Opisuję ten wyjazd po 10 latach, z notatek. To był mój pierwszy wyjazd z grupą Longina. Wciągnął mnie tam Piotrek, sam pomysł jazdy akurat do Alzacji podobał mi się umiarkowanie, ale wiedziałem, że muszę zaliczyć taki wyjazd „otwarty”, by jeździć z Longinem bardziej wymagające trasy.

Wyjazd okazał się jednak bardzo ciekawy, a przy tym pokazujący mi całkiem nowe dla mnie możliwości podróżowania. Warto było! W porównaniu z tym co jeździłem wcześniej, było to nadspodziewanie wymagające, ale braki kondycyjne i w sprzęcie nadrabiałem tym, że właśnie „zgubiłem” 20kg wagi. Bardzo też starałem się być otwartym na nowe doświadczenia – nie narzekać np. na surowe warunki niektórych noclegów, ale po prostu cieszyć się tym, czego doświadczam.


Grupa liczy 12 osób. Bus z rowerami i częścią ludzi (reszta pociągiem) jedzie z Warszawy – czyli dwójka z Krakowa (ja i Aśka, która podobnie jak ja, jedzie z Longinem po raz pierwszy) mamy się spotkać z nimi po drodze, czyli we Wrocławiu. Jedziemy z rowerami pociągiem do Wrocławia, tam czekanie do po północy i w końcu spotykamy Longina. Tylko że bus jest całkiem pełen! Nie ma jak wcisnąć tam jeszcze dwu rowerów.

Szarpanie się z klinującymi się rowerami sporo trwało, ale Longin dokonał cudu – wszystko się zmieściło. Zmęczeni wpadamy w busa i jedziemy przez Niemcy przez resztę nocy i pół dnia – do Karlsruhe.

9.07.2011, 55km

Stajemy pod dworcem (żeby spotkać się z ludźmi z pociągu), trochę zwiedzamy miasto na piechotę (tu praktycznie nikt nie chodzi! albo jeździ autem albo rowerem), obiad (chińczyk dworcowy) i w końcu wypakowywanie. Ok. 16 – jedziemy. Opłotkami miasta (jak Longin znajduje właściwą drogę?), do promu na Renie. A potem spokojnie, bocznymi drogami, z przystankami np. dla jedzenia przydrożnych jeżyn – jedziemy do nadgranicznego Wiesenburg.

W Wiesenburg jesteśmy już wieczorem, ale staramy się wykorzystać ostatnie chwile światła do zobaczenia tego pierwszego dla nas, ślicznego alzackiego miasteczka (naprawdę ładne było, przesyt przyszedł dopiero później).

A potem w zapadającym zmroku jedziemy w las: na granicy francusko-niemieckiej, między dwoma leśnymi potokami, Longin znajduje nam fajne miejsce biwakowe.


10.07.2011, 95km

Przyjemnie się obudzić w lesie, umyć w czystym potoku, leniwie rozpocząć dzień. Jesteśmy praktycznie na granicy – np. wracam do Niemiec idąc nad potok. To ciągle jest dla mnie dość nowe doświadczenie, ale zdecydowanie podoba mi się 🙂

Wyjeżdząmy z noclegu pod górę: przez las, a potem w upalnym słońcu

jedziemy do zamku Fleckenstein.

Zwiedzanie, a potem zjazd w deszczu. Jadę przez chwilę sam i mylę drogę. Orientuję się dopiero gdy przekraczam granicę niemiecką, więc mam sporo do nadrobienia – w ostrym deszczu gonię grupę i zastanawiam się co robić, jeśli nie dogonię… Ale martwię się niepotrzebnie – Aśka odbiera telefon i szybko się odnajdujemy.

Cały dzień leje, a podjazdy dają w kość – kilka osób korzysta z możliwości podwiezienia busem, tak że końcówkę jedziemy w 7kę. Przejeżdżamy przez kolejne śliczne miasteczka a wieczorem dojeżdżamy na camping w La Petite Pierre.

