
Jadąc autem w Dolomity przejeżdża się doliną z widokiem na pasmo górskie niezwykłej urody. Sprawdziłem na mapie, że ten skraj Alp nazywa się Taury i że jeździ się tam rowerem: droga o nazwie „Grossglockner Hochalpenstraße”, z przełęczą Hochtor 2504m npm, występuje w wielu relacjach internetowych jako ciężki, ale piękny podjazd. Do tego Hochalpenstraße to de facto część popularnej drogi rowerowej Salzburg – Grado, czyli „Alpe Adria”. Brzmi jak plan? Najlepiej na wyjazd z synem 😊
Salzburg to od domu 766km – nawigacja coś zmyśla o 7 godzinach, ale z rowerami na dachu, postojami i obiadem schodzi prawie 10, czyli cały dzień za kółkiem. Kombinuję, ze warto wyjechać w sobotę, tak by Hochtor podjeżdżać nie w weekend, żeby był mniejszy ruch na górskiej drodze. Czyli w niedzielę rano warto by być koło kościoła z mszą – i znajduję taki tuż koło campingu w Hallein: w Rehhof. Czyli mamy ścisły plan na pierwsze 3 dni. Tyle na razie wystarczy.
Stajemy na płatnym parkingu na przedmieściach Salzburga. Znaczy się parking miał być płatny, 4 euro za dzień (mało – bliżej centrum to 10-15 euro), ale ostatecznie okazało się, że maszyna do opłat nie działała – miłe. W ogóle wielokrotnie na tym wyjeździe okazywało się, że opłaty są dość losowe – np. kilka razy na campingach niespodziewanie naliczali nam „ekstra rabat dla rowerzystów” i wtedy było tanio, za to na jednym doliczyli „karę” 18 euro za mniej niż 2 noce w jednym miejscu i wyszło drogo. Trudno znaleźć w tym logikę – campingi kosztowały nas od 24 do 50 euro za noc (za dwie osoby) i w sumie nigdy nie wiadomo było, ile w danym dniu zapłacimy.
Z przedmieścia jedziemy ścieżką rowerową nad potokiem, aż do rzeki (Salzach), wzdłuż której, ciągle ścieżkami rowerowymi, w zapadającym zmroku, jedziemy do Hallein. Salzburg zwiedzaliśmy dokładniej 11 lat temu i choć Mateusz mówi, że mało pamięta, to nie chce się spędzać czasu w mieście – z radością uciekamy od weekendowych tłumów (duuużo alkoholu wszędzie).





Po mszy jedziemy w górę rzeki Salzach – jest sielankowo, rozleniwiająco łatwo.




I gdy już do tej łatwości zaczynamy się przyzwyczajać, to droga przypomina, że to jednak Alpy: pojawiają się podjazdy i strome zbocza doliny. Część podjazdów była nie do uniknięcia (wąska dolina), ale były też miejsca, gdzie prowadzący drogę rowerową ewidentnie chciał pokazać ładne miejsca – np. przełęcz Lueg, którą droga samochodowa omijała tunelem. Tak więc do końca dnia widoki mieliśmy ładne, ale można było się umordować podjazdami, a chwilami widok drogi w dole, tuż nad Salzachem, skłaniał do myślenia czy na pewno nie dało się tego łatwiej przejechać… Tak, to była solidna rozgrzewka przed jutrzejszym podjazdem na Hochtor.









Dzisiaj podjeżdżamy.

Ruch na drodze nieco ograniczają słone opłaty dla aut (45 euro) i motocykli (35 euro), ale i tak trochę go jest. Do wytrzymania. Podobnie do wytrzymania jest podjazd, choć stale 10-12% z sakwami wymaga upartego „piłowania”. Wjeżdżamy coraz wyżej i widoki robią się zjawiskowe.








W południe szukamy miejsca na obiad – przy drodze są ławeczki, ale w ładnym miejscu – akurat zajęta. Więc ostatecznie wybieramy łączkę. Taką z krowami, ale znajdujemy (z trudem) miejsce bez „placków”. Obiad z kochera (makaron z gulaszem), z pięknym widokiem – byłoby idealnie, gdyby nie te krowie placki w pobliżu. Może trzeba było dociągnąć dalej, do pustej ławeczki? (były potem, w znacznych ilościach).




