Na rowerze jeżdżę „od zawsze”: pierwsze wycieczki za miasto z ojcem, potem coraz więcej sam. Ale długo było to bardziej niż skromne, co wynikało głównie z PRL-owskiej nędzy: jeździłem na „rowerze” Wigry, a o wypasionych rowerach z przerzutkami mogłem jedynie pomarzyć. W efekcie moja typowa wycieczka zamykała się w 30-50km, a podjazdów raczej unikałem… w okolicach Krakowa raczej ograniczało to możliwe trasy: Ojców, Wieliczka, Proszowice, Niepołomice, Las Wolski – ruch samochodowy był mniejszy niż dziś, więc potrafiło to cieszyć, ale strasznie mizerniutkie to było.
W zasadzie to pamiętam z tych czasów tylko jeden naprawdę solidny wyjazd: w stronę Żywca. Tam i z powrotem w jeden upalny dzień, ok. 130km, na składaku, ze zbyt małą ilością wody. Odchorowałem to szaleństwo 🙂
A potem odkopałem u Babci na strychu starą, zardzewiałą kolarkę. Była w strasznym stanie, nie było do niej żadnych części, nawet opon nie dało się dobrze napompować, bo sparciałe były – ale trochę radochy dała. Aż przyszedł wolny rynek, a ja już jakieś pieniądze potrafiłem zarobić – kupiłem sobie fullwypasa:
Był absolutnie wspaniały! Miał przerzutki i to nie byle jakie (Alivio), duże koła, bagażnik i działające oświetlenie na dynamo – z nim już mogłem coraz sprawniej jeździć trasy w okolicach 100km. Za podjazdami nadal nie przepadałem, ale już nie musiałem się ich bać, co było o tyle ważne, że bardzo lubiłem zjazdy 🙂
Krowiarki, Prehyba, Beskid Wyspowy, Beskid Żywiecki, Bieszczady – nie było tego może bardzo dużo, ale apetyt stale rósł. Gdy chciałem sprawdzić granicę swoich możliwości, to wykręciłem po płaskim 180km (Osiek,Szydłów,Jędrzejów) i tym razem już się nie pochorowałem.
Od drugiego roku studiów pracowałem w Uczelnianym Centrum Informatyki AGH i był to ciekawy czas dla informatyka: coraz doskonalsze komputery, fascynacja „prawdziwym” systemem operacyjnym Unix, ale szybko najważniejsza stała się sieć. Internet początkowo był raczej uniwersytecką zabawką dla nielicznych, ale w tym też była jego siła: ludzie spotykani w raczkującym Internecie zwykle nie byli przeciętni. Byli tam także Podróżnicy – tacy co nie planowali zbyt wiele, tylko jechali w świat. Chciałem tak i ja, tylko nie bardzo wiedziałem jak zacząć. W pewnym momencie pomysł przełęczy alpejskich na rowerze, z człowiekiem poznanym przez sieć, wydawał się realny, ale ostatecznie pojechałem przez Polskę. Nad morze.
Wtedy myślałem że to pierwsza wyprawa z wielu, a okazała się moim „szczytowym rowerowym osiągnięciem” na wiele lat. Najpierw kumpel trafił książkę Pyrka, która zainspirowała nas do przejazdu w 3 osoby lądem (bez rowerów) do Indii i Nepalu:
a potem życie gwałtownie przyspieszyło: małżeństwo, wykończenie domu, zmiana pracy (Onet.pl, zmieniający się wtedy z małej firemki w prężny biznes, napędzany wykładniczymi wzrostami ruchu), syn…
Potem druga zmiana pracy (Interia.pl, bo w Onecie zaczęło mi się nudzić) i kolejne lata bez wytchnienia. Gdy w końcu dojrzałem do drugiej w życiu wyprawy rowerowej (na nowym rowerze – fullwypasa mi ukradli), to miałem już 43 lata…
Gdzie pojechałem? Skoro pierwsza wyprawa była nad morze, to trzeba było domknąć pętlę: tym razem wróciłem do domu znad morza.
A jadąc pociągiem na Hel przeczytałem sobie relację z wyprawy sprzed 15 lat. Już nie pamiętam, co dokładnie mnie kiedyś podkusiło, by spisać taką opowieść, ale była w sieci i mogłem ją przeczytać na komórce. I lektura ta sprawiła mi ogromną przyjemność! Wspomnienia wróciły żywe i wyraźne – niby i tak wszystko jest w głowie, ale ta lektura to była taka proustowska magdalenka. Nie od razu dojrzałem do spisywania kolejnych relacji, ale dobrze wiedziałem, że to dobra idea: nie po to by się chwalić, czy np. propagować turystykę rowerową, ale po prostu dla siebie, dla utrwalania wspomnień.
Może z czasem trochę się to zmieniło, bo przeczytałem mnóstwo innych relacji i potrafiłem docenić ich użyteczność przy planowaniu własnego wyjazdu (dzięki nim wziąłem 12-letniego syna na Donauradweg!), ale wiedziałem, że jeśli mam coś spisywać, to zrobię to przede wszystkim dla siebie, żeby lepiej „zakotwiczyć” wspomnienia.
Trochę notowałem w zeszycie na wyjazdach (kumpel wprowadził mnie do grupy Longina – wyprawy miałem od tego czasu w każde wakacje, zresztą coraz więcej jeździłem), ale po wyjeździe do Gruzji nie wytrzymałem: te widoki trzeba było pokazać w sieci!
Z czasem przyjąłem, że ciekawsze wycieczki nagrywam GPSem (tylko te ciekawsze – bo zasadniczo jeżdżę na rowerze prawie codziennie i cały rok) i wrzucam na stravę:
a jeśli coś jest naprawdę warte zachodu dla utrwalania wspomnień – spisuję relację. Z czasem stało się to na tyle naturalne, że nawet zaniechałem spisywania notatek w trakcie samej podróży – nie są potrzebne, jeśli masz ślad z GPS a relację spisze się w tydzień-dwa od powrotu.
Forma serwisu bikestats.pl początkowo wydawała się optymalna, ale z czasem zaczęła uwierać – w końcu dojrzałem do zmigrowania się do własnego serwisu. Jest wygodniej, a treści mogę prezentować jak chcę, bez przejmowania się ograniczeniami serwisu.