17:00. Dobrze że Maja już jest na miejscu – gdyby znowu przyszło na siebie czekać, to bylibyśmy całkiem ugotowani, a tak jest szansa. Tylko gdzie znaleźć ten transport? Longin liczył na parkingi przy muzeum, ale tam dosłownie nic – szybka decyzja, by wracać na północną stronę kompleksu, tam jakby więcej życia.

I gdy tak jedziemy drzewiastą aleją, intensywnie się rozglądając, to widzę, że właścicielka jednej z knajpek przy drodze pokazała gestem nocleg (dłonie przy policzku). Skoro restauratorka chce nam zorganizować nocleg, to znaczy, że to załatwiaczka – a może załatwi nam transport??

Translator w komórce pomógł wyjaśnić o co chodzi – pani z kolei wytłumaczyła swojemu mężowi, który złapał za telefon i zaczął organizować. Trochę to wszystko trwało, na tyle długo, że był strach, że jeśli ta okazja nie wypali, to już na drugą nie będzie czasu. Tak, przyszło do głowy, że może nie trzeba było się wychylać, tylko pozwolić działać bardziej doświadczonym – jakby nie wyszło (czyli trzeba by przebookowywać lot na kolejne dni), to przynajmniej nikt nie miałby do mnie pretensji… Ale szczęśliwie wszystko zadziałało 😊

Gdy już auta zostały wezwane i pozostało czekać, to pani załatwiaczka zaproponowała, byśmy w końcu coś zjedli w jej knajpce. Kaczuszka po syczuańsku, konsumowana w tej krótkiej chwili odsapki od pośpiechu, była niezwykle smaczna.


Trafiamy na lotnisko o 21:30 – czasu nie ma może bardzo dużo, ale zdążymy bezproblemowo (lot o 2 w nocy). Znowu szaleństwo odprawy i nadawania rowerów (o dziwo musiałem dopłacić za 1kg nadbagażu, choć spodziewałem się 1kg luzu, w końcu w tę stronę jadę bez kartonowego pudła 4kg – czyżby chodziło o mokry namiot?), security checków i innych rytuałów, ale w końcu jest spokój – lecimy. Jeszcze przesiadka w Doha, potem w Warszawie skręcanie rowerów, jedziemy kolejką na Warszawę Zachodnią, gdzie łapiemy Intercity do Krakowa. W ostatniej chwili, więc wbijamy w pociąg bez biletów – kupimy u konduktora.

W sumie nie wiem na co liczyliśmy, bo biletów na rowery oczywiście w niedzielę wieczorem nie ma. Pani konduktorka, gdy po dłuższych bojach z terminalem zorientowała się, że to o rezerwację biletów na rower chodzi, to oświadcza, że mamy wysiadać na najbliższej stacji, do tego z ekstra opłatą 150zł od głowy za przejazd bez ważnego biletu. Cóż robić – wysiądziemy w Piasecznie, coś spróbujemy tam łapać (a może wrócić na Zachodnią dla Pendolino?). I gdy tak się zbieramy, to przychodzi do nas ta sama konduktorka, ale tym razem łaskawa – sprzedaje nam bilety (nam, bez rowerów) i mówi, że skoro jeszcze miejsca na wieszakach są, to ona uda, że rowerów nie widzi. Miłe. Sielanka trwa krótką chwilę, bo na kolejnych stacjach dosiadają się rowerzyści – najpierw powiesiliśmy oba rowery na jednym haku, potem w ogóle musieliśmy je zdjąć, by ustąpić miejsca pani z gravelem, słusznie dochodzącej swojego prawa do haka. Decydujemy się wysiąść na najbliższej stacji, czyli w Jędrzejowie, gdzie podjedzie Mateusz autem i nas zabierze. I wtedy znowu wkracza pani konduktorka, tłumacząc usilnie ludziom z tłumu wokół nas, że gdzie indziej miejsc jest mnóstwo. Nie wszyscy wierzą w te zapewnienia (jakby słusznie – pociąg jest przepełniony), ale część odchodzi i robi się luźniej. Na tyle, że da się tak od biedy jechać – za każdym razem gdy ktoś przechodził, to trzeba było robić złożone manewry rowerem robić, ale nie takie rzeczy kiedyś w pociągach odchodziły. Rodacy w tłumie bywają irytujący, ale że starają się być wyrozumiali, to wszystko jakoś działa.

No i w końcu dojechaliśmy, podróż zakończona.

zdjęcie od Kaśki

1000km w poziomie,
15km w pionie.

