Rok pandemii i opóźnionej przez pandemię matury syna – za duży chaos by organizować większy wyjazd zagraniczny. Ale gdzieś po tej maturze trzeba się ruszyć – przejedziemy się więc z synem po Polsce.

Poprzedni przejazd przez Polskę to był wschód, więc teraz przydałoby się zobaczyć Wielokopolskę. A może w końcu odwiedzić parowozownię w Wolsztynie? I najlepiej dojechać tam ostatnim w Polsce kursowym pociągiem parowym: z Leszna. Brzmi fajnie, tylko jak dojechać sensownie do Leszna? A może przez Morawy i Kotlinę Kłodzką? Na Morawach zamki, a w Kotlinie mnóstwo wszystkiego. Morawy to niby zagranica, ale będziemy tam tylko kilka dni – może nie zamkną nam granic w tym czasie? No i jeszcze komplikacja: żeby nie nakładały się urlopy zbyt mocno, muszę 10. sierpnia wracać do Krakowa – czyli mamy ścisły limit czasu.

Po doczytaniu, dopytaniu i policzeniu odległości skrystalizował się taki zgrubny plan:

czyli różne warianty drogi (w początkowej części – dalej będziemy planować na bieżąco), na zielono wynotowane z sieci campingi, a na niebiesko i złoto – miejsce warte odwiedzenia. Jak widać, raczej nie jest to plan jako taki, ale raczej źródło inspiracji w drodze. Celujemy w noclegi na campingach, ale bez ortodoksji – może się zdarzyć i nocleg w hotelu/pensjonacie, może i „na dziko”. Poradzimy sobie.


#1 Środa 29.07.2020

Cały wyjazd będzie nas prześladować przekonanie, że jesteśmy nie dość zorganizowani: wstajemy i ruszamy za późno. A w takie dni jak dziś zdecydowanie warto, bo skwar jest mocarny. Z drugiej strony mamy wakacje…

Jedziemy na zachód – nad Wisłą. Wieje w twarz, ale to dobrze: zwłaszcza podczas jazdy wałami wiślanymi, gdzie nie ma grama cienia, jakiekolwiek chłodzenie, choćby i ciepłym wiatrem, przydaje się. Nawet jak nie ma asfaltu na wałach i jedziemy drogami w pobliżu Wisły, to cienia jest mało, a jak już, to z komarami. Niby jest malowniczo, ale monotonnie, a upał deprymuje. Gdy na 56km przychodzi decydować czy jedziemy dalej Wisłą, przez Oświęcim, czy skręcamy na przełęcze, to decyzja jest oczywista: las i góry nawet z podjazdem będą lepsze niż ta patelnia.

No to mamy podjazdy. Całkiem mocne w tym upale i z ciężkimi sakwami. Za to w nagrodę mamy piękny zjazd do doliny Skawy.

Niestety wjazd do Wadowic to kiepski pomysł – w południowym skwarze cała droga jest zakorkowana, a chodnik koło niej niewygodny do jazdy. Ani trochę nie ufam planerom zalecającym (choć wybrałem profil „rower szosowy”) objazd Wadowic drogą, która na każdej mapie jest oznaczona jako gruntowa, niemniej wszystko będzie lepsze niż ten hałaśliwy i śmierdzący korek. Trochę miny rzedną gdy droga robi się pylista, ale da się jechać. I na pewno jest milej niż na głównej:

A po drodze fajny przystanek – pod drzewami ocieniającymi kapliczkę koło cmentarza cholerycznego:

„Mieszkańcom Choczni zmarłym w latach 1831-73, 1918-22 z powodu cholery, tyfusu i czerwonki”

Pod koniec droga się pogarsza, mimo suszy pojawia się błoto, tak więc gdy wraca asfalt, to przyjmujemy to z ulgą. Potem chwila krajówką – do Andrychowa, gdzie najwyższy czas na obiad. Mamy dyskomfort, że po całym dniu jazdy (już 16:00) zrobiliśmy raptem 86km i to w większości po płaskim – zostało nam 50km, dwie przełęcze i ok. 4 godzin do końca dnia. Dzwonię na camping do której nas przyjmą: do 21:00 – wcale nie jest oczywiste, że zdążymy… Czyli nie pauzujemy w tej pizzerni tyle ile by należało ze względu upał, tylko po niecałej godzinie jedziemy dalej: przed nami przełęcz Kocierz.

A to bardzo ładna przełęcz. Warto było tę droge przejechać choćby dla niej samej. Cieszę się, że ją synowi pokazałem.

