15 lat wcześniej przejechałem z Krakowa nad morze, więc gdy po latach znów się zebrałem na dłuższy wyjazd, to trasa była oczywista: domknąć pętlę, tym razem wracając znad morza do Krakowa. Nie miałem doświadczenia w wielodniowych trasach, sprzęt turystyczny miałem bardzo skromny, moja wiedza o naprawach roweru była praktycznie zerowa – ale przecież jadę przez Polskę, jakoś sobie poradzę. Pakuję się do późna w nocy, sakwy dopakowuję do maksimum (brak doświadczenia), ale daję radę – pobudka o 4 rano, przytulenie żony i synka – i jadę na dworzec, do pociągu, w którym spędzę czas aż do wieczora (opóźnienia z powodu upału).

wreszcie na Hel, stopni chyba 100

Na Helu jestem o 19:50, więc czasu nie mam dużo – oglądam „atrakcje” (czyli tłumy), odwiedzam sklep z pamiątkami (foczka dla syna) i uciekam na rower szukając noclegu. W Juracie na campingu można wynająć domek – kończę dzień po przejechaniu 25km.


Pobudka wczesna, ale Jurata okazuje się zaskakująco miłym miejscem o poranku: plaża nadmorska, molo na Zatokę, śniadanie na kocherku – w drogę ruszam dopiero o 9.

Większość drogi po Półwyspie jadę bardzo miłą ścieżką rowerową. Po drodze łapie mnie deszcz, a nad Zatoką miota się burza. Przeczekuję ją pod drzewem – tym razem jeszcze nie zmokłem.

We Władysławowie znowu zbiera się na deszcz i tym razem to będzie większa ulewa, więc jestem bardzo z siebie zadowolony, gdy tuż przed deszczem wynajduję knajpę na obiad – deszcz oglądam spod miłego daszku. Ale to wszystko na nic – ulewa wraca z całą siłą gdy wyjeżdżam z Władysławowa.

Jadę na Łebcz – nie chcę jechać zakorkowaną drogą nadmorską. W zasadzie to trochę już mam dość tłumów. I ludzi i samochodów – Władysławowo i okolice to w lipcu jakiś wakacyjny koszmarek, tak że odsapka na przystanku PKS za miastem, jest tyleż dla rozgrzania się herbatą, co dla odpoczynku od tłoku.

W Krokowej odwiedzam pocztę: wysyłam do domu paczkę z kupioną na Helu foczką oraz ciężką, laminowaną mapę wybrzeża Bałtyku – chociaż tak odciążę przepakowane sakwy. I jadę dalej na zachód – w zanikającym deszczu i całkiem mokrych ciuchach, ale cieszący się ładną okolicą (pola, lasy, bociany, krzyki żurawi) i coraz bardziej pustymi drogami.

Olewam zjazd na Dębki, potem Białogórę i po chwili namysłu (bułka i serek ziarnisty, zjedzone na ławce pod sklepikiem, smakowały jak nigdy dotąd!) decyduję się spróbować skrętu na polecany przez kolegę Las Smołdziński. Jadę sam, nic nie muszę, jak się nie uda, to ryzykuję tylko swoją niewygodą – fajne uczucie wolności.

Jadę na wyczucie, bez planu – po prostu „czemuś” skręcam w wiosce za jedną ze strzałek i trafiam w miejsce idealne (potem przyjadę tu z rodziną), gdzie akurat na jedną noc mogą mi wynająć pokój. Jeszcze tylko wieczorna wizyta na plaży, gdzie wreszcie widzę morze, które ma w sobie to coś, do którego będę chciał wracać. Na plaży tylko garstka ludzi, w tym para sakwiarzy, twardo pchających rowery brzegiem, po piachu, w nieznane.

Ciepłe fale głaszczą bose stopy, a morze śpiewa swoje ciężkie pieśni – jest mi tu dobrze, dla takich dni chciałem jechać na rower. Dziś 147km.