Na campingu niby jest ciepły prysznic na monety, ale nie działa. Odkrywamy więc jak bardzo zimna jest tutejsza zimna woda – Janusz potem długo się ze mnie nabija, że pod prysznicem dziwne odgłosy wydawałem (dech zapierało) 🙂


11.07.2011, 84km

Wczesna (5:30) pobudka – trzeba zrobić przepierkę, a w międzyczasie doładować w łazience komórkę (wtedy jeszcze Nokię, co trzymała tydzień). Dzięki temu przy prawdziwej pobudce (po 8:00) piękne słońce zdążyło już prawie wysuszyć pranie. Jest słońce i podjazdy, jedziemy do windy na kanale.

Longin z córką zostaje przy atrakcjach (zjeżdżalnia jak w Szczawnicy) a my jedziemy do Dabo. Tam przepyszne łakocie z francuskiej piekarni, a potem wyjeżdżamy na wzgórze z kaplicą na skale (Rocher du Gabo).

Z Dabo na przełęcz, gdzie przy busie obiad (puree ziemniaczane z proszku z parówkami i groszkiem – hmm, tak też można) a potem ostry, 12-km zjazd serpentynami w dolinę, do wiosek. Tam Longin miał upatrzone miejsce na nocleg, ale po dojechaniu okazało się, że nie bardzo. Przez jakiś czas jechaliśmy z Longinem na przodzie, wypatrującym alternatywnej miejscówki (uważnie obserwuję na co zwraca uwagę – trzeba się uczyć), ale ostatecznie jest decyzja, że trzeba wyjechać z tej doliny: pod koniec dnia musimy jeszcze zrobić długi podjazd po ciemku, aż do fortu Mutzig.

Długi dzień z podjazdami w słońcu, a tu żadnej wody do choćby zgrubnego obmycia się – dla mnie to zdecydowana nowość. Ale jesteśmy zbyt zmordowani by kombinować – rozbijamy namioty przy jakiś ławkach wśród drzew, pod tabliczką zakazującą biwakowania. Humor polepsza się po tym jak Janusz (kierowca) częstuje krupnikiem, a gwiaździsta, ciepła noc przekonuje do spania poza namiotem (w worku na śpiwór).


12.07.2011, 80km

Nikt nie ma do nas pretensji o spanie pod zakazem. Otwierają kontenerową łazienkę, a potem otwiera się i fort dla zwiedzających. Oprowadza nas młoda Francuzka, która twierdzi, że prawie nie zna angielskiego, ale się stara i wychodzi jej to bardzo ładnie.

Fort wielki, z ciekawą historią – budowany przez lata, stał się koszmarnym zamknięciem dla ok. 7 tys załogi. Użyty praktycznie tylko raz – trochę postrzelał na daleki dystans. Obecnie jest traktowany jako symbol – zachęta dla dalszego jednoczenia się Europy.

Wyjeżdżamy spod fortu późno, w ciężkim upale. Wzgórza, winnice, śliczne miasteczka, w końcu ścieżka rowerowa wzdłuż kanału.

Kończy się woda w butelkach, ale szczęśliwie kran przy szkole rozwiązuje problem. Ścieżka prześliczna jak wszystko tutaj – prowadzi prostu aż do samego centrum Strasburga.

Po drodze przykrość: Bogdan potrąca rowerem idącą brzegiem ścieżki starszą panią. Trochę podrapana i porysowane szkła okularów – strasznie krzyczy, ale Bogdan ucisza ją banknotem 100 euro.

Strasburg ciekawy. Przede wszystkim katedra robi wrażenie. Jedziemy w jej stronę krętymi uliczkami i w pewnym momencie odsłania się jej imponująca fasada. I to wszystko przy ekstatycznych dźwiękach bębna, w który wali jakiś uliczny grajek. W środku też dech zapiera. Przydaje się grupa – ktoś może popilnować rowerów gdy inni zwiedzają.

A potem krążenie rowerami po mieście do 20. Zbieramy się i ścieżką wzdłuż Renu jedziemy do komfortowego campingu w Rhinau.