Wjeżdżamy na samą górę – aż do knajpy, ale ostatecznie nie zostajemy tam na lody, bo wydaje się, że zbyt dużo czasu by to zajęło (kelnerki wydające skomplikowane obiady).

Potem piękny, długi zjazd – do Jeziora Żywieckiego:

i wkrótce potem kolejny podjazd – na przełęcz Przegibek:

Na przełęczy jesteśmy przed 20:00, czyli wygląda że udało się – spokojnie zdążymy na nasz camping. Zjazd do Bielsko-Białej jest bardzo miły, a po drodze korzystamy z okazji do napełnienia bidonów ze Źródła Albrechta. Tak na wszelki wypadek – nie wiadomo co będzie na campingu.

Aż do centrum Bielska-Białej cały czas zjeżdżamy, więc przemieszczamy się szybko – tylko ostatnie kilometry oznaczają podjazd. I camping okazuje się bardzo fajny. Spokój i wszystkie wygody. Szkoda tylko, że zdążyli zamknąć knajpę, tak więc na kolację są parówki z pobliskiej (2km rowerem) Żabki.

#2 Czwartek 30.07.2020

Droga do Skoczowa przyjemna nie jest. Niby tylko 3-cyfrowa, ale ruch zbyt duży, do tego remonty i jazda wśród domów. Za Skoczowem nieco lepiej, ale najważniejsze, że w końcu jest Cieszyn. W samo południe – trochę oglądamy miasto, po czym chowamy się przed słońcem w piwniczce włoskiej pizzerni. A potem jeszcze lody w fajnej kawiarni.

Po obiedzie jedziemy na wzgórze zamkowe, gdzie Mateusz doczytuje w komórce o historii tego miejsca (dziwnie dobrze zachowana rotunda okazała się przez wieki schowana wewnątrz muru bardziej nowoczesnego budynku):

po czym wchodzimy na Wieżę Piastowską dla panoramy miasta:

Gdy przekraczamy granicę jest już po 15:00

Droga niby nadal 3-cyfrowa, ale to zupełnie inny świat. Po czeskiej stronie drogi są puste. Wreszcie.

Frydek pokazuje się nam od ładnej strony: ścieżki rowerowe, ludzie kąpiący się w rzece, pustawo, bardzo ładny zamek na wzgórzu.

ale najbardziej w pamięć wpada taka rzeźba z parku koło zamku:

Jest po 18:00. Prawdę mówiąc właśnie teraz robi się temperatura do jazdy rowerem – chciałoby się pociągnąć dalej, tylko że nie bardzo jest jak: kolejny znany camping daleko, a do tego trzeba by pominąć obiecujący zamek Hukvaldy. Jedziemy więc na pobliski camping Olesna. Mnóstwo ludzi, mnóstwo komarów, Mateusz przeszorował kolanem i łokciem po żwirze, ale znajdujemy swoje miejsce nad jeziorem, prysznic mimo przygód z automatem na monety w końcu zadziałał, rany opatrzone, a miejsce wybrane dobrze – najbliższe imprezy były wystarczająco daleko.

#3 Piątek 31.07.2020

Przyszedł czas na trudną decyzję: jakie Morawy zobaczymy? Czy pojedziemy przez góry, zaczepiając o pałac w Bruntal, czy też równiną – przez Ołomuniec. Zdecydował limit czasu urlopu – wersja równinna powinna być szybsza. Plan mówił, by dziś szybko zobaczyć niedaleki zamek Hukvaldy, przejechać do Ołomuńca, zwiedzić go i zanocować na campingu w Strenberku – sporo kilometrów, ale to po płaskim, a my zebraliśmy się już przed 8:00.

Plan posypał się. Bo wybrałem ładną drogę, czyli taką prowadzącą po obrzeżu gór – ładną, ale podjazdową.

Do tego zamek był zbyt ładny by zwiedzać go szybko.

W efekcie z zamku wyjeżdżamy po 11:00. Jeszcze kilka malowniczych podjazdów

i wjeżdżamy na równinę, gdzie wkrótce pojawia się coś wspaniałego: cała sieć perfekcyjnych dróg rowerowych. Prowadzonych ładnie, czyli w dużej części zacienionych – w tym skwarze to bardzo dużo znaczy.

Po drodze długi (bo południe) obiad w knajpce „rowerowej” (dawniej dworcowej – niby kolej wciąż tu jest, ale to rowerzyści robią ruch), a na deser jabłka z dzikiej jabłonki przy drodze.

a po drodze wioski, miasteczka, pola, łaki.