Rano jeszcze przez chwilę cieszę się urokiem miejsca (tutaj żurawie drą się dosłownie na łące koło domu), łudzę się, że mogę szybko dosuszyć przemoczone wczoraj rzeczy, ale trzeba się zbierać – niestety wolny pokój był tylko na jedną noc. A fajnie byłoby zostać, gdyż znowu zaczyna lać.

Ulewa wzmaga się akurat gdy wjeżdżam do Gardnej Wielkiej (raptem 10km od startu) – chronię się pod dach dużego przystanku, ale to był kiepski schron: dach przecieka, a z przystankowych koszy na śmieci wyłażą setki białych robaków 🙁 A ulewa coraz większa.

Podbiegam w deszczu do pobliskiego sklepu pytać o nocleg, ale jest słabo (weekend), więc gdy na chwilę deszcz słabnie – jadę dalej szukać szczęścia.

5km przed Ustką znowu nawałnica na całego. Chronię się pod przeszklonym przystankiem – wydaje się miły (kocherek robi atmosferę), ale gdy wzmagający się wiatr zaczyna przystankiem kiwać, to robi się mało przyjemnie. Nie ma co dłużej czekać – jadę dalej, ale w pobliskiej wiosce (Przewłoka, 1km od Ustki) znowu pytam o nocleg. I tu jest bez problemu – bardzo miły pokój. Dziś tylko 34km, ale zmęczony jestem solidnie.


Ranek – leje, więc śpię dalej. Budzę się – dalej leje. Idę do sklepu – zamknięty do 9. Leje. Dopompowuję podmiękłe koło roweru i jadę do kościoła na niedzielną mszę. Leje mocno. W kościele duchota i miłe ciepełko, a po mszy święcenie pojazdów – tak, przyda się koniecznie 🙂 Nadal leje. Wracam, jem śniadanie i oglądam w wannie dętkę – jest mała dziurka. Trochę boję się, czy to nie z powodu lekkiego rozdarcia boku opony, ale w końcu dedukuję, że rozdarcie było w innym miejscu niż dziurka, więc nie ma paniki.

Jadę – najpierw zobaczyć Ustkę. Straszne miejsce – pełne wczasowiczów, zdezorientowanych pogodą – jak właściwie mają teraz czas tutaj spędzać? Morze szalone – rozbija wielkie fale o małą plażę, za którą zaraz jest beton, pamiątki i gofry, pożerane w rozpaczy przez niedoszłych plażowiczów. Zdecydowanie morze nie jest tak ładne jak wczoraj, na pięknej pustej plaży, ale to moje z nim pożegnanie (wkrótce skręcam na południe), więc nie ma co grymasić.

Od wyjazdu z Ustki jest już tylko lepiej – odwiedzam bardzo miłą pierogarnię na skraju miasta i w trakcie obiadu w końcu definitywnie przestaje padać. Uff.

Silny wiatr w twarz i zimno: kurtka + kamizelka odblaskowa z trudem wystarczają, ale najbardziej brak mi czapki (odtąd już zawsze na wyjazdy biorę ze sobą przynajmniej buffa).

Ale wystarczy skręcić na południe, by zrobiło się lepiej – wiatr (zachodni) teraz jest z boku, zresztą przy drodze pojawiają się drzewa, które częściowo przed wiatrem chronią. I pomału się przejaśnia, a koło Sławna pojawia się słońce – szybko zapominam o tęsknocie za czapką.

Dzień pomału się kończy – niby mógłbym jeszcze z godzinę jechać, ale nie widzę na mapie żadnych sensownych miejsc na nocleg – decyduję się szukać miejsca pod namiot nad jeziorem w Żydowie. A jezioro okazało się być zbiornikiem najstarszej w Polsce elektrowni szczytowo – przepompowej. Jego poziom zmienia się o ponad metr (w rytm pracy elektrowni), ale nad brzegiem jest niezorganizowane, ale całkiem ludne miejsce biwakowe: namioty, auta, disco polo. Ale znajduję sobie miłe miejsce na uboczu, gdzie po raz pierwszy rozbijam mój „sprytny” namiot (rower wchodzi do środka i robi za maszt – dzięki temu mój namiot to mały i relatywnie lekki tobołek). Dziś 86km.