13.07.2011, 61km

Słońce szybko się kończy i w delikatnym deszczu jedziemy przez krajobrazy „wielkopolskie” aż do miasteczka z zamkiem na ogromnej górze.

Pod zamek długi, ostry podjazd – rozgrzewający na tyle, że deszcz nie przeszkadza. A potem zwiedzanie. Zamek Koenigsberg pięknie odrestaurowany i w ładnym miejscu – warto.

Ale na zjeździe z góry zimno. Bardzo zimno: wiatr, deszcz, nakładamy ciepłe rzeczy (z rękawiczkami włącznie – bardzo się przydały) i jedziemy do miasteczka, gdzie w stylowej restauracji jemy tradycyjną alzacką kolację.

A potem jeszcze kilka km przez noc – przed północą znajdujemy miejsce przy drodze, gdzie w miarę sensownie możemy przycupnąć.


14.07.2011, 80km

Rano śliczne słońce, miłe śniadanie a po nim zwiedzanie cudnego miasteczka Riguewihr. Już mi ta alzacka słodycz zaczyna bokiem wychodzić, ale wciąż kwiaty są piękne. Potem kolejne cudne miasteczko: Kaysersberg. Destylaty, ciastka, kawa z musem czekoladowym. Pyszne. Słodkie. Ja już tak nie chcę. Chcę jazdy rowerem 🙂

Kolejne miasto po drodze to Munster. Gdzie zaliczamy opad szczeny: w samym środku sporego miasta, przy rynku, widzimy mnóstwo bocianich gniazd z licznymi rodzinami. Widać, że jest im tu dobrze.

A potem podjazd. Wspaniały, wykańczający, głownie serpentyny w lesie. Po drodze wodopój z pysznie zimną wodą. Doświadczony Bogdan pokazuje jak sobie radzić mimo braku niskich biegów: on okresowo prowadzi rower, a zyskane siły wykorzystuje na fragmentach gdy jedzie, z konieczności szybciej. Całkiem efektywna strategia – mimo prowadzenia tempo ma porównywalne z resztą grupy.

Jesteśmy w górach i jest cudnie. Jemy jagody, pobrzękują nam dzwonki owiec – ideał. Ale dalej jest jeszcze lepiej! Droga prowadzi grzbietem Wogezów – wśród pięknych widoków aż na Grand Ballon.

Na górze +7 stopni, wiatr i zapadający zmrok. Nie ma czasu nawet na herbatkę w kawiarni na górze – lecimy w dół. Ostro, bardzo szybko serpentynami, szukając leśnego campingu pod Willer-sur-Thur.

Podczas zjazdu wydaje się, że goni nas czarne BMW. Na tych serpentynach nie jest to dla auta łatwe, ale w końcu daje radę – i okazuje się, że faktycznie nas gonili. Bo Aście na zjeździe wypadła torba z bambetlami, a oni podnieśli i podwieźli. Miłe 🙂

Camping się w końcu nie znalazł, ale za to mamy miejsce odpoczynkowe przy drodze. Miejsce pod namioty, czyste betonowe ławki, niedaleko zejście do strumienia (w sam raz na poranną kąpiel). Ideał.

A ja odkrywam, że jeden solidny zjazd może spowodować zużycie około połowy klocków hamulcowych – ciężko będzie potem w to uwierzyć kumplowi, który twierdzi, że ma takie „porządne” klocki, że od wielu lat praktycznie się nie zużyły 🙂


15.07.2011

Na śniadanie świeże, pyszne bagietki – Longin zaczął dzień od spaceru do miasteczka. Takie żywienie można polubić! Zjeżdżamy do miasteczka Cernay, tam zakupy i przystanek w parku, gdzie znowu bociany. Tak po prostu sobie chodzą po alejkach i chlapią się w potoku.

A potem znajdujemy ścieżkę rowerową, która prowadzi nas aż do Bazylei.

Wjeżdżamy od strony dzielnicy fabrycznej – wielkie firmy, głównie farmaceutyczne. Potem granica EU – wyraźnie oznaczona, ale bez żadnych kontroli: wjeżdżamy do Szwajcarii.