Najedzeni ciągniemy dalej – kolejny przystanek to dopiero „muzeum górskie”, czyli kawka z apfle strudlem.












W końcowej części podjazdu widzimy Edelweißspitze:

do którego można by teoretycznie odbić dla widoków (150m w pionie ekstra), ale uznaliśmy, że widoków mamy dość, więc po prostu ciągniemy dalej:







aż do miejsca skąd będzie zjazd. To w zasadzie nie jest najwyższy punkt trasy, ale tak się czujemy. Oglądamy widoki (na tarasie ciekawe „celowniki” wskazujące konkretne szczyty), zamieniamy kilka słów z Polakiem z pieskiem na rękach (piesek też oglądał widoki, ale jakoś się nie zachwycał), ubieramy się nieco na zjazd (jest ciepło bo silne słońce, ale termometr przy tarasie pokazuje 10°) i lecimy w dół, do jeziora. Potem znów podjazd – teraz w cieniu, więc tylko wysiłek chroni przed chłodem.












Pierwszy tunel jest krótki, ale w końcu jest przełęcz Hochtor, pod którą prowadzi długi tunel. Za tunelem najwyższy punkt trasy. Oraz przejmujące zimno: 8°, a wieczorne słońce już tak nie grzeje. Na pewno na zjazd trzeba się ubrać porządnie.




Czapki pod kask, rękawiczki, bluzy, kurtki długie spodnie – wszystko się przyda. Po drodze jeszcze kilka przystanków: dla zdjęć, dla nabrania wody, dla ostudzenia hamulców, ale generalnie ciągnie nas w cieplejsze rejony – na dole, mimo zapadającego zmroku, jest aż 14°.












Do wioski Heiligenblut am Großglockner dojeżdżamy o zmroku – jeszcze trzeba tylko zjechać nad sam potok, gdzie camping. Meldujemy się, rozbijamy namiot, ale na kolację w klimatycznej knajpie nie załapujemy się – już za późno.

Rano 5°. Sklep z jedzeniem jest 10km dalej – w zasadzie można by tam dojechać i dopiero wtedy śniadać, ale przy tym ziąbie idealnie sprawdza się kocher: gorącą kaszę gryczaną pałaszujemy wprost z namiotu, nawet bez wychodzenia ze śpiworów.

I dzięki temu z godnością doczekujemy do słońca, które jak w końcu wychodzi znad zbocza doliny, to momentalnie wszystko ogrzewa.

Od samego początku dnia mamy dylemat: droga rowerowa czy samochodowa? Rowerowa pięknie prowadzona, po łąkach i lasach, ale często jest mocno podjazdowa, a nawierzchnia bywa słaba (lepszy szuter niż zniszczony asfalt). A samochodową tak wygodnie się jedzie – zwłaszcza w dół… W sumie tak z połowę dystansu przejechaliśmy po samochodowej, choć w jednej wiosce gruby Austryjak na pedelcu wołał za nami długo, że to tu bokiem trzeba jechać 🙂




Za to droga rowerowa zapewniła nam urocze miejsce na drugie śniadanie (a raczej obiad). Po raz kolejny patelnia z Decathlona okazuje się bardzo udanym gadgetem – zakupy w wioskowym supermarkecie zamieniamy w sycącą jajecznicę na kiełbasie. Z bułeczkami i pomidorkami – mniam.




W szerokiej dolinie na południe od Taurów robi się naprawdę gorąco. Droga rowerowa prowadzi przez pola i wioski, czasem jest trochę cienia, ale generalnie jesteśmy wysmażani. Do tego deprymuje dystans do przejechania – chyba trochę pochopnie uznałem, że w dzień po hochtorowych podjazdach machniemy bez problemu 130km do Villach.
Większy kryzys mieliśmy nad Drawą, koło Spittal – mimo starań, w mijanych wioskach nie znaleźliśmy lodów (coś, co na mapie było oznaczone jako sklep, to była samoobsługowa lodówka z lokalnymi produktami), a tutaj widzimy spokojny camping nad rzeką, a zaraz w mieście – Spar. Ale odsapka w cieniu, na ławeczce koło kapliczki – przywróciła równowagę: damy radę dojechać do campingu w Villach.
Ostatnie 30km przed miastem to były bardzo urokliwe szutry nad samą Drawą – w kończącym się dniu wygodnie podprowadziły pod samo miasto.