Rano urokliwie, ale zimno. Ja zmarźnięty (wiekowy śpiwór, choć pół sakwy zajmuje, to nie grzeje wystarczająco, a suchych ubrań mało) i nieco połamany – od pilnowania się w nocy, żeby zmieścić się między rowerem (brudzącym), a mokrą ścianą namiotu (jednopowłokowy więc kondensacja). Szkoda że nie zabrałem worka „bivvy” na śpiwór. Ale i tak jest super, zwłaszcza jak poranne słońce zaczyna świat ogrzewać.

Niestety wychodzi problem z rowerem: ułamało mi się dolne mocowanie bagażnika do ramy. Na razie radzę sobie dowiązując mocno sznurkiem bagażnik do ramy, ale trzeba będzie spawacza szukać. Znajduję go 16km dalej. Zakład napraw samochodowych – mechanik strasznie wkurzony nietrafionym zakupem na allegro, najchętniej by mnie spławił, ale w końcu spawa mi to mocowanie i to jeszcze za friko – najważniejsze żebym spadał 🙂

Dalsza jazda trochę daje w kość – gorąco i podjazdy. Ale z czasem się rozkręcam. A w Sikorach kusi drogowskaz „plaża gminna” – ja wczoraj nieumyty, więc z rozkoszą kąpię się w cudnym jeziorze. Koło Czaplinka jest tych jezior więcej – trochę kusi by odwiedzać kolejne, ale zwycięża odpowiedzialność – jadę dalej.

Po upale zbiera się na deszcz, ale po wcześniejszych doświadczeniach nie robi to wrażenia. Spotykam 74-letniego rowerzystę, który na Hurganie przypomina sobie jak się jeździ. Fajnie się z nim gada, czuć doświadczenie, ale martwi stwierdzeniem, że nie mam szans zdążyć do Krakowa w założonym czasie. Zobaczymy – straszył też drogą do Mirosławca (że „w strasznym stanie”), a ona świeżo zrobiona. Więc może nie zawsze ma rację.

Dojeżdżam do Tuczna, gdzie według mapy w centrum miasteczka, docieram na fajne pole namiotowe nad jeziorem. Dziś 130km.


Tym razem budzę się wypoczęty. Bardzo miłe pole namiotowe: jest wszystko co potrzeba, sympatyczne sąsiedztwo (Niemcy z małymi dziećmi) – cieszę się porankiem, piorę i suszę rzeczy, jem królewskie śniadanie, lenię się. Wyjazd o 11.

Niestety przyjemność psuje tłukący się bagażnik. Wygląda, że odkręciła się śruba, do której nie mam klucza (8mm – od tej pory starannie wymieniam wszystkie śruby na takie, by zawsze mieć klucz do każdej użytej w rowerze), więc tym razem szukam warsztatu samochodowego tylko do pożyczenia na chwilę klucza.

Warsztat znajduję w Człopie, ale podczas dokręcania wychodzi smutna prawda: wczorajszy spaw puścił. Mechanik życzliwy – spawa mi to, tym razem wyraźnie porządniej, ale aż przykro potem słuchać, jak go szef ruga za zajmowanie się duperelami (czyli moim rowerem), gdy prawdziwa robota czeka.

Gorąco dziś, a ja po ostatnich dniach z deszczami i upałem na przemian zaczynam się odparzać. Ale dzięki temu odkrywam sam to, co jak się potem okazało, ponoć wszyscy wiedzą – że pod spodenki z „pampersem” nie zakłada się majtek. Od razu lepiej 🙂

W Wieleniu ignoruję knajpkę, czego będę potem żałować – bez obiadu jedzie się kiepsko. I monotonnie – wjeżdżam w Puszczę Notecką, a właściwie w to, co po niej zostało po wielkim pożarze.

A potem niespodzianka – droga na Sieraków, na mapie oznaczona jako wojewódzka, okazuje się być piaszczysta. Nie ma szans żebym z sakwami nią jechał, a 13km pchania roweru (jeśli nie więcej), to byłby kiepski pomysł. Wracam i objeżdżam Puszczę. Dzięki podpowiedziom pań-rowerzystek omijam Drezdenko i jadę na Międzychód. Tuż przed miastem camping. Biorę domek. Dziś 106km.