W centrum Bazylei jesteśmy o 20, więc nici ze zwiedzania muzeów, za to robimy bardzo przyjemny spacer po mieście, oprowadzani przez Adama, który z powodów zawodowych był tu już kilkukrotnie. Ładne miasto – pełne zabytków, ale też i urokliwych miejsc, np. miniaturowych ogródków przy drogich ulicach w samym centrum miasta.

A na koniec dnia lody w fajnej knajpce z ogródkiem. Tylko te ceny we frankach… I ceny za telefon do domu ze Szwajcarii też kosmiczne, ale muszę usłyszeć Marzenkę. Długo już żeśmy się nie widzieli – wycieczka pełna wrażeń, ale ciągnie już do domu.

Jest problem z campingiem. Ten zaplanowany okazał się przepełniony, tak że Longin z Januszem muszą szukać innego – znajdują fajny, nad Renem, blisko miejsca, gdzie wjeżdżaliśmy do miasta. Zabieramy się tam busem, choć wcześniej muszę łatać dętkę – po wyjściu z kawiarni okazuje się że mam flaka. Trochę to kłopotliwe w samym środku miasta, ale wspierany przez grupę nie muszę się krępować.


16.07.2011, 152km

Longin zmartwiony: wczorajsza zmiana campingu to cofnięcie się o 20km i plan na ten dzień przestaje być realny. Zakładał jakieś podwózki, ale teraz wychodzi, że Janusz będzie cały dzień jeździł tam i z powrotem podwożąc ludzi z rowerami choć na części trasy. To ostatni dzień drogi, więc decyduję się zaryzykować – nie chcę podwózki na przełęcz Feldberg, chcę to wyjechać. Wyjadę trochę wcześniej i spróbuję.

Utrudnieniem jest głupia awaria: moja Nokia czemuś „zgubiła” mapę. Szybko przeliczam, że przy szwajcarskich cenach roamingu przywrócenie jej po sieci kosztowałoby kilkaset złotych, a droga wydaje się w miarę oczywista. Jak na złość akurat tego fragmentu drogi nie mam na papierowej mapie (mam całą Alzację). Jadę trochę na azymut, co skutkuje ciekawymi drogami, niekiedy całkiem efektownie wspinającymi się na zbocza dolin. Przez chwilę próbuję jechać główniejszą drogą, ale to odstręczające – niby nie ma zakazu, ale ruch sporo za duży jak na mój gust. Po wjechaniu do Niemiec niby przywrócenie mapy na komórce byłoby już tańsze, ale jakoś mnie odrzuca od takich zabaw w piękny dzień.

Na szczęście w końcu trafiam na wygodną ścieżkę rowerową, prowadzącą między miasteczkami, oraz wprowadzającą w ich centra, np. takie z ludnym kiermaszem (?). Dzień jest piękny i jedzie mi się doskonale.

Niemiecka ścieżka rowerowa robi się ciekawa: traci asfalt (ale wciąż jest bardzo wygodna) i nie prowadzi na wprost, tylko skręca do każdej wioski po drodze – to droga turystyczna.

Z żalem, ale porzucam więc ją dla asfaltu – ruch jest już zdecydowanie mniejszy, a widoki i z asfaltu są znakomite. Ok 13:00 spotykam busa – Janusz wraca po drugą grupę. 10km od przełęczy spotkam go znów – wracającego pod górę. Proponuje podwózkę na przełęcz, ale odmawiam – chcę to wjechać, zwłaszcza że im dalej tym trudniej.

Mijają mnie efektowne auta (ferrari, itp) oraz kolarze w efektownym stylu łojący w tym słońcu pod górę. Jeden z kolarzy mija mnie tuż przed przełęczą i woła „super!” – przyjmuję to za komplement. Bo jestem z siebie zadowolony – ta szwardzwaldzka przełęcz dała mi kość, ale wjechałem 🙂

Długi, piękny zjazd, kolejny sklep (woda i zachwyt nad niemieckim automatem do mielenia plastykowych butelek za kaucją), jeszcze jeden mniejszy podjazd i dalej długo w dół, dolinami potoków. Zakładając że już za chwilę koniec drogi, kąpię się w potoku i przepieram koszulkę – lepiej w busie nie capić za bardzo.