Przez miasto jedziemy już w nocy – droga wyznaczona nawigacją prowadzi jakimiś opłotkami, po wzgórzach (znowu podjazdy), ale prosto do celu.
Wszystkie sklepy już zamknięte, tak że cieszy, gdy po przyjeździe na camping dowiadujemy się, że dadzą nam jeść. W ogóle bardzo miły to camping: właściciel mówi po angielsku, odprowadza nas (na rowerze!) do miejsca „z najlepszą trawą”, a gdy po rozpakowaniu wracamy do campingowej restauracji, to pomaga wybrać jedzenie z menu. Kolacja z zimnym piwkiem, przy starej muzyce, smakowała znakomicie.


Kończy się nam gaz. Wziąłem dwa: 100g oraz niepełny 230g – mały już ciągnie na oparach, a w dużym jest tak może 20%. Powinno starczyć do końca (starczyło 🙂), ale skoro jesteśmy w dużym mieście, to lepiej dokupić: zaczynamy jazdę od zaczepienia o Intersport w centrum miasta. Gaz jest do kupienia tylko ogromny (450g), ale dobry i w rozsądnej cenie (10 euro).
Efektywnie zaczynamy trasę koło 11 – jest już naprawdę ciepło, a po odjeździe od rzeki (Gail) trzeba podjechać – trochę to czujemy.




Przez to zmęczenie mało brakowało, byśmy znowu wybrali drogę samochodową zamiast jechać szlakiem rowerowym, ale na szczęście na granicy z Włochami było tak tłoczno, że wybraliśmy drogę rowerową, choć szła w las 15% podjazdem. A to był bardzo ładny fragment Alpe Adria – grzechem byłoby go pominąć.
Na granicy jakiś Włoch z małą córką – prosi o skuwacz, bo właśnie pogiął sobie łańcuch na podjeździe. Nie ma spinki (a ja nie mam spinek do łańcucha 7-rzędowego), ale ostatecznie radzi sobie całkiem zgrabnie. Wylewnie dziękuje, ale przede wszystkim przyjemnie patrzyć jak potem z córeczką jadą przez te piękne miejsca.








W pewnym momencie świadomie odbijamy z Alpe Adria, w stromy podjazd na górkę, pod którą droga samochodowa przechodzi tunelem, a droga rowerowa objeżdża nad samą rzeką. Dzięki temu mamy drogę tylko dla siebie, a potem jedziemy długo w dół, po zboczu doliny.
Gdy wracamy na Alpe Adria, to robi się ewidentnie kolejowo – mijamy stare budynki stacyjek, droga jest równa i wygodna. Z czasem pojawiają się liczne tunele pokolejowe. Bardzo klimatyczny fragment, zwłaszcza pod szarzejącym od chmur niebem.




















10km przed końcem dnia zaczęło padać 🙁



tak że na camping w Gemonie (na skraju równiny włoskiej) dojeżdżamy już w solidnym deszczu.

Rozpieszczanie przez pogodę skończyło się. Zaczęło padać, a prognozy są jednoznaczne: dwa dni lejby. Są drobne różnice dla różnych kierunków – np. na północ od gór może być mniej deszczu w czwartek po południu, ale generalnie padać ma wszędzie. Dziś mają być deszcze z przerwami, ale jutro – już stale i mocno. Co robić? Wracać pociągiem? Wracać trasą rowerową? Dojechać w deszczu do Grado (nad Adriatykiem) i stamtąd wrócić pociągiem? A może by jednak spróbować powrotu przez Słowenię? 125km i sporo podjazdów – bez deszczu byłoby to świetne zakończenie wyjazdu, ale tak? Wczoraj wieczorem siedziałem długo nad komórką kombinując i nic ewidentnie dobrego nie wymyśliłem. Rano przedstawiłem Mateuszowi dostępne opcje i to on wybrał najmniej rozsądną: przez Słowenię. Mnie też się ona najbardziej podoba, choć ryzykujemy spóźnienie na wykupiony już pociąg z Villach.
Jedziemy przez włoskie miasteczka na skraju równiny w zanikającym deszczu. Czyli jest zabawa w zakładanie i zdejmowanie peleryn.