Mimo upału jedzie się całkiem przyjemnie, tyle że czas mija – gdy w końcu na końcu bezkresnych pól (z krążącymi kombajnami i pylącymi czymś, co dusi Mateusza) widzimy Ołomuniec, to jest już 19:00…

a gdy w końcu wjeżdżamy do centrum miasta – prawie 20:00.

Katedra kusi, piękna w złotym świetle wieczoru, ale nawet pobieżne zwiedzanie nie wchodzi w grę, jeśli mielibyśmy jeszcze jechać 15km do Strenberk.

Miotam się – nie chcę tak pomijać ładnego miasta, do tego jesteśmy zbyt zmęczeni, żeby teraz gnać na niepewny nocleg. W samym Ołomuńcu jest camping, ale według opinii w google wyjątkowo zły. Patrzę w booking.com, ale widzę same hotele w centrum – pewnie byłby problem z rowerami. Objeżdżamy odrobinę miasto, ale ani żadnego noclegu nie widać, ani trudno o spokojne zwiedzanie w tych warunkach – bardziej to męczy niż cieszy. Mateusz zmęczony na maxa, ja też już jadę na rezerwie. W końcu robię to, co powinienem zrobić od razu: stajemy tak, bym mógł na spokojnie popatrzyć w booking.com – i po krótkim kombinowaniu jak odsiać miejsca, gdzie rowery byłyby problemem – rezerwuję nocleg. Myślałem, że mając pewny nocleg jeszcze się chwilę pokręcimy, ale żadna z tego przyjemność – trzeba ten dzień skończyć. Łazienka z wanną to dokładnie to, czego nam teraz trzeba.

#4 Sobota 1.08.2020

Teoretycznie moglibyśmy dziś dojechać do Polski, tyle że to byłoby kompletnie bez sensu: czwarty dzień w skwarze, z długim dystansem, z solidnym podjazdem pod koniec dnia i niepewnym noclegiem na koniec – idealny przepis na męczący i nerwowy dzień. Trzeba inaczej. Mam wynotowany fajny nocleg w Wielkich Łosinach, ale to trochę zbyt blisko (niecałe 70km). Mateuszowi się nie podoba też pomysł powtórzenia schematu z wczoraj: chłodny ranek „zmarnowany” na zwiedzanie, a potem jazda w najgorszym skwarze. Trochę warczymy na siebie, a w końcu po prostu stawiam na swoim: jedziemy do Łosin. Za to ustępuję w kwestii Ołomuńca – nie będziemy „marnować” poranka, zamiast tego zobaczymy w południe zamek w Strenberk. Eh, czasem trudno się dogadać…

Ostatecznie jednak trochę zwiedzamy: wracamy pod katedrę, która o tej porze jest kompletnie pusta i równie śliczna jak wieczorem.

Z Ołomuńca wyjeżdżamy o 10:30 – i już naprawdę nieźle grzeje. Jedziemy ładną drogą rowerową, prowadzącą wzdłuż budowanej linii kolejowej. Tak, budowanej – nie remontowanej, ale całkiem nowej. Jakoś inaczej niż w Polsce.

Strenberk rozczarowuje. Miasto całe rozkopane i nigdzie nie widać zamku – a przecież powinien być ładny, na wzgórzu. W końcu jest – ot, taka większa budowla:

Jest 12:00, piekarnik straszny, schowanie się w zamku wydaje się niezłym pomysłem, ale gdy słyszymy, że zwiedzanie ekspozycji to całe 2 godziny, z czeskim przewodnikiem, to odpuszczamy. Rozglądamy się po okolicy i zbieramy się.

Do Unicov jest niby tylko 20km, ale droga przez równinę w południowym słońcu dłuży się. W tych warunkach cień pod „pamiątkową” lipą koło kościółka w wiosce Mladejowice był nie do pominięcia:

Aż w końcu Unicov, gdzie przy rynku knajpka z zadziwiająco pysznym obiadem. Królik w sosie śmietanowym z knedlikami. Mniam.

Po obiedzie droga zaczyna się zmieniać: równina pomału się kończy, można wzrok zawiesić na jakiś wzgórzach.

I w końcu jest: pierwszy od dawna prawdziwy podjazd. A tuż przed podjazdem cień. Taki solidny, z wielu drzew – zatrzymujemy się tam dla dłuższej odsapki, bo jest maksimum skwaru (16:30), a przecież dziś nigdzie się nam nie śpieszy. Cień jest atrakcyjny nie tylko dla nas – dzielimy go z kotem, solidnie irytowanym przez dzięcioła buszującego tuż nad nim.