W Donaueschingen (źródła Dunaju) czekają na mnie z obiadem, a po oglądaniu źródeł:

czyli ok. 20:30 – niespodzianka. Longin mówi, że pasowałoby, żeby 4 osoby przejechały jeszcze 25km do Rottweil, skąd część grupy ma pociąg. Phi, 25km, bez obciążenia – pikuś, jadę z Adamem, Pauliną i Radkiem.

Jest śliczny wieczór, jedzie się fajnie, tyle że żadne z nas nie ma mapy. No i trochę pobłądziliśmy. W Villingen miejscowi skierowali nas na główną, tak że zmrok zastaje nas gdzieś zupełnie bez sensu – straszymy kierowców i sami też nie czujemy się bezpieczni. W końcu w Schwenningen trafiamy na ścieżkę rowerową, ze strzałką wprost na Rottweil – zostało 15km.

Księżyc zachodzi, robi się całkiem ciemno. Tylko ja i Radek mamy przednie lampki, a droga robi się szutrowa – tempo spada. Ścieżka wprowadza do miasteczka, gdzie jakieś święto – gubimy drogę, ale goni nas miejscowy dziadek – chce nam pokazać jak jechać. Traktujemy go pobłażliwie, myśląc że drinknięty, ale on twardy – biegnie za nami, jak się okazuje do auta i potem z nami jedzie, pokazując drogę. Przydało się! I jeszcze nas częstuje jakimś lokalnym łakociem. I opowiada o swoim „przyjacieli Janku z Mazur”, gdzie on też jeździł na rowerze.

Z 25km robi się w końcu 40, tak że dojeżdżamy na dworzec w Rottweil przed północą.

Jeszcze pakowanie, ustalenie że wysiadam we Wrocławiu (Aśka z Krakowa jedzie busem do Warszawy), rozmowa z Marzenką i jedziemy w noc.


17.07.2011, 50km

Rano, już w Polsce, przed wjazdem na A4, wspaniały Orlen: śniadanie, kawa, rozmowy niespieszne. Można polubić. Kupuję mapę Polski i plan Wrocławia. Wysadzają mnie na stacji benzynowej blisko centrum – chciałbym zobaczyć to miasto.

Objeżdżam atrakcje, ale jest straszny upał, a poza ścisłym centrum ogromny ruch samochodowy i fatalne drogi. I jakoś nie mogę trafić nic dla ochłody – ani lodów ani picia. Jeszcze kusi wypożyczalnia kajaków, ale już jestem tym upałem naprawdę zmęczony – jeszcze tylko kebab i uciekam z miasta.

Droga wyjazdowa z miasta paskudna: ruch i fatalny asfalt. I skwar taki, że ciężko myśleć. I pod górę ciągle – mało, ale stale. Do tego daje o sobie znać prawie nieprzespana noc – czuję, że padam. Nie mogę się zebrać do szybszej jazdy, samo trzymanie się drogi jest problemem, prawie zasypiam jadąc. I pić się tak jakoś chce, że picie nie pomaga. Cienia żadnego, tak że gdy ok. 17 znajduję pojedyncze drzewo, to staję w jego cieniu „na chwilkę”. Rozkładam karimatę – i budzę się godzinę później.

Ta godzina snu pomogła bardzo – zbieram się już prawie normalnie. Dojeżdżam do Strzelina, gdzie już nie próbuję się dalej mobilizować, tylko biorę pokój w hotelu w ładnym parku. Kąpiel, przebieram się w czyste ciuchy i idę do kościoła na wieczorną mszę. Potem jeszcze chwila spaceru i lulu.