13 dni na rowerze,
1 dzień trekkingu,
w sumie 17 dni w podróży.

4643m npm.

Bliskie widoki ośnieżonych szczytów „świętych” gór

Pandy, jaki i świstaki.

Temperatura od kilku stopni powyżej zera do 44°, upały i nawałnice gradowe.

3 noclegi pod namiotem.

Świetne towarzystwo w podróży.

Możliwość kontaktu z normalnymi Tybetańczykami i Chińczykami.

Pyszne jedzenie.

Przyjaźni policjanci.

Choroba wysokościowa i astma.

Drogi zablokowane osuwiskiem po deszczu oraz po trzęsieniu ziemi.

Powrót na dzień przed zamknięciem lotów nad Qatarem z powodu wojny USA z Iranem.

Było fajnie?
Zdecydowanie tak!


Obserwacje praktyczne:

➜ Gniazdka: przed wyjazdem niepokoił mnie brak jednoznacznej informacji jakie tu są gniazdka – myślałem brać adapter uniwersalny, ale odstręczała mnie jego waga. Na miejscu okazało się, że prawie wszędzie gniazdka były wielosystemowe, czyli dawało się w nie włożyć wtyczkę europejską (dwa bolce), amerykańską (dwie równoległe blaszki) oraz australijską (dwie skośne blaszki plus zero w środku). Ale zdarzyło się raz w hoteliku, że gniazdko było bez wtyku europejskiego, a kilkukrotnie gniazdka były albo bardzo ciasne, albo bardzo wyrobione, tak że zdecydowanie najlepiej sprawdzał się standard „australijski” – przydał się leciutki (20g) adapter:

➜ Internet mobilny – wyczytałem, że najlepszy zasięg w terenach wiejskich ma operator „China Mobile” i jego kartę w esim można kupić w Airalo. Na lotnisku można było kupić kartę fizyczną, ale widzieliśmy tylko jakiś innych operatorów. Kupno karty poza lotniskiem było niemożliwe – pani w sklepie upierała się, że niezbędny jest chiński dowód osobisty.
Warto przeczytać uważnie opis Airalo i przeklikać wszystko przed wyjazdem – wtedy zadziała od kopa, a że czas ważności karty zaczyna się w chwili znalezienia się w zasięgu sieci, to nic nie tracisz włączając wcześniej kartę esim.

➜ Omijanie chińskiego firewalla – część usług działała bez dodatkowych zabiegów, choć w sumie nie powinna (np. whatsapp), inne były skutecznie zamknięte (np. usługi google, w tym sklep z aplikacjami). Podobno najpopularniejsze vpny są również skutecznie blokowane, więc trzeba było poszukać mniej popularnych. Po lekturze interneta zdecydowałem się na dwa: LetsVPN i Mullvad. LetsVPN działał bezproblemowo w trakcie całego wyjazdu (tylko trzeba zwrócić uwagę, żeby kupić wersję „platinium” i włączyć „full mask”, bo wszystko mniej, to jakaś ściema), ale uznałem, że skoro omijam chiński firewall z użyciem chińskiego serwisu, to niezależnie od opinii w necie, drugi vpn, „na wszelki wypadek”, jest wskazany.

➜ Czy warto zadbać o Internet w Chinach? Airalo 5GB + LetsVPN na miesiąc to 91zł, co przy obecnych cenach roamingu odpowiada 11 minutom rozmowy z domem, których dzięki netowi mogłem mieć bądź ile. Przelicznik jest jeszcze lepszy, gdy uwzględnić możliwość rozmowy z innym uczestnikiem wyjazdu (8zł za minutę rozmowy dla każdej ze stron) – wydatek zwraca się już po 5 minutach. A przecież 5 minut to wcale nie tak dużo, gdy np. trzeba wytłumaczyć gdzie jest reszta grupy… Fajnie, że za relatywnie małe pieniądze, można mieć taki komfort – zdecydowanie warto.

➜ Przydał się WeChat, czyli chińska aplikacja łącząca w sobie funkcje komunikatora oraz płatności bezgotówkowych. W szczególności pozwolił na konktakt z kierowcą umówionym na rano (dodanie kontaktu poprzez skan kodu z drugiego telefonu). Rejestracja w serwisie jest dość upierdliwa (skan paszportu, zdjęcie twarzy odpowiadające wymaganiom aplikacji, np. „otwórz usta”, potwierdzenie odroczone na ok. 20 minut, dodanie karty bankowej), tak że warto to zrobić przed wyjazdem. Warto też logować się emailem, a nie numerem telefonu, bo przy użyciu telefonu każde logowanie, to konieczność odczytania SMS.