Czyścimy łańcuchy, gadamy leniwie – wygląda, że dobrze nam robi ten dzień bez pośpiechu. Gdy ruszamy godzinę później, to świat też robi się ładniejszy – nie tylko żółte pola, ale także zielone wzgórza:

Łosiny to jakieś uzdrowisko, ale my kąpieli tu nie będziemy zażywać: znajdujemy camping, gdzie na moje pytanie o miejsca słyszę „Do you speak Polish?”.

Miejsce jest przeurocze. Właściciel miły, mówi we wszystkich językach. Na początek częstują zimnym piwem, a potem uszczęśliwiają stwierdzeniem, że tutaj nie ma komarów. Prysznice z ciepłą wodą, miła wspólna kuchnia, wyluzowani goście, w pobliżu knajpa i sklep otwarty do późna (prowadzony przez Wietnamczyków – właśnie całą rodziną biesiadującą przed sklepem, więc im nie przeszkadzaliśmy). A w nocy lampa księżyca w pełni.

#5 Niedziela 2.08.2020

Wyjazd 7 rano – nasz rekord, jak dotąd. Ale trzeba, jeśli chcieć zrobić rano podjazd pod przełęcz graniczną i zdążyć do kościoła (o 12 w wiosce zaraz po zjeździe z przełęczy). Jedzie się wspaniale – jest wręcz chłodno, a świat jest jakby roziskrzony świeżością.

Jest podjazd, ale nie czuje się go przesadnie. Widać że zdążymy na mszę. Jeszcze tylko wydawanie ostatnich koron w sklepie wioskowym, jeszcze ostatni podjazd przez las i jest – granica. Trochę się niespokojnie rozglądałem, wypatrując, czy nikt nie zechce nas zatrzymać (ostatnie doniesienia o wzrostach zachorowań na Covid19 były niepokojące), ale nic takiego się nie dzieje. Wróciliśmy do Polski.

Na zjeździe postój dla przebrania się w długie spodnie (lepiej tu, w lesie, niż pod samym kościołem) i lecimy dalej. I jakoś tak wyszło, że pod kościołem byliśmy z raptem 5-minutową rezerwą. Jeszcze zapinanie rowerów i w końcu weszliśmy do kościoła równo na początek mszy. Ah, co za precyzja.

W kościele w Boleslawowie maski noszą tylko przyjezdni. To też pewnie zasługa księdza, który choć sympatyczny, to wygłasza irytujące stwierdzenie, że „on jest wierzący, wierzący że w kościele nie można się zarazić”. No to i my zdejmujemy maski – w końcu one nie chronią nas, tylko innych, a tak to bez sensu. Ksiądz daje się też zapamiętać fajną formą zapowiedzi: ogłasza nazwiska, po czym mówi: „jeśli ktoś ma coś przeciwko, to… niech zmilczy… dajcie zarobić, ostatnio tyle było odwołanych ślubow.” 🙂 Widać, że parafianie go lubią.

Po mszy można by zjeść obiad – śniadanie było dawno, a do tego zrobił się skwar. Znajduję w google knajpę z dobrymi opiniami, która choć okazała się bezstylowa i raczej pretensjonalna, to faktycznie była całkiem niezła. A obsługa była tak powolna, że przeczekaliśmy skwar. Cały.

Bo pogoda się zmieniła – niebo zrobiło się szare i choć ciągle gorąco, to już było wyraźnie inaczej niż przez ostatnie dni. W prognozie deszcz, więc podczas obiadu wykupiłem nocleg w Bystrzycy Kłodzkiej – przejedziemy przełęcze w Kletnie i Puchaczówkę, ale nie ma się co szarpać na zrobienie dziś Spalonej.

Podjazd pod Kletno lekko depresyjny. Niebo szare, rozpadające się domy, droga ponura.

Stwierdzamy więc, że schowamy się pod ziemią. Przejechaliśmy mimo Jaskini Niedźwiedziej (okazało się że słusznie – za dużo chętnych, nie było już biletów), ale poszliśmy zwiedzać kopalnię uranu:

I bardzo dobrze że coś zobaczyliśmy, bo przy tej pogodzie Puchaczówka była rozczarowująca:

Zresztą na przełęczy zaczyna padać. Niezbyt mocno, ale wystarczająco by zepsuć zjazd i widoki. Jest szaro i chłodnawo – co za odmiana po ostatnich dniach.

I w końcu Bystrzyca Kłodzka. Brzydkie, obdrapane miasto.

