Jadę z Krakowa z Piotrem – spotykamy się w pociągu do Bielska Białej. Gdy przyjeżdża wypakowany bus z Warszawy, to nasze dwa rowery Longin pakuje umiejętnie, ale i tak zeszło ponad godzinę – po 23 wyjeżdżamy, tak że o 6 rano jesteśmy w Ptuju.

Ładne, stare miasto, z zamkiem na wzgórzu.

Długa droga równiną i w końcu podjazd: na Ptujową Górę z ładnym kościołem. A potem uzdrowisko Rogaška – może i ładne (taka Krynica). Tam spotkanie z busem oraz dowiadujemy się, że droga się skomplikowała, bo przejście graniczne na które liczyliśmy jest zamknięte.

Trochę błądzimy po tych górach, mijamy „na wyciągnięcie ręki” zamek Velky Tabor, aż w końcu w ciemności, w środku wioski blisko granicy znajdujemy nocleg. Placyk koło boiska, nad nami kościół i niebo gwiaździste. Śpię w worze.

Dziś 70km. Więcej u Tomiego.


Budzą dzwony kościoła – dziś niedziela. Mam nadzieję na mszę o 6:30, ale wpuszczają do środka tylko na chwilę, mówiąc że msza o 8:00. Za to koło kościoła jest kran – można obmyć twarz.

Dziś dwa razy przekraczamy granicę dzięki czemu jedziemy ładnymi okolicami po Słoweńskiej stronie, część grupy odbija na termy, a reszta kąpie się w rzece – przyda się, bo dziś nocleg znowu bez wody: na łączce koło kanału Kupa-Kupa. Ci bardziej doświadczeni zachwalają zalety wilgotnych chusteczek. Dziś śpię w namiocie, jest mi ciasno i podobno chrapię.

Dziś ok. 100km. Więcej u Tomiego.


po jezdzie do nocy biwak przy kanale Kupa-Kupa

Trochę przykrego błądzenia w pełnym słońcu przez miasto Karlovac, potem ruchliwa droga wyjazdowa z miasta (z podjazdem) i w końcu zjazd na piękną boczną drogę przez wzgórza. W Ogulinie szybki obiad kanapkowy i jedziemy w nieco mniejszej grupie solidny podjazd – teoretycznie trudniejszy niż poranne, ale gdy słońce już tak nie pali (nawet przez chwilę pokapało), to zupełnie inna jazda.

Jedziemy tak do wieczora na przełęcz 1060 npm pod Białymi Skałami, gdzie rozpalamy ognisko, a na nim robią obiad wykwintny: makaron, parówki, ajwar, wino. Za pokrywkę służy jakaś tablica koła łowieckiego, a za siedziska wyrzucone tu skrzynki po coli.

Wieczorem trochę pada, ale gdy przestaje, to po 3 w nocy wynoszę się z namiotu – lepiej mi się śpi pod gwiazdami.

Dziś 99km, więcej u Tomiego.


Słońce budzi po 7. Może i wieczorem planowałem na rano wycieczkę pieszą na Białe Skały, ale mięśnie czują podjazdy, a dziś też ma być solidnie.

Ale najpierw zjazd – mamy 1060m do zjechania: najpierw przez las, potem dziwne, suche wzgórza, po których wije się droga, ciągłym zjazdem sprowadzając nad morze.

Morze piękne, turkusowe, wspaniałe. Od razu po zjeździe szukamy plaży. Kamienista jak wszystkie tutaj, ale piękna i pusta. 1.5h kąpieli i jedziemy w pełnym słońcu drogą nadmorską – piekarnik okrutny.

Przed Senj kanjpka, gdzie stajemy „na kawę”, a w końcu Piotr namawia na kalmary – pyszne!

Potem przejazd do twierdzy Nehaj

a potem dalej nad morzem – do Sveti Juraj. Choć ciągle patelnia, to droga nieźle się kręci – ładnie tu nad morzem, choć przepaści tuż koło drogi, bez barierek, robią wrażenie. A Sv.Juraj pustki – to małe portowe miasteczko z otwartym jednym sklepem i knajpą portową. Żegnamy się z morzem – już bez kąpieli bo wieczór bez słońca – i w górę.

Wjeżdżamy w stylu podobnym jak rano zjeżdżaliśmy – długimi serpentynami ale stale pod górę. Ciągły widok morza – z coraz większej wysokości. Przekraczamy mosty nad suchymi rzekami, wspinamy się na kolejne zbocza, prawie nie ma aut, długo też żadnych wiosek.

Według mapy miało być 10km, wyszło 17 – pewnie dlatego że droga nowa, z bardziej zamaszystymi serpentynami. Niby drobiazg, ale jak po liczniku odliczasz „daleko jeszcze?”, to jest to trochę zawód. Robi się stromiej (12-15%), zapada zmrok, ja w końcu pcham rower – prędkość podobna, a mniej się męczę. W końcu przy drodze Janusz – macha latarką i pokazuje piękną łączkę na nocleg. Nawet namiot prawie nam rozłożył.