Bez namiotu można ruszyć wcześniej – po 8. Jedzie się rewelacyjnie i przegapiam, że żona do mnie dzwoni. Gdy przed Międzichowem staję na chwilę, to widzę aż 6 nieodebranych telefonów: Okazuje się, że w piwnicy pojawiła się woda, a pompa czemuś nie chce ruszyć – nic dziwnego, że Marzenka panikuje. W końcu pompa rusza, ale i tak mam zgryz – ja daleko, a w domu problemy. Na razie nie muszę awaryjnie wracać, ale nie mam czasu do stracenia.

W Międzichowie wjeżdżam na krajówkę: upiorne 10km wśród tirów na drodze, a przy drodze co chwila sklepy z jakimś gipsowym paskudztwem (choć trzeba przyznać, że czasem nawet intrygującym – są nie tylko sarenki, bociany czy smerfy, ale nawet ufo!). Potem jeszcze 2km dojazdu do autostrady i wreszcie spokojniej. Nowy Tomyśl objeżdżam obwodnicą i kieruję się na Wolsztyn. Przed Wolsztynem obiad (golonka, a co!), a w Wolsztynie optymalizuję: w czasie gdy ja zwiedzam muzeum kolei, to rower zostawiam w sklepie-warsztacie rowerowym.

Muzeum fajne, obiecuję sobie kiedyś tu przyjechać z synem (udało się po latach), a sklep rowerowy budzi zaufanie. Zaczynam od kupna rękawiczek rowerowych (stare podarte) i wymianie przetartej opony, a jako że dobre wrażenie robią, to dorzucam jeszcze wymianę przedniej przerzutki, co zaczęła się dziś narowić. Mówią, że sprawdzali po wymianie, więc nic nie testuję, tylko jadę – i muszę wracać: 5km za Wolsztynem wszystko się rozregulowuje, tak że nie dam rady biegów zmieniać. Wracam, regulują („pancerz się zawinął”), a ja głupieję i podrzucam im jeszcze temat dziwnych odgłosów przy pedałowaniu, co oznacza wymianę pedałów na nowe (to na pewno nie zaszkodziło) i dokręcenie suportu (błąd!). Dokręcony suport zaczyna zgrzytać na całego, a ja poniewczasie się reflektuję, że im więcej daję do naprawy, tym jest gorzej, więc wyjeżdżam z Wolsztyna ze zgrzytającym suportem.

Ale mimo to jedzie się dobrze, bo pogoda rowerowa. Przejeżdżam przez Wschową i kieruję się na Górę – tam ma być jakiś hotel. Ale w wiosce Łęgoń coś mnie tknęło i jak zobaczyłem ludzi rozmawiających pod domem sołtysa, to zapytałem o nocleg. Sołtys raczej zachęcał do hotelu w Górze, ale gdy tak rozmawialiśmy, to podjechał sympatyczny, a zasapany pan na rowerze i rzucił: „A co to na podwórku miejsca nie ma? Na przykład na moim”.

I zaprowadził do swojego domu, który okazał się być jednym z sympatyczniejszych miejsc, jakie w życiu odwiedziłem. Domek śliczny, zadbany, mnóstwo psów (3 szt) i kotów (ja naliczyłem 6szt, gospodarz mówił o 10).

Najbardziej kochany ze wszystkich kotów to czarny „podrzutek”. Nie widzi na jedno oczko i ledwo przeżył spotkanie z samochodem. Gospodarz opowiada o nim i o innych zwierzakach, o żniwach, rodzinie, swojej jeździe na rowerze, okolicznych atrakcjach, pielgrzymkach, itd. Ta leniwa rozmowa przy herbacie z cytryną, po kąpieli pod zimnym prysznicem, to czysta przyjemność. W pokoju obok stara się spać dorosły syn, co o 5 rano wychodzi do roboty. Tęsknię do domu, ale to miejsce rozgrzewa serce i zapada w pamięć. Wchodzę do namiotu w delikatnym deszczu, wysyłam SMSa do domu (zasięg za słaby na rozmowę) i zasypiam spokojnie. Dziś 136km.