➜ Alipay, czyli najpopularniejszy system płatności mobilnych – podobno da się używać, ale ja uznałem, że to nie na moje nerwy. Aplikacja wygląda na pisaną przez praktykanta z pomocą AI – nic tam nie działało jak powinno. WeChat w zupełności mi wystarczył.

➜ Chińskie płatności mobilne są naprawdę rewelacyjnie pomyślane! Działają na dwa sposoby:

  1. Pokazanie swojego kodu w sklepie – po zeskanowaniu przez kasjera dostajesz na telefonie info o kwocie, a kasjer od razu ma potwierdzenie – żadnych paragonów czy świstków z karty – szybko i logicznie.
  2. Ty skanujesz kod sprzedawcy i wpisujesz na telefonie kwotę którą chcesz zapłacić. Używane powszechnie – w automatach czy np. przez sprzedawców ulicznego jedzenia za drobne kwoty (taki sprzedawca woli nie brudzić rąk banknotami). A w klasztorze tybetańskim, to po prostu obok stoiska z pamiątkami stał głośniczek, który głośno mówił, jaka kwota właśnie wpłynęła na konto.

Te płatności to rozwiązanie naprawdę wygodne dla wszystkich i dlatego tak powszechnie stosowane. Podobno chińskie prawo nakazuje przyjmowanie gotówki, ale widać, że ludzie chętnie płacą telefonami.

➜ Warto zainstalować chińskie Baidu Maps, czyli mapy online. Aplikacja skutecznie broni się przed instalacją poza Chinami, ale na miejscu – działa bez problemów. Jest tam niezła nawigacja samochodowa (dobrze szacuje czasy przejazdów) oraz dużo aktualnych informacji (np. o hotelach). Niektóre funkcje wymagają zalogowania się, co bez chińskiego numeru telefonicznego chyba jest niemożliwe, ale poza tym – wszystko działało bardzo dobrze.

➜ Mapy offline – tylko openstreet.
Mapy papierowe praktycznie bezużyteczne ze względu na skalę, np:

Openstreet kilkukrotnie miał duże błędy (np. ulica z mapy, w rzeczywistości będąca wysoką skarpą bez śladu drogi), ale generalnie działał.
Program wizualizujący openstreet: wedle uznania – ja tradycyjnie używałem Locusa z załadowanymi przed wyjazdem mapami, danymi wysokościowymi i nawigacyjnymi, ale miałem też popularne MapyCZ – oczywiście również z załadowanymi do pamięci mapami offline.

➜ Przewodnik: kupiłem sobie (i załadowałem do komórki) Lonely Planet „China” (jako że to o całych Chinach, to o okolicach z wyjazdu było niewiele) oraz „China Phrasebook” (niestety kompletnie nieprzydatne do nauki podstaw). Dużo użyteczniejszy okazał się polski przewodnik „Chiny. Smocze imperium” – o terenach z wyjazdu również było niewiele, ale dość treściwie, np:
„Krajobrazy rezerwatu stanowią swoistą syntezę tej części regionu: pełne są górskich jezior, rozległych pastwisk i pokrytych śnieżnymi czapami skalnych szczytów. Trzy z tych ostatnich są zresztą dla Tybetańczyków górami świętymi, nazwanymi tak przez Dalajlamę V. Stanowią one przyrodnicze uosobienie trzech buddyjskich bodhisattwów. Najwyższa z gór to Chenrezig (6032 m n.p.m.); pod jej zboczem mieści się niewielki klasztor Chong Gu, w którym oddaje się cześć trzem wspomnianym bóstwom.” (to o Yading).
A do tego przewodnik zawiera sensowne spisane informacje ogólne, np:

➜ Translatory online – używałem czasem google (co oczywiście wymagało internetu i vpn). Do tłumaczenia np. menu w restauracji czy konkretnego tekstu (np. że na śniadanie chcemy jajecznicy z ryżem i pomidorami i że ma być niezbyt ostre). A dlaczego tylko czasami? Bo dużo użyteczniejsze były:

➜ Translatory offline: w Samsungu S25 (reklamowany jako wyposażony w „Galaxy AI”), po obklikaniu przed wyjazdem pobrania odpowiednich danych językowych:

