Gdy patrzysz na mapę tych okolic, to rzuca się w oczy, jak blisko koło siebie są Tatry i Pieniny – aż się prosi o jakąś fajną rowerową pętlę. Np. przez Jurgów z jednej strony i ścieżkę nad Dunajcem z drugiej.

Ale obserwując na fejsie SzosaPoPodhalu zobaczyłem, że można pojechać inaczej, skracając nieco pętlę i robiąc ją ciekawszą – przekraczając granicę ze Słowacją między Kacwinem a Żdiarem. Na żadnej z map (i Compassa i google i żadnej open) nie ma tam drogi przez granicę, a on jeździ tam szosówką. Dopytałem go i zapewnił mnie że tam jest asfalt. Jeszcze dla pewności Stravę przeszukałem i znalazłem dwa zapisy tras przekraczających tam granicę. Czyli jakaś droga tam musi być – trzeba jechać.

Namówiłem kumpli z pracy na taki wyjazd inaugurujący sezon, ustaliliśmy „bezpieczny”, wiosenny termin, mamy jechać w 4-kę. Ale tuż przed wyjazdem pogoda się załamuje – po prostu leje. Konsternacja – chyba nie ma sensu jechać. A szkoda, bo napaliłem się na ten wyjazd okrutnie. W końcu patrząc na różne prognozy dochodzę do wniosku, że przesuwając wyjazd z soboty na niedzielę jest szansa na brak deszczu w Polsce po południu, a na Słowacji przez cały dzień. Ale takie cienkie kalkulacje nie przekonały kumpli – w końcu w niedzielę pojechałem sam:

Nie było łatwo wstać w niedzielny poranek gdy za oknem pełna lejba. Jeszcze bardziej motywacja spadła, gdy zmokłem podczas zakładania roweru na bagażnik dachowy, ale byłem uparty – najwyżej spędzę w aucie 4 godziny słuchając audiobooka.

Wszelkie wątpliwości co do sensowności wyjazdu powinienem stracić na Zakopiance, na przełęczy w Naprawie: nie dość że leje, to jeszcze w górach pojawiła się mgła taka, że widoczność spadała do kilkunastu metrów. Ale chyba ciężko jarzący byłem, więc po prostu pojechałem dalej 🙂

W Kacwinie nadal pada, ale skoro już tu przyjechałem to wypadałoby obejrzeć chociaż tą wirtualną drogę przez granicę – ubrałem się przeciwdeszczowo i choć nastrój taki sobie, to zebrałem się:

Dojeżdżam do końca drogi na mapie, już blisko granicy i droga faktycznie jest!

I przestaje padać! Znaczy się cienkie kalkulacje pogodowe się sprawdziły – jednak będę miał dziś wycieczkę rowerową! Od razu najstrój inny:

Droga transgraniczna w zasadzie jest z marnego asfaltu, ale przy samej granicy przez chwilę robi się prawie gruntowa. Nie na tyle jednak by był problem z przejazdem nawet tuż po deszczu:

Na samej granicy wiata:

i ładny wodospad:

i tablicą prezentującą transfraniczne szlaki rowerowe – widać po niej, że zrobili też przejazd przez granicę w Łapszance – warto wiedzieć:

A za granicą droga z płyt betonowych prowadząca koło zaniedbanych zabudowań jakiegoś chyba byłego PGRu. Ale za PGRem już normalny asfalt – ładna dolinka z ładnymi wioskami spiskimi. W Osturnej skręt na drogę w stronę Żdiaru – faktycznie aftaltową.

Spokojny podjazd, ale wkrótce zaczynam się cieszyć, że jadę na grubych oponach – na drodze pojawia się mokry śnieg:

trochę też takiego mokrego śniegu zaczyna padać z nieba – ale za mało by było to problemem. W końcu nawet się doczekuję miejsca, gdzie można spokojnie przycupnąć na drugie śniadanie:

Śniegu na drodze coraz więcej, ale dla grubych opon to żaden problem:

I w końcu przełęcz, z ciekawie rozwiązanym zakazem wjazdu ciężarówek – szlaban umieszczony na tyle wysoko, że typowa osobówka przejedzie pod:

A potem długi, piękny zjazd. Nieprzeszkadzający wcześniej, delikatnie padający z nieba „śnieżek”, na szybkim zjeździe okazuje się intensywnym doznaniem – zmasowanym atakiem ostrych igieł lodu. Na szczęście mam okulary, więc okresowo je przecieram i jadę dalej. Aż kończy się zjazd a ja wyjeżdżam pod chmury:

W Tatrzańskiej Kotlinie jakaś knajpa zachęca głośną góralską muzyką i menu wystawionym przed wejściem, ale jak dla mnie to za wcześnie na obiad – jadę dalej, na wschód, w stronę Pienin.

Droga lekko pagórkowata, prowadząca między kolejnymi wiosko-miasteczkami pełnymi kolorowych domków:


Jestem swobodny i beztroski, mam czas, nikt nie będzie niezadowolony jak wybiorę złą drogę, więc pozwalam na eksperyment z taką drogą:

Potem znów główniejsza droga, wzdłuż torów kolejowych i doliny, gdzie wiatr się rozpędza idealnie wprost w twarz. Ale to tylko kilka km, więc nie ma bólu. Odbijam w bok, w drogę przez góry, z idealnym asfaltem dzięki EU:

Spokojny podjazd wyprowadza na przełęcz, gdzie przed zjazdem oczywiście ubieram się we wszystko co mam, a jak już stanąłem, to przy okazji zjadam obiad z kocherka. Warto było – nie brakowało mi sił na kolejnym podjeździe.

Dlugi zjazd do Haligovce, gdzie mogę skęcić wprost do Czerwonego Klasztoru, albo szarpnąć się jeszcze na Leśniacką Przełęcz i ścieżkę nad Dunajcem. Czasu do zmroku nie ma już dużo, ale z ochotą wybieram drugi wariant – wioska zostaje w dole:


a ja wspinam się na ostatnią dziś przełęcz:

Zbliżam się do polskiej granicy, więc nie dziwię się że wracają chmury deszczowe, ale mam nadzieję że znowu sprawdzi się kalkulacja z prognozy pogody i wieczorem deszcz mnie ominie. Udało się – niedawno tu padało, ale nie na mnie:


A potem zjazd nad Dunajec:


gdzie w zapadającym zmroku popylam szutrową ścieżką nad Dunajcem:

Przed samym Czerwonym Klasztorem ścieżka robi się mocno błotnista, ale zaraz potem już asfalt. W ciemności (na latarkach) jadę nad jeziorem do Niedzicy, pod zaporą zjadam ostatnie jabłko i bardzo zadowolony z ładnego dnia, wracam do Kacwina, do auta.