Mój pierwszy wyjazd pod namiot na rowerze szosowym

Co do samej idei backpackingu mam mieszane uczucia: rozumiem ludzi, którym sakwy nie pasują np. do terenowych wyjazdów po górach, rozumiem też takich, co redukując do minimum wagę bagażu, zyskują imponujące dystanse dziennie, ale mam pewien problem z tymi, co odrzucając sakwy dla zasady, zastępują je wieloma torbami, o sumarycznej pojemności porównywalnej z sakwami. Odnoszę wrażenie, że to trochę kwestia mody i lansu, a uzyskany efekt bywa nieco dziwaczny.

Z drugiej strony, oprócz jazdy z sakwami z upodobaniem używam też roweru szosowego – czy nie dałoby się wykorzystać osprzętu bikepackingowego do połączenia tych dwu światów? Szosa jako sposób na szybkie przemieszczanie się po drogach, a jednocześnie mieć możliwość noclegu pod namiotem, z poranną herbatką z własnego kubka? Przez lata zbierałem osprzęt: torba na kierownicę, podsiodłówka, torba w ramie, lekki śpiwór, materac i w końcu: lekki namiot (860g!). Kupując namiot sprawdziłem starannie, że maszty wejdą do torby pod ramą – trzeba to w końcu wypróbować.

Przychodzi ostatni weekend lata: ma być ciepło i bez deszczu. Jeden nocleg bez ekstremów pogodowych – żeby test cokolwiek powiedział o możliwości dłuższych podróży, to spróbowałem się spakować NIE używając podsiodłówki – było trochę na styk, ale się udało:

Gdzie się wybrać na dwa dni? Żeby dużo nie szukać, wybrałem się w okolice Krakowa – konkretnie na malowniczą Wyżynę Miechowską, wypełniając brakujące kwadraty. Zaczynam 50km od domu – spokojnie mógłbym tam po prostu dojechać, ale akurat rano jest pociąg ze stacji kolejowej blisko domu, więc korzystam: zaczynam drogę w Kozłowie (następna stacja za Tunelem).

Jeżdżenie za kwadratami „zmusza” do odwiedzania miejsc nieoczywistych, dróg gruntowych, przez pola i wioski, czasem ścieżek.

Ma to dużo uroku, a choć coraz bardziej upalny dzień zaczyna dawać w kość, to jestem daleki od narzekania, widząc w prognozach pogody, że już za chwilę będzie zimna jesień.

Dodatkowo właśnie jest sezon prac rolniczych: masowo krążą wielkie traktory, a drogi przez pola bywają świeżo zaorane – niekiedy dostanie się do kwadratu bywa mocno uciążliwe. Np. wtedy, gdy granica kwadratu jest 500m od asfaltu, ale wszędzie przy nim gospodarstwa – żadnej normalnej drogi w pole, tylko wyjazd z posesji, a przecież nie będę się ludziom na podwórko ładował. Na ogół jednak wystarczy trochę cierpliwości, by coś się znalazło – choćby i do sąsiedniego kwadratu, skąd już przez pola można jakoś się przedostać. Taka zabawa.

Ale jeden kwadracik okrążyłem z każdej strony i dosłownie nic. W końcu na mapie mam zaznaczoną ścieżkę na ukos, która w rzeczywistości jest bardzo słabo widoczna, ale z braku czegoś lepszego wydostaję się nią na tyły domów przy drodze – i stamtąd już miedzami, przez ścierniska, czasem jakieś chaszcze – pcham rower w kierunku krzyża pośrodku pola.

Tu w ogóle jest zatrzęsienie kapliczek – w niektórych wioskach dosłownie co kilkadziesiąt metrów przy drodze stoją. Jedne proste, inne bogate, ale gdy w końcu dotarłem do tej kapliczki na krzyżu pośrodku pola, to wisząca na nim skromniutka kapliczka zdecydowanie skradła moje serce: przy figurce Jezusa frasobliwego stoi pusty znicz, a na nim dzikie pszczoły budują plaster i znoszą miodek:

Kapliczka jest przy końcu piaszczystej drogi – dalej już dosłownie nic. Zostawiam tu rower i już na piechotę idę „zaliczyć” oporny kwadracik. Pewnie gdyby tak to miało wyglądać częściej, to by mi się odechciało, ale na razie nie jest źle, a w sumie wysiłek pomaga zapamiętać to urokliwe miejsce.

Dzięki drodze koło kapliczki nie muszę się przedzierać ścieżką z powrotem, choć z powodu głębokiego piachu nie ma mowy o jeździe.

W końcu dojeżdżam do Pilicy, a w niej jedzenie. Skusił mnie kebab (w rynku nic innego, a nie chciało mi się szukać w google), co raczej było błędem: tłuste mięso, z tłustymi frytkami, zalane roztopionym żółtym serem, dobrze że z solidną porcją warzyw, ale wszystko utopione w dużej ilości tłustego sosu. Na wejściu zachęcający tekst o darmowej „cejlońskiej herbacie” – faktycznie stoi duży termos, ale gdy pytam o kubek, to okazuje się, że to tylko taki żarcik: może i herbata jest, ale kubków nie ma…

Jeszcze tylko uzupełnienie bidonów i jadę dalej – nic nie planuję poza kwadracikami, po prostu jadę do końca dnia. Po drodze wstępuję do otwartego sklepu w wiosce Otola (znowu tu jestem!) i pakuję do składanego plecaczka dodatkową wodę i zakupy na śniadanie. Tutaj po wioskach jakoś nie ma sklepów – trzeba korzystać z tego jednego otwartego, choć oznacza to ze 3 godziny jazdy z plecakiem.