Nie polubimy Bystrzycy także dlatego, że nocleg okazał się fatalny. „Różany dworek” stało w booking i na zdjęciach były róże – a to tak dla zmyłki, bo nie o róże tu chodzi, tylko o zapach różany. Straszny, wszechobecny, aż w oczy gryzł. Pokój ładny, ale nie wytrzymałbym w nim nocy. Ostatecznie spałem w namiocie rozbitym na trawniku przed domem (Mateusz wytrzymał – nie ma takiej alergii na sztuczne zapachy jak ja; tylko musiał schować śmierdzącą pościel w szafie – spał w śpiworze).

#6 Poniedziałek 3.08.2020

Rano zaczyna padać. Prognozy są jednoznaczne, ale odwlekamy wyjazd, licząc na cud. Cudu nie ma – pada coraz mocniej. Mieliśmy plany zobaczenia wielu ciekawych miejsc w Kotlinie, ale w takiej lejbie to wszystko bez sensu. Może najlepiej będzie po prostu wyjechać z Kotliny: dzisiaj jeźdzmy możliwie krótko, a jak jutro może będzie padać mniej, to pojedziemy na północ szybciej, bo już równiną. Wykupuję nocleg w Kamieniu Ząbkowickim – to tylko 40km, wystarczy przejechać Góry Bardzkie.

A deszcz taki, że czujesz jakbyś pod prysznicem stał.

Zatrzymanie się na chwilę pod wiatą przystanku życia nie ułatwia – deszcz wali w dach przystanku tak, że słychać wyraźnie, że jest coraz mocniejszy.

Podjazd przez Góry Bardzkie w tych warunkach jest całkiem urokliwy, ale dobrze, że nie trwa to wszystko zbyt długo – dojeżdżamy na nocleg i jest to bardzo miłe doznanie.

Miłe tym bardziej, że ta miejscówka jest po prostu idealna. Nic nie śmierdzi, właścicielka miła, jest gdzie suszyć rzeczy, jest gdzie wypocząć, a rano pyszne śniadanie. A do tego jest tu kot „Brytyjczyk długowłosy”.

Szkoda tylko, że leje aż do wieczora – niby jesteśmy raptem 3km od pałacu Marianny Orańskiej, nawet go z okna widać, ale w tych warunkach ciężko tam się wybrać. Nawet obiad zamawiamy na wynos.

#7 Wtorek 4.08.2020

Jeśli chcemy dojechać nad morze, to trzeba wreszcie zacząć te kilometry kręcić. Oczywiście nic nie musimy – możemy np. zwiedzić pałac Marianny, potem drugi (w Książu), a wyjazd skończyć np. w Poznaniu. Z drugiej strony fajnie byłoby skończyć nad morzem… Ten dzień będzie decydujący: albo dociągniemy na północ na tyle, by w środę dojechać do Leszna, albo trzeba morze odpuścić.

Trochę pada, ale nie ma porównania z wczoraj. W sumie nie byłaby to zła pogoda na rower (ciągle mamy w pamięci poprzednie upały pod 40°), tylko że jest bardzo silny wiatr (oczywiście w twarz) i zimno: 14-15° – trochę chłodno na krótkie spodnie, a długich nie ma sensu na deszcz nakładać. Po prostu trzeba się ruszać.

Na początek zaczepiamy o pałac Marianny Orańskiej – i nawet przyjeżdżamy w porze startu zwiedzania (1.5 godziny z przewodnikiem), ale jak zobaczyliśmy z zewnątrz to cudo, to nam przeszło. To po prostu komiczna atrapa, coś w stylu tego zameczku, co go ktoś postawił przy krajowej 4-ce. Udaje zamek, ale nieudolnie i bez przekonania. Jedziemy w drogę.

Już większą atrakcją od pałacu wydaje się krzywa wieża w Ząbkowicach Śląskich:

Ale generalnie dziś nie o atrakcje chodzi, a o ruszanie się. DW382 jest okropna: duży ruch (ale wszyscy napotkani kierowcy bardzo poprawni) i żadnych miejsc do odsapki. Nawet sklepy i przystanki nieliczne. Doszło do tego, że jak nas na długim podjeździe przewiało, to schroniliśmy się na ganku domu, który zdaje się był przydrożnym burdelem 🙂

Początkowo DW nie ma żadnej alternatywy, potem nawet by się dało coś sklecić bocznymi drogami, ale szybko rezygnujemy – boczne drogi to niepewność, może kiepska nawierzchnia, a główna to równe, rozgrzewające tempo.