18.07.2011, 142km

Rano leje. Pakuję się niespiesznie i gdy wychodzę przed 10, to deszcz się właśnie kończy. Ciągnę przez Gródków, Nysę, Prudnik (całkiem miła droga, mimo że główna) i mam wyjechać na DW417 na Racibórz, ale mylę się i trafiam do Głogówka. Wieczór, spokój, dziwny stary klasztor z koczującymi kloszardami, pizza jedzona przy zabawnych dziewczynkach grających w karty.

Wracam na DW417 i w piękny, gasnący wieczór jadę pustymi drogami przez pola i wzgórza. Są podjazdy, ale nawet tego nie czuć, gdy jest tak pięknie.

Stopniowo się rozpogadza, pojawia się czyste niebo, co mimo prognozy zapowiadającej mocny deszcz, składnia mnie do noclegu pod chmurką. Bo próbuję komórką jakiś nocleg znaleźć, ale coś nie idzie – w końcu po telefonie-pomyłce (panie! to prywatne mieszkanie!), odpuszczam i w zapadającej ciemności znajduję miejsce niedaleko drogi, gdzie na ściernisku zostawiony jest kawałek wyłożonego zboża – tam się rozkładam na noc. Spało się wspaniale!


19.07.2011, 176km

To była dobra noc – z przyjemnością wracam do jazdy urokliwymi wzgórzami. Ale szybko kończy się sielanka: przede mną 60km upiornego Śląska: Racibórz, Wodzisław, Jastrzębie, Pszczyna. Przedmieścia z paskudnie dużym ruchem samochodowym i fatalnym asfaltem. A przy drodze setki sklepów okołomotoryzacyjnych – tutaj chyba wszystko kręci się wokół używanych aut.

Przed Pszczyną obiad i droga robi się nieco lepsza. A droga na Oświęcim już całkiem przyzwoita. I spokojniejsza. Za to pagórkowato i duszno jak przed burzą.

I faktycznie – w pewnym momencie chmury zaczynają się wypiętrzać w burzowe dosłownie wszędzie dookoła. Jestem już blisko Zatora, więc nigdzie się nie chowam, tylko jadę przed siebie we wspaniałej burzy. I tylko liczę sekundy do grzmotu – trochę mnie pioruny ominęły.

Koło Alwerni przestaje padać, a ja staję na kebab i mocną kawę. I z takim napędem ciągnę przez pagórki koło Liszek. Przed samym Krakowem droga bardzo zaniesiona piachem i kamieniami – pewnie tu było niezłe oberwanie chmury.

W zapadających ciemnościach wjeżdżam do miasta i ścieżką nad Wisłą ciągnę w stronę domu. Już w Nowej Hucie kończą mi się siły. Po prostu mnie odcina i to tak blisko domu – ciągnę już na upartego, najkrótszą drogą, podjazd pod Wzgórza na najniższym biegu – jedyne ważne, to żeby jechać do przodu. I właśnie na tym podjeździe, na normalnie ruchliwym wiadukcie, jakiś wariat w aucie mnie zaczepia – na zakręcie staje koło mnie by pogadać. „Dokąd to sakwiarzu” – naprawdę się przestraszyłem… zaraz ktoś w nas tu wjedzie – tak głupio, na 2km przed końcem.

Dojechałem. Dom cichy. Zaskoczyłem Marzenkę, wchodząc do łazienki, gdy kąpała Mateusza. Wreszcie razem!


To był dobry wyjazd. Przejazd w grupie prawie nie ograniczał, a dzięki busowi odpadało wiele problemów logistycznych. Wyszło też całkiem tanio – jadąc sam przez Polskę wydawałem więcej. I spotkałem ciekawych ludzi – było z kim porozmawiać o życiu, czy wymienić się doświadczeniami. Jedyne co straciłem, to pewną otwartość na otoczenie: gdy jechałem sam, to łatwiej było o rozmowy z miejscowymi, podczas gdy grupa trochę izoluje. Ale tylko trochę, dając inne szansę – np. ktoś może znać miejscowy język. Fajnie jest jeździć z Longinem 🙂

Patrz także: opis Lavinki.