  1. Dla zdjęć z napisami, w aplikacji aparatu lub galerii pojawiał się znaczek „T”, którego kliknięcie wyświetlało listę akcji dla rozpoznanego tekstu – w tym tłumaczenie. Jakość tłumaczenia podobna do tego z tłumacza google, ale działa szybko i bez internetu. Menu w restauracji, etykietki w sklepie – wszystko to tłumaczyłem tym translatorem i na ogół sprawdzał się dobrze.
  2. Tłumaczenie tekstów z ekranu (cenne przy pracy z chińskimi aplikacjami, np. przy rozmowach przez WeChat) – długie naciśnięcie „klawisza” Home.
  3. Tłumacz głosowy – zasadniczo wbudowany w aplikację rozmów telefonicznych oraz w „asystenta AI”, ale da się tę aplikację także po prostu pokazać na pulpicie. Po uruchomieniu pojawia się podzielony ekran (najlepiej tak, by część chińska była „do góry nogami” – wtedy rozmówca widzi na telefonie między nami, to co sam mówi – i w razie potrzeby może korygować). Program słucha na przemian po polsku i chińsku, zapisuje usłyszane jako tekst i tłumaczy (krótkie teksty poniżej sekundy). Ma swoje wymagania (np. jeśli w pobliżu jest ktoś stale gadający, to trzeba się odsunąć, żeby rozpoznawanie mowy miało szansę działać) oraz problemy (np. propozycję, by coś zjeść, zanim transport podjedzie, przetłumaczył jako „…usiądźmy na ognisku”), ale generalnie działał wystarczająco dobrze by się zrozumieć.
    Stale go używaliśmy. Chińczycy w swoich telefonach również mieli jakieś translatory, ale niższej jakości. Poza tym ten „tryb rozmowy” jest zwyczajnie wygodny. Fajnie to zrobili – aż trudno uwierzyć, że to wszystko mieści się w tak małym komputerze, bez konieczności dostępu do sieci.

    Aha, translator jest niezbędny, bo w Chinach prawie nikt nie mówi po angielsku. Mają mnóstwo napisów po angielsku (np. „mind the step” w miejscach turystycznych), więc jakieś obycie mają, ale nie mówią. Skrajnym przypadkiem był życzliwy, który zadawał pytania pokazując wynik translatora na komórce, moich odpowiedzi słuchał i rozumiał bez translatora, ale sam słowa nie powiedział…

➜ Chińczycy przestali jeździć na rowerach. Rowerzystów (nielicznych) widzieliśmy tylko w okolicach większych miast oraz na szlaku do Lhasy. Sklepy rowerowe (nędzne) widzieliśmy dosłownie dwa razy i ani razu nic choćby przypominającego warsztat. Pewnie w gwałtownej potrzebie dałoby się coś zorganizować (np. rozczaić chińską aplikację do zakupów online i z dostawą kurierem w żółtej bluzie), ale generalnie warto mieć rozsądny zapasik części zamiennych.

➜ Jedyny gaz do palnika, jaki widzieliśmy w sklepie, to butan w długich kartuszach. Do kupienia w technicznym na peryferiach miasta. Gdy wcześniej próbowaliśmy pytać ludzi, to albo mówili, że tylko zakup online, albo kierowali do Wallmarta, gdzie można było kupić kuchenkę na takie kartusze, ale samego gazu już nie.

➜ Warto zapamiętać chiński znak 店. Gdy występuje na końcu nazwy (kilkuznakowej), to oznacza to jakiś hotel (hostel, pokoje, homestay, itd). Gdy zaczniesz szukać znaku 店, to nagle okaże się, że wokoło jest całe mnóstwo potencjalnych miejsc na nocleg, zwykle niczym poza podpisem się nie wyróżniających.

➜ Chiny są pod wieloma względami bardzo rozwinięte: potężne inwestycje drogowe, wielkie miasta, wielkie auta, w tym dużo elektrycznych, powszechne użycie drogich telefonów, np. składanych – jeśli liczyli, że otwarcie się na ruch bezwizowy pozwoli dobrze pokazać się światu, to zdecydowanie mieli rację. Jednocześnie Chiny są wciąż relatywnie tanie do życia. Jedzenie jest z reguły dobre a tanie – np. porcja pysznych pierożków to 4-7zł, a doskonały obiad za 30 zł nie jest niczym nadzwyczajnym. Pokoje hotelowe w „zachodnim” standardzie to 100zł za 2 osoby, a w turystycznym: 50-60zł. A np. zorganizowanie podwózki 150km na lotnisko (2 auta osobowe + ciężarówka, czyli ponad 4 godziny jazdy 3 kierowców + ponad godzina pracy „koordynatora”) kosztowało nas raptem 650zł. To nie jest drogi kraj dla turystów 🙂