W Dzierżoniowie jesteśmy o 13:00 – pora obiadowa. Gdy tak rozglądaliśmy się po okolicach rynku, to przechodząca pani tak gorąco pochwaliła pobliski bar, że nie mogliśmy nie skorzystać. I dobrze – jedzenie było bardzo dobre.

Jeszcze Świdnica,

jeszcze jakieś dziwne drzewo przy drodze (paulownia?):

i zbliżamy się do dzisiejszej nagrody za pilną jazdę: Muzeum Kolei w Jaworzynie Śląskiej. Mieliśmy na niego nieco ponad godzinę i było super. Bardzo miłe, klimatyczne miejsce.

A potem już spokojnie (i bez deszczu!): zakupy kolacjowe w Biedrze, wzgórza Strzegomskie i sam Strzegom z bazyliką:

a w końcu Jawor z jego Kościołem Pokoju, ponoć wykonanym bez jednego gwoździa (ale dziś Mateusz wypatrzył ich całe mnóstwo):

i nocleg w hoteliku w Jaworze. Kupuję bilet na powrót pociągiem z Koszalina – dojedziemy nad morze.

#8 Środa 5.08.2020

Koniec deszczu. Koniec głównych dróg. Dziś sielanka: słońce, jeszcze niezbyt gorąco i ładne okolice.

Jedziemy do Leszna i nigdzie się nie spieszymy. Na camping koło szkoły szybowcowej dojeżdżamy popołudniem, szukam na lotnisku kontaktu z opiekunem campingu (mieliśmy chwilę zwątpienia, bo infrastruktura bardzo zaniedbana), po czym rozkładamy namiot i lenimy się do wieczora, oglądając loty tuż za płotem (głównie szybowce startujące co chwila za wyciągarką).

Wieczorem okazało się, że jest ciepła woda w prysznicach – to był w sumie bardzo porządny camping. Cały dzień był dobry – nieźle odpoczęliśmy.

#9 Czwartek 6.08.2020

Wczesna pobudka i pośpiech w zbieraniu się: musimy zdążyć na pociąg. Ciągnięty przez lokomotywę parową – ostatni kursowy pociąg parowy w Polsce. Zdążyliśmy.

Pociąg wiezie nas do Wolsztyna, gdzie czeka zabytkowa parowozownia. Jesteśmy w środku tygodnia i okazuje się że parowozownia pracuje. Coś naprawiają, w warsztacie pracują tokarki, oporządzana i nawęglana jest lokomotywa co nas właśnie przywiozła, ludzie się krzątają – to nie jest muzeum, tylko żywe miejsce! Ekspozycja dużo mniejsza niż w Jaworzynie czy w Chabówce, ale zdecydowanie ciekawa.

Parowozownia zwiedzona, jest 11:00 – co robić z resztą dnia? Wcześniej zakładałem, że Wolsztyn dopełnimy tylko krótkim przejazdem na camping nad jakimś jeziorem, ale my jesteśmy wypoczęci, a godzina ciągle młoda. A może by tak Międzyrzecki Region Umocniony? Są otwarci do 17, krótka trasa to 1.5h – trzeba by zdążyć do 15:00, czyli 60km w 4 godziny. Spróbujmy.

To były trudne 60km: najpierw planer wpuszcza nas w piaszczystą drogę przez pola (ale to w sumie nie wina planera – nie bardzo było tam jak jechać inaczej w tym kierunku):

a potem też nie było lekko – dziurawy asfalt mocno spowalniał, a do tego podjazdy były zaskakująco długie jak na równinę. No i upał wrócił – te kilka godzin było niezłą próbą sił. Ale daliśmy radę. Umawiamy w kasie wycieczkę z przewodnikiem na za pół godziny i idziemy do pobliskiego „Bunkier Kinga” na ogromnego hamburgera.

Przewodnika w końcu opłacamy sami – nikt więcej nie pojawił się chętny na zwiedzanie o tej godzinie. Czyli będziemy mieli ekskluzywną obsługę.