Poranek śliczny, budzę się o 6 – jakby trochę późno, bo gospodarze się do roboty zbierają. Ale jeszcze częstują mnie kawą z drożdżówką. Zwijam mokry namiot i po raz pierwszy na tym wyjeździe jestem na rowerze już o 7. Pierwszy przystanek z godzinę później – dla zdjęcia porannych ciuchów i właściwego śniadania. A potem najkrótszą drogą na Trzebnicę – trochę żałuję drogą doliną Odry, ale tak będzie szybciej.

Droga na Milicz daje w kość. Niby to Dolina Baryczy, więc jest malowniczo, ale droga jest strasznie dziurawa, a dziury świeżo łatane – okazało się, że właśnie gonię ekipę łatającą dziury żwirem oblepianym smołą. Czyli moje opony są coraz bardziej zaklejane tym paskudztwem (to samo nie spada z opony – trzeba z trudem odrywać). Mijam stawy – ładne, ale niepływalne (trzciny, muł), zresztą zatrzymywanie się nie wchodzi w rachubę ze względu na miliardy komarów.

A pod samym Miliczem wyrzut adrenaliny: słyszę za plecami, że coś wielkiego mnie goni i to od dziwnej strony. Okazało się, że to poboczem galopuje koń – facet cieszący się jazdą, chciał rowerzyście pokazać, jak fajnie się galopuje. Fakt, zrobił wrażenie. Potem namawia na jazdę konną, ale przyznaję, że trochę się go obawiam – taki jakby szalony. A może po prostu pozytywnie zakręcony? Już się nie dowiem.

Rower ciągle niepokoi. Wydający straszne odgłosy suport w końcu wymieniam w napotkanym po drodze serwisie rowerowym, ale okazuje to być źródłem kolejnych zmartwień: nowy suport jest nieco krótszy. Nie powinno to szkodzić bardzo – słyszę zapewnienie, że oznacza to tylko podregulowanie przerzutki, ale jednak szkodzi. Rower poterkuje, zgrzyta przy zmianie biegów, łańcuch czasem przeskakuje. Tracę kolejną godzinę w Rawiczu, gdzie w serwisie rowerowym regulują rzecz starannie (właściwego suportu też nie mają). Nic nie pomogło. Znaczy się wmawiam sobie, że jest trochę lepiej, że lepiej już nie zwracać uwagi, tylko jechać. Że moja „nadwrażliwość” na przykre dźwięki skończy się tak, że przywiozę rower pociągiem do domu, perfekcyjnie wyremontowany w losowych warsztatach. Działa, to nie ruszaj – szkoda, że nie trzymałem się tej zasady w Wolsztynie 🙁

Zaczyna padać, ale delikatnie i w końcu przechodzi. Na jednym z podjazdów decyduję: dziś ciągnę do Sycowa. To dość daleko, ale realne, jeśli będę pewien noclegu: Wykorzystuję internet mobilny w mojej Nokii i googlam hotel, po czym dzwonię i rezerwuję nocleg.

Droga wymagająca – ciągłe podjazdy. Czyli wymagająca także dla przerzutek, które już ledwo zipią. Ale twardo trzymam się zasady by ignorować straszne dźwięki. Kolacja nad stawem (smażyłem kiełbasę na palniku – jak widać można i tak), więc ja siły mam – ciągnę te kolejne podjazdy. W końcu Twardogóra – zgodnie z nazwą, w środku miejscowości ostrzejszy podjazd, zmieniam intensywnie biegi – i trach, zerwałem łańcuch. No to pozamiatane – koniec mojej drogi…