Zmrok łapie mnie w środku lasu – zastanawiam się nad noclegiem, ale nie uśmiecha mi się szukanie kryjówki przed leśnikami, zwłaszcza że wszystko tu naprawdę suche i w zasadzie ciężko byłoby się bronić w przypadku złapania, że przecież nic złego nie robię… Widzę fajne miejsce pod namiot, ale tuż koło drogi – zapamiętuję, ale jadę szukać dalej. I znajduję idealne: przy prawie pustej drodze przez łąki widzę kępę drzew i krzewów. Nieco przed kępą kończy się wykoszona łąka i jest miejsce, gdzie nikt nie powinien mieć do mnie pretensji za namiot. A przy tym chaszcze ładnie osłaniają przed wzrokiem ludzi.

Robi się ciemna noc, a mnie się nie chce tracić czasu na zabawy komórką (nawet na planowanie trasy na jutro) – jest mi tu dobrze i wygodnie, tak że jeszcze tylko chwila na napawanie się gwiaździstym niebem – i lulu.

Rano 5 stopni i gęsta mgła. Wcześniej obudził mnie chłód, ale miałem jeszcze co na siebie włożyć (bluza, wiatrówka, buff na głowę), więc dalej spałem w ciepełku. I wyspałem się znakomicie. Obudziłem się bez budzika przed świtem, nie wychodząc ze śpiwora nastawiam palnik spirytusowy na herbatę (trawa wysoka, ale mokra od rosy – nie zajmie się ogniem) i z przyjemnością pałaszuję pomidory i bułki z serkiem topionym.

A potem dalej w drogę, na wschód, łapać kolejne kwadraciki:

Dojeżdżam do S7 – za nią będzie trochę kwadracików leśnych, wymagających kombinowania. Oraz kilka niespodziewanie stromych podjazdów.

Drogi gruntowe, kamieniste, a w końcu – kawałki bez drogi, tylko ze ścieżkami. To niby relatywnie krótkie kawałki, ale doświadczenie jest mocne: chwilami trzeba się przedzierać przez gęste chaszcze, tak że gdy w końcu docieram do kamienistej drogi leśnej, to doceniam jej wygodę 🙂

Popołudniowy żar daje się we znaki, a do tego żadnych szans na jedzenie – lasy, pola, małe wioski – tu nie ma żadnych stacji benzynowych, barów, czy choćby sklepów. Ale przecież ja mam liofa! Pusty przystanek autobusowy z ławeczką i cieniem trafia się w samą porę: rozstawiam palniczek, a liof smakuje o niebo lepiej niż wczorajszy kebab 😊

Las między Lubczą a Górami przekreśla szansę na dociągnięcie pod Pińczów – niby to już tak niedaleko, pozwoliłoby dokończyć rządek kwadratów (czyli powiększyć mój „duży kwadrat”), ale w lesie zeszło tyle czasu, że jeśli chcę zdążyć do Krakowa na wieczorną mszę, to trzeba będzie wracać najprostszą drogą.

Jeszcze tuż przed samym końcem lasu niespodzianka: labirynt wąwozów lessowych, z których jeden w końcu wyprowadza na łąkę (skąd potem polną drogą docieram do asfaltu):

Do domu 60km a ja na szosie – dam radę! W bursztynowym świetle końca dnia cisnę ile potrafię – byle przed siebie. Syn dzwoni do mnie proponując podwózkę autem do domu, ale liczę, że nie ma potrzeby – zdążę.

Ale kilka podjazdów później zmieniam zdanie – już nie jestem w stanie długo utrzymać wysilonego tempa, tak że raczej nie ma szans na wieczorną mszę. Ostatecznie Mateusz zgarnia mnie 15km od domu – po szybkiej kąpieli wskakuję w auto – zdążyłem.

A kwadraciki? Dorobię następnym razem 🙂


W ekwipunku miałem:

  • Namiot (860g: Naturehike Star Trail 1)
  • Śpiwór: najcienszy puchowy (Aegismax Mini)
  • Docieplacz śpiwora z tyveku (200g)
  • Krótki (120cm) materac dmuchany z Decathlona.
  • Poduszka dmuchana
  • Kubek, łyżka, palnik spirytusowy, zapalniczka, herbata, 1 liofilizat, sucharki
  • Długie spodnie (a raczej takie termoaktywne „rajstopy”) na noc/chłodny poranek
  • Bielizna na zmianę, ciepłe skarpetki.
  • Bluza, wiatrówka, buff
  • Szczoteczka do zębów
  • Power bank, czołówka
  • Papier, łopatka do…
  • Zapięcie, narzędzia, dętka, scyzoryk, krem od słońca
  • Plecaczek składany (na zakupy przed noclegiem)
  • Dwa bidony 1l – z funkcją „prysznica”.

Nie ważyłem wszystkiego dokładnie, ale sama torba z bambetlami (Crosso Candybag, do zamocowania w uchwycie Triglav) ważyła niecałe 4kg.