To była zaprojektowana z rozmachem budowa: wielkie podziemne miasto, docelowo na 120 tys żołnierzy. Niemiecka obrona przed atakiem z Polski. Niedokończone i w sumie nigdy nie użyte (nieliczni obrońcy ponoć uciekli po pierwszym radzieckim ostrzale pod koniec wojny). Trochę absurdalny pomnik ludzkiej pychy, ciekawy przez to, że w 80 lat po budowie wygląda na prawie gotowy do użycia. A przy okazji niezłe schronienie przed upałem 🙂

Gdy kończymy wycieczkę jest 17:00 i pomału kończy się skwar – warto by wykorzystać resztę dnia. Leżąca na naszej dalszej drodze Puszcza Notecka mocno ogranicza możliwe drogi na północ, więc warto by pojechać na północny wschód – w stronę Międzychodu. Po szukaniu informacji w sieci znajduję fajne pole namiotowe: w lesie, nad jeziorem, a na zdjęciach ze strony – łazienki i wspólna kuchnia:

Trochę to na granicy naszego zasięgu, ale jak nocleg pewny, to można jechać do nocy. No to jedziemy: co prawda ostatnie kilometry to piaszczysta droga (Mateusz ledwo daje rady na swoich oponach 38mm) i do tego z tarką, ale przecież za chwilę będzie wygodny nocleg…

Dojeżdżamy praktycznie na koniec dnia i zastajemy las między dwoma jeziorami, w lesie ze dwie setki kamperów i zero infrastruktury. Nawet wychodki zamknięte (bo covid). Jest pompa z wodą niezdatną do picia (miejsce raczej do nabrania wody niż do kąpieli) i malutka plaża nad jednym z jezior.

Pytam się o łazienki – nigdy ich tu nie było. Możemy pojechać 10km dalej piaszczysta drogą – tam podobno jest camping z łazienkami. A dzień właśnie się kończy. Cóż, damy radę tutaj: dzwonię do właścicielki i rozbijamy się. Gdy właścicielka przychodzi po opłatę, to pytam o łazienki ze zdjęć, a ona mówi, że zdjęcia z jej strony w sieci, to albo z jej domu, albo z „domku holenderskiego” jednego z gości. I że jakbym czytał uważnie, to bym nie dał się zmylić. Cwane.

Największy zawód przychodzi jednak gdy zbieramy się do kąpieli w jeziorze: w międzyczasie nad wodą rozbiła się tam wędkująca rodzinka, a że plaża malutka, to musielibyśmy się myć tuż koło spławika. Inaczej mówiąc mamy nocleg jak na dziko, tylko z wadami licznego towarzystwa. Ostatecznie tylko opłukujemy się w jeziorze na szybko i idziemy spać.

#10 Piątek 7.08.2020

Okolica ładna, ale droga w upale nieco nuży. Zresztą po wczorajszym, intensywnym dniu trochę nie mamy siły. I zdecydowanie nie chcę znowu ryzykować noclegu na dziko, zwłaszcza że może być tłumnie (weekend). Rozglądam się za możliwymi noclegami i w Dobiegniewie znajduję obiecujący camping tylko nieco w bok, nad jeziorem Osiek. Na liczniku tylko 70km, ale przecież nad morze zostało niecałe 200km na dwa dni – możemy sobie pozwolić na luksus krótszego przejazdu.

Camping okazuje się ufundowany przez UE, w ramach odciążenia Drawieńskiego Parku Narodowego. Darmowy i z niezłą infrastrukturą. Ludzi sporo, ale da się wytrzymać. Odpoczęliśmy tam, a sąsiad z campingu skomentował nasz plan dalszej drogi, wskazując gdzie jest pewny asfalt (choć gorąco zachęcał do dróg terenowych). I bardzo zachwalał drogę rowerową Złocieniec-Połczyn Zdrój. Że widokowo prowadzi przez „Szwajcarię Połczyńską” i że jazda tam, to „30km banana na twarzy”.

#11 Sobota 8.08.2020

Zaczynamy dzień jajecznicą na szczypiorze. Jajka kupiłem wieczorem, dokładając się do zakupów pani sąsiadki z campingu (bo można było kupić tylko 10-kami). Znaczy się jak ją zaczepiałem w sklepie, to nie wiedziałem że to sąsiadka i pierwsza jej reakcja była jak na żula zaczepiającego o złotówkę „na chleb”. Ale jak skojarzyła, że ja to ten „rowerzysta z synem”, to od razu zrobiła się bardzo życzliwa. Super – jajecznica na wyjeździe to fajna sprawa 🙂

I jedziemy na północ. Ranek przyjemnie rześki, potem coraz większy upał.

Czyli gdy w Złocieńcu przychodzi pora obiadu, to przeciągamy go aż do 1.5 godziny, tak by przeczekać największy skwar. W trakcie szukam też noclegu nad morzem – może damy radę dziś tam dojechać? Znajduję obiecujący camping „Biała Plaża” w Gąskach. Dzwonię z pytaniem czy mają łazienki i czy przyjmą nas późno – łazienki są, a możemy przyjechać kiedy zechcemy. To kawał drogi, ale brzmi zachęcająco – wtedy mielibyśmy cały jutrzejszy dzień na wczasowanie. Może się uda?