Stał się cud. Inaczej tego nie można określić. Łańcuch zerwałem akurat przy grupce młodych ludzi, oglądających świeżo wyremontowanego Land Rovera. No i ta grupka patrzy na moje nieszczęście. Trochę głupio się z tym czuję, ale w sumie to najmniejszy mój problem teraz: Co mam robić? Rozpytywać o serwis rowerowy? Wieczór jest – czyli pewnie najpierw nocleg. A potem co? Jest tu gdzieś pociąg? Ale tak naprawdę długo się nad tym nie miałem czasu zastanawiać, bo od właściciela Land Rovera słyszę pytanie: „czy mam przekłuwacz?”. Nie mam, nawet nie wiem co to jest… I wtedy on dzwoni po kolegę, żeby mu ten przekłuwacz przywiózł. Mówi, że sam sporo jeździ i że zerwany łańcuch to nie problem. Wkrótce potem nie tylko, że zerwany łańcuch mi zespolił, to jeszcze zauważył, że przerzutka hałasuje. Popatrzył, odkręcił jedną śrubkę, coś przestawił (przerzutkę w tej sytuacji trzeba było nieco skosem ustawić), jeszcze kilka drobniejszych regulacji i mam: sprawny i cichy rower. Wszystko zajęło może kilka minut. Jadę przez całą Polskę i zupełnie przypadkiem trafiam na najlepszego speca w okolicy. Lepszego niż zawodowcy w dwóch warsztatach rowerowych. Cud, po prostu cud.

Jadę przez zapadający zmrok i cieszę się cichym rowerem. Zaczyna padać, ale to nie problem, gdy na końcu drogi jest hotel. Leje całkiem solidnie, tak że gdy nocą podjeżdżam pod hotel, to jestem zupełnie mokry. Ociekający wodą, z brudnymi sakwami w ręku, idę do eleganckiej recepcji, gdzie bez zdziwienia mnie obsługują – w końcu mam rezerwację. Pokój jest wygodny, prysznic gorący, w łazience ogrzewanie, w pokoju klima. Schnę. Dziś 146km.


Śniadanie pyszne, że strach. Liczę pozostałe kilometry do domu (282) i wychodzi mi, że może zdążę z 1-dniowym zapasem. Ale całkiem łatwo nie będzie – ja już nogi czuję, a pogoda może figle płatać.

Wkrótce znów zaczyna padać. A potem lać na całego. I bardzo duży ruch. Do Kępna wzdłuż ruchliwej drogi idzie kostkowy chodnik – może nierówny, ale da się jechać na pewno lepiej, niż w tym ruchu, po mokrej drodze. Ale za Kępnem chodnik się kończy, a ja jadąc w ulewie mam nadzieję, że żaden z licznych tirów mnie nie rozjedzie. Bok drogi to już dość głęboka kałuża, kryjąca nierówności, tak więc całkiem realne jest ryzyko, że wywalę się wyprzedzającej ciężarówce pod koła – rewelacja… Ciągnę cierpliwie, ale nerwy są.

W końcu tuż przed Byczyną jest bar – taki dla kierowców, gdzie kasjerka w wolnych chwilach nawołuje potencjalnych klientów przez CB. Podsycham tam przez ponad godzinę, a Marzenka przez telefon mówi, że tak będzie lać do końca dnia i jeszcze trochę jutro. Cóż, trzeba ciągnąć, ale od Byczyny już „żółtą”, nie „czerwoną” drogą – a to zmiana zasadnicza. 40km krajówką, w deszczu, po zalanych wodą koleinach, wśród rozpędzonych tirów – dało mi w kość, tak że boczna droga to prawdziwe wytchnienie.

Deszcz i podjazdy, ale nie czuję zmęczenia. Czyżbym już się trochę wyrobił w drodze? Ciągnę przez te pola, wioski, laski. Wieczorem kolejny barek przydrożny – przemiłe miejsce: oprócz herbaty dostaję rozmowę z barmanką i miejscowymi. Oraz radę, gdzie dziś spać.

Borki Małe, pokój w pensjonacie. Bez hotelowych luksusów, ale wygodnie. Wieczorne piwko, prysznic i tuńczyk z puszki na kolację (mowy nie ma, żebym w tym deszczu szukał czegoś więcej). Dziś 89km.