Od razu idę spać. Tutaj jest zimno (nad ranem pada), ale wór sprawdza się znakomicie. Ludzie są pomęczeni tym długim (choć pięknym!) dniem, a kilka do tego ma problemy żołądkowe.

Dziś 83km. Więcej u Tomiego.


Piękny słoneczny poranek na górskiej łące. Wstajemy leniwie, zmęczeni po wczorajszym. Piotr musi usuwać kleszcza, ale radzi sobie z tym bardzo sprawnie. Ja zauważam stukanie przedniego koła – odkręciły mi się stery, ale wystarczyło dokręcić palcami by problem zniknął.

Ładny, długi zjazd, 65km/h na liczniku, aż kask zaczął gwizdać.

A potem znowu dużo podjazdów i zjazdów. W pełnym słońcu, przez chwilę jedziemy na skraju deszczu. I smaczny, ciekawy obiad: makaron gotowany w małej ilości wody (bez odcedzania), z dolanym pod koniec sosem pomidorowym i ajwarem.

Jedziemy do Plitvickich Jezior, ale na miejscu jesteśmy późno (16:40) i nie od strony głównego wejścia. O dziwo wpuszczają nas bez biletów, a dzięki późnej porze widzimy to cudne miejsca prawie bez ludzi.

Jeziora wspaniałe. Naprawdę cud natury. I bardzo dobrze się stało, że właśnie w takich okolicznościach (wieczór, pusto) je oglądaliśmy.

Jazda już prawie w nocy, główną drogą, na kwaterę – to jakieś pokoje, gdzie rozkładamy się gdzie się da (na podłodze). Prąd jest tylko przez 2h, co jest o tyle przykre, że wszyscy napalili się na ładowanie komórek (kombinacje z przedłużaczami, itp).

Dziś 79km. Więcej u Tomiego.


Rano przejazd ścieżką przez las. Ja zupełnie nienawykły do jazdy terenowej, zwłaszcza z sakwami, obawiam się o rower – i jak się okazało słusznie: gubię śrubę od bagażnika. Ale zauważam to szybko, wkręcam nową – obywa się bez negatywnych konsekwencji (nie urywam drugiego mocowania, jak to kiedyś mi się zdarzyło).

W wiosce poczta – bawimy się w wysyłanie kartek do domu. A potem przejście graniczne do Bośni i przejazd do Bihacza.

Tam kawa, trochę chaosu i wyjeżdżamy na drogę wzdłuż turkusowej rzeki Una. W rzece kąpiel a potem podjazd pod zamek.

Z zamku zjeżdżamy szybko, wystraszeni nadchodzącą burzą, ale znów skończyło się na kilku kroplach.

Zjeżdżamy do Bośniackiej Krupy o 17, czyli godzinę po umówionym czasie spotkania – coż, marudziliśmy nieco po drodze. Ale wcale nie spóźniliśmy się – Longin dziś z dziećmi zwiedzał Jeziora (potem opowiadali nam o tłumach) i też mu zeszło. W Krupie obiad w knajpce przy „dworcu” autobusowym – buła zasmażana w tłuszczu z kiełbasko-kotletami baranimi. I zielona herbata.

Wyjazd z miasta wieczorem – z lampkami i w kamizelkach, średnio ruchliwą drogą. Jazda do nocy (ok. 22), pod koniec nużąco monotonna – trochę się rozjeżdżamy, tak że dobrze, że nie przegapiliśmy busa, który w międzyczasie znalazł miejscówkę na nocleg. Fajna łączka, koło minaretu, skąd dobiega śpiew w nocy i o 5 rano. Znowu śpię poza namiotem i podoba mi się to (dopiero później przyszło mi do głowy, że na łące mogą być np. żmije).

Dziś 117km, więcej u Tomiego.


Jedziemy główną drogą na Prijedor – męczy droga z dużym ruchem, a potem męczy industralne miasto. Po wizycie w hipermarkecie (drugie śniadanie) jedziemy do Kozaraca, gdzie kusi park wodny, ale po wizycie w kawiarni, a potem odpoczynku przy kościele – jedziemy w górę.

Długi podjazd przez park narodowy Kozyra. Słońce grzeje. Gdy widzimy drogowskaz na wodospad to się kusimy – idziemy do niego stromą ścieżką przez las i w końcu jest: ładny, spływający po śliskiej skale. Wspaniale chłodzi gdy szybko się w nim kąpię.

I dalej podjazd, serpentyny coraz wyżej. Gdy stajemy coś zjeść (bułka z żółtym serem i ajwarem smakuje znakomicie) pojawia się bus i już razem wyjeżdżamy do monumentu wystawionego partyzantom przez Titę. Ogromny, teraz zaniedbany, ale wciąż robi dziwne wrażenie.