Gdy wychodzimy, jest co prawda gorąco strasznie, ale teraz już będzie coraz lepiej. Poza tym właśnie zaczyna się tak zachwalana ścieżka rowerowa. Po dawnych torach kolejowych, więc bez ostrych podjazdów. Z idealnym asfaltem, w większości zacieniona, w pięknych okolicach – jedzie się nią wspaniale i sprawnie. Mateusz się ze mnie śmieje, że pedałując intensywnie, przy moich grubych, bieżnikowanych oponach wydaję odgłosy jak ciuchcia – no to tutaj pasuję 🙂

Mijamy dawne dworce kolejowe, nasyp kolejowy niweluje kolejne doliny i wzgórza, a do tego faktycznie jest tu przepięknie. I co chwila, przy odejściach bocznych dróg są tablice z informacjami, co tam można ciekawego zobaczyć – ten „szlak zwiniętych torów” wspaniale eksponuje walory tego miejsca, a nie tylko prowadzi przez niego tranzytem (jak np. szlak po wałach wiślanych).

No, ale my tutaj zdecydowanie tranzytem. Tylko intensywnie rozglądamy się na boki.

Szlak kolejowy wyprowadził nas na północ od Połczyna Zdrój. Jest 18:00, tą piękną drogą możemy jeszcze pojechać kilkanaście km, a potem bocznymi drogami do Białogardu. Tyle że drogą 3-cyfrową jest to 10 km mniej, a do morza zostało 70km. Więc ciągniemy jak najprościej. Droga całkiem przyjemna.

W Białogardzie na orlenie hotdog, kawa i uzupełnienie wody. I jedziemy w wieczór.

20km przed końcem musimy zjechać z głównych dróg. Robi się całkiem ciemno i nie ma pewności, że nie zakopiemy się w jakiś gruntówkach, ale nie bardzo jest alternatywa. Jedziemy trochę według rad planera, trochę na wyczucie – szczęśliwie wszystkie wybory okazały się słuszne i po nocnym przejeździe przez puste pola i wioski, przed 23:00 jesteśmy w Gąskach.

Czuć morze. Camping przemiły. Dostajemy kartę do prysznica – Mateusz idzie odmakać a ja rozbijam namiot. Gdy ja wracam spod prysznica, to Mateusz śpi jak kamień. Należy mu się – to był niezły wysiłek.


Rano oczywiście plaża – początkowo zupełnie pusta.

Potem też nie jest źle, choć im dalej w dzień tym więcej ludzi – w końcu to weekend.

Ale prawdziwe tłumy zobaczyliśmy w Sarbinowie, gdzie przejechaliśmy na mszę:

Na plaży zupa z ludzi, ale to co było przy uliczce nadmorskiej, przy tych wszystkich sklepach i smażalniach, to po prostu groza. Covidowy „dystans społeczny” widać było tylko w kolejce do apteki.


Wieczorem zrobiliśmy kanapki, tak że rano oprócz składania namiotu i bagaży, trzeba było tylko zrobić herbatę do śniadania. Ruszamy po 6:00 i jedziemy pustą o tej porze ścieżką rowerową do Mielna. A potem ścieżką wzdłuż ruchliwej drogi do Koszalina i w końcu dworzec – z prawie godzinnym zapasem.

Biletów na pendolino już nie było, mimo że kupowałem kilka dni wcześniej, więc jedziemy normalnym IC – cały dzień w pociągu. Ale pełna kultura: klimatyzacja, barek, herbata sprzedawana z wózka. Jeszcze tylko przejazd przez Kraków i jesteśmy w domu.


11 dni jazdy, 1110km w poziomie i 9500m podjazdów. Małopolska, Beskid Mały, Śląsk Cieszyński, Morawy, Kotlina Kłodzka, Dolny Śląsk, Wielkopolska, Zachodniopomorskie, Bałtyk. Dwa dni w deszczu, reszta upał taki, że środek dnia trzeba bylo pauzować. Cztery noclegi pod dachem (booking.com), reszta pod namiotem, ale (z jednym wyjątkiem) – na campingach, z łazienkami. Bagaż: 32kg (na dwa rowery, w tym sakwy) + woda. Sumaryczny koszt: 2770zł (w tym booking.com: 625zł, campingi: 311zł, zwiedzanie+pociąg parowy: 265zł, pociąg powrotny: 153zł).