Z powodu deszczu zrobiłem mniej niż planowałem, ale ciągle dojechanie dziś do domu jest realne. 180km – to się może udać, a ciągnie mnie już do domu. Zresztą coś mnie w gardle drapie po wczorajszej jeździe w deszczu – dobrze byłoby już skończyć.

Ale plany czasem nie wychodzą… 9:30 i wraca deszcz. To już dla mnie ciut za dużo – we Wręczycy (tablica głosi, że to „zielony wierzchołek Śląska”) decyduję, że skręcam na Częstochowę, skąd wrócę do Krakowa pociągiem. Trochę szkoda przerywać tak niedaleko od domu, ale już mam dość.

W Częstochowie deszcz się kończy, z daleka widzę wieżę klasztoru, więc kieruję się na nią: zanim wsiądę do pociągu, to chociaż klasztor zobaczę.

No i zobaczyłem, ale tłumy finiszujących pielgrzymek mnie nie porwały. Jedna pielgrzymka robi góralskie tańce na murach, inna jakieś stadionowe fale, kolejnej przewodzą małżonkowie w strojach weselnych – wszystko to jest bardzo i w ogóle, ale ja uciekam. Nawet odpuszczam szukanie miejsca na zapięcie roweru pod klasztorem, żeby pójść pod Obraz – po prostu się zmywam. Zatrzymuję się w barku z herbatą i z łupiącym z głośników paskudnym rmfmaxx – ale paradoksalnie chyba tego mi teraz trzeba było dla równowagi dla klasztoru. Przebieram się z mokrych ciuchów (niewiele mi suchych zostało – np. zamiast kurtki zakładam dwa podkoszulki) i pijąc herbatkę regeneruję mój optymizm.

Decyduję się nie kończyć tak od razu, na dworcu głównym w Częstochowie, tylko przejechać jeszcze trochę i wsiąść w pociąg już za miastem. To był bez sensu pomysł – taki marudny, niewiedzący czego chcę, plątałem się potem po peryferiach miasta, zamiast po prostu jechać do domu.

Najpierw cieszyłem się ze ścieżki rowerowej, potem wyklinałem na jej twórców, gdy wymyślili sobie, że wniesienie roweru (z sakwami!) po schodach na kładkę nad drogą to dobry pomysł, a w końcu zostałem zupełnie z niczym: koniec ścieżki, koniec drogi, pcham rower przez jakiś piach. Miejscowy na rowerze tłumaczy mi jak dotrzeć na stację – w końcu tam docieram.

Pociąg za godzinę – siadam i czekam. Za 3.5 godziny będę w Krakowie. Dzwonię do domu – Marzenka się cieszy. I tak siedzę może ze 20 minut, po czym po prostu wstaję i się zabieram. Dosyć tego marudzenia, słońce wróciło, robi się ładnie – jestem na wycieczce rowerowej i na rowerze dojadę do domu!

Dojeżdżam do lepszej drogi w Osinach, potem Poraj (czyli ładne jezioro, a w lesie gromady domków letniskowych) i niesamowita, widokowa droga na Żarki.

Jestem już w sumie blisko domu a zupełnie nie znam okolic. A jest tu pięknie. Rozległy widok na równinę, niesamowite skały Góry Zborów, a w końcu fajny camping w Podlesicach. Nie planowałem tego, ale jestem teraz bardzo zadowolony z tej jednej nocy ekstra. Dziś 105km.


Zostało 80km. Niby niedużo, z tym że to była Jura z jej specyfiką – o czym szybko się przekonałem, gdy mnie odcięło na pierwszym mocniejszym podjeździe bez dobrego śniadania. Ale to był bardzo ładny dzień.

I z każdym kilometrem coraz bliżej domu! Przy drodze w dolinie Dłubni widać worki z piaskiem i zniszczone fragmenty drogi – deszcze, które mi w drodze dopiekły, tu oznaczały podtopienia. I stąd ta woda w piwnicy – wracam także do problemów…

Ale najważniejsze to przywitać się z rodzinką, co jest absolutnie wspaniałym doświadczeniem. Warto przejechać 1096km, żeby to poczuć 🙂

Dziś 84km.

Spisane w listopadzie 2020, na postawie notesu z podróży.