A potem jedziemy 15km „drogą rowerową” przez las. Błoto, kamienie, wyboje, ostry zjazd. Po drodze muszę dokręcać śrubę błotnika a także łapać wyrzuconą z haków sakwę. A tą samą drogą jedzie z nami bus. A jakoś tak Januszowi się upatrzyło…

Na końcu drogi niesamowity monastyr – super spokojny, piękny, w środku jakieś ciche nabożeństwo dla jakieś pary.

Potem wieczorny przejazd do granicy (wracamy do Chorwacji) i w nocy, na stacji kolejowej Hrvatska Dubica, czekamy na busa, który czeka na grupę Heńka, który „skrócił drogę”. Zaczyna lać okrutnie – może i plany były inne, ale stacja w deszczu ma swoje zalety: jak trochę deszcz odpuszcza, to rozstawiamy namioty na trawniku koło stacji.

jak zaczyna lać, to pomysł noclegu przy stacji kolejowej sporo zyskuje na urodzie

Dziś 84km, więcej u Tomiego.


I znów piękny poranek. Longin z rodzinką pojechał pociągiem 5:30 do Zagrzebia, Heniek zapakował się w busa o 9:00, a reszta pojechała rowerami do Jasenovaca.

Niesamowite miejsce po obozie koncentracyjnym urządzonym przez Chorwatów w trakcie II Wojny Światowej: Serbom, Cyganom, Żydom i jeszcze innym – w sumie 80 tys ludzi zabili. Rozległa łąka z wielkim betonowym „kwiatem”, pociągiem i muzeum, gdzie w ciemnościach kontrastujących ze słońcem na zewnątrz, eksponaty opowiadają o tym co się tu zdarzyło. W szczególności o tym, jak zagonili Serbów z góry Kozyra (gdzie byliśmy wczoraj).

A potem wracamy do światła, do życia. Jedziemy przez wyludnione wioski do miasteczka, gdzie jest cukiernia. Objadamy się ciastkami z kawą, a ja próbuję baclavy – pycha.

A potem długie 65km wioskami do Sisaka. Droga płaska, przy rzece (Sawa – nie do kąpieli), ale nawierzchnia raczej kiepska i przede wszystkim gorący wiatr w twarz. Męczące. Po obiedzie („kociołek” – gotowe danie ze słoika z Polski, za pierwszym razem wydawało się OK) wstępują nowe siły, a jazda jeden za drugim (z Robertem na przedzie – pochylonym na lemondce, ale i tak dającym mnóstwo osłony od wiatru) nawet szła.

Zwiedzamy zamek Sisak (stara twierdza nad rzeką, o dość niepraktycznym, trójkątnym kształcie – mało wojska mogło się w środku schronić), oprowadzani przez świetną, anglojęzyczną przewodniczkę, w zamku dwa śluby (nawet przeprowadzaliśmy rowery przez środek namiotu-restauracji) i w ogólnie całkiem przyjemna przerwa w jeździe rowerem.

Robi się wieczór. Niby ciągnie do jakieś kawiarni, ale Robert z Ania ciągną do przodu, więc my za nimi. Pomału zapada zmrok, robi się trochę chłodniej – jedzie się lepiej, przyspieszamy. I wtedy padło stwierdzenie „czego nie rozumiesz w zdaniu: już dalej k*a nie mogę?”, rower został rzucony w trawę i dłuższą chwilę wydawało się, że już tam zostaniemy. 5km od końca. Nikt jakoś nie zwrócił wcześniej uwagi na kryzys – doprowadziliśmy koleżankę do granicy wytrzymałości, tak że długo staliśmy tam pod księżycem, na zakręcie drogi.

A obóz niedaleko – w zakolu rzeki, za wałami. Longin nawet namiot wypakował. Gdy w końcu docieramy na miejsce, to piwo pod księżycem jest jak najbardziej na miejscu.

Dziś 106km, więcej u Tomiego.


Pobudka o 6, pakowanie rowerów i po 8 wyjazd busem do Zagrzebia. Mamy 5 godzin czasu – w katedrze orientuję się, że właśnie zaczyna sie msza (niedziela). Wolę mszę od kawy, więc odłączam się od grupy. Potem luźne chodzenie po mieście – czasu nie ma dużo, ale dość by zobaczyć jakie to ładne, żywe miasto.

I powrót do domu – autostradami przez Słowenię i Austrię. Na autostradzie w Austrii burza gradowa i wypadek blokujący drogę, tak że w Katowicach jesteśmy po 22. DO 23 schodzi składanie rowerów i przepakowywanie się, a potem wegetujemy na dworcu do 2, czekając na pociąg Wrocław-Przemyśl. Wbrew obawom dostajemy się do środka, tak że nad ranem w końcu w Krakowie.

W sumie 750km w 8 dni.

(spisane po 11 latach, ze zbyt skąpych notatek i bez tracków gps – po takim czasie już trochę trudno dokładną trasę odtworzyć)