Korci odjechanie od gór nieco – wtedy byłoby bardziej płasko, ale Mateusz znajduje na mapie, że wtedy raczej utkniemy w błotnistej gruntówce. Więc ciągniemy na granicy wzgórz – całkiem sporo tu podjazdów.
I w końcu wracamy w góry: jeszcze pożegnalna kawka w ostatniej włoskiej wiosce i wjeżdżamy w kompletnie pustą drogę do granicy ze Słowenią. Droga pusta, bo jest na niej remont osuwiska – ciężarówkom wstęp wzbroniony, a my mamy ciszę i spokój. Nawet komórki zasięgu nie mają. Bardzo przyjemny ten podjazd, zwłaszcza że deszcz jakby odpuścił.




W końcu Słowenia – zjeżdżamy do ruchliwej drogi, przy której jest niezła knajpa. Po obfitym obiedzie jedziemy w Trigravski Park Narodowy, czyli wzdłuż turkusowej rzeki Soča.








I tak dojeżdżamy do Trenta: wioski w samym środku gór. Tuż za nią, już na podjeździe pod Vršič, jest camping – planując myślałem, że będziemy przy nim wcześniej, tak że kombinowałem gdzie spać, ale deszcz i podjazdy spowolniły nas na tyle, że trafił się idealnie: pod koniec dnia. Dla wzmocnienia słuszności decyzji by tu zostać, na 1km przed campingiem wraca deszcz i to naprawdę solidny. Camping mokry, mokry namiot, leje – nie ma co spieszyć się z rozkładaniem: zaczynamy wieczór od „marlenki”, czyli pysznego ciasta.
Całkiem fajny dzień wyszedł – co prawda nie zrobiliśmy podjazdu pod Vršič, ale do pociągu zostało już tylko 50km – jeśli ruszymy wcześnie i nie damy się deszczowi, to zdążymy na pociąg.

Cała noc lejby, ale rano bez deszczu – składamy namiot, po czym deszcz wraca. Cóż, ostatni dzień możemy spokojnie moknąć, fajnie że udało się spakować bez deszczu – jedziemy.
A deszcz jednak się kończy – jak się potem okazało: definitywnie. Piękny prezent! Przebijamy się przez kolejne warstwy chmur, wykręcamy wysokość i podziwiamy coraz ładniejsze widoki.








I pojawia się słońce. Może to zasługa przekraczania gór, a może po prostu szczęście: w dniu, w którym miał być deszcz i tylko deszcz – grzejemy się na słoneczku ☀️




Wyjeżdżamy na przełęcz w południe i zwyczajnie nie chce się stamtąd zjeżdżać. Więc robimy sobie obiad – znajdujemy wodę i gotujemy na kocherze, na ławce. To lubię! A potem zjazd.




A na dole – jezioro Jasna:


i po przejechaniu bardzo turystycznej Kranjskiej Góry – znowu podjazd, pod granicę austryjacką.

A za granicą ostry zjazd: 200m w pionie, z nachyleniem ponad 18% – to na tyle dużo, że klocki hamulcowe zaczęły śmierdzieć i zmusiły do postoju. Nawet mateuszowe obręcze, grzane vbrakeami, rozgrzały się do ponad 100° – polewane wodą efektownie syczały i buchały parą.

Po tym zjeździe już tylko chwila i jesteśmy w Villach, nad rzeką.

Czasu jest na tyle dużo w zapasie, że stajemy by wysuszyć namiot na słoneczku – przyda się wieczorem.
Jeszcze ostatnia pizza, jeszcze lody włoskie (tak, gelato w Austrii) – i na dworzec. Deszcz przychodzi okazały – gdy już jesteśmy w pociągu! I kończy się w chwili, gdy wychodzimy z dworca w Salzburgu 🙂

W Salzburgu jeszcze nocujemy na campingu, tak że rano zostało nam jeszcze 2km do auta. W niedużym deszczu, który jakże mile ustąpił w trakcie pakowania rzeczy do bagażnika. Pogoda była dla nas nader łaskawa!

