Norwegia na rowerze to wyzwanie. Wielu rzeczy się obawiałem, w szczególności czy podołam kondycyjnie. Ale z drugiej strony jechałem z fajną grupą, a w razie problemów był bus – czego tu się bać? Wyszło wspaniale!

15.08.2013 Lecimy do Norwegii

Rowery i bagaże przewieźliśmy do Janusza, do Jastrzębia Zdroju, dwa dni wcześniej – taką zrobiliśmy sobie z Piotrem rozgrzewkę 150km na rowerach. Tak że na Okęcie jedziemy już bez bagaży, a raczej prawie bez – mamy być do podręcznego bagażu Ryanair tak spakowani, by móc przespać noc pod namiotem: śpiwór, karimata, ubrania na zmianę, itd. Początkowo wydawało się to trudne, ale po kupieniu karimaty samopompującej (czyli mocno zwijanej), okazało się całkiem realne.

Z lotniska w Rygge wychodzimy ok 23:00 i idziemy ok. 2km do przydrożnego parkingu, gdzie na pobliskiej łączce rozbijamy namioty (jeden na grupę bagaż rejestrowany). A właściwie trafił nam się sam tropik i kawałek folii zamiast podłogi – na jedną, niespecjalnie deszczową noc, spokojnie wystarczy, a tak więcej ludzi wchodzi.

Noc koło lotniska, w pobliżu huczy duża droga, w nocy pada, w namiocie ciasno – a ja śpię jak dziecko. I rano budzę się bez przeziębienia, które tak mnie martwiło przed wyjazdem. Bo to pewnie nie było żadne przeziębienie, tylko alergia, a mokra norweska łączka była idealną kuracją 🙂

16.08.2013 Norweski deszcz. 80km

Zaraz po śniadaniu pada – pogoda była na tyle miła, że mieliśmy czas na skręcenie rowerów. Jedziemy do promu, potem wzdłuż fiordu do miasteczka nad morzem.

Tam przy plaży jest plac zabaw, a koło niego WC i kran z wodą – czyli akurat tyle co potrzeba, żeby zrobić obiad. Gdy kończymy, jest 19:00, 35km na liczniku, deszcz na całego, a przed nami 45km przez góry.

Ten odcinek przejechaliśmy (do 21:00) tylko w 6 osób – były podjazdy i piękne mimo deszczu okolice, a potem miła niespodzianka: zamiast namiotu dziś będzie nocleg w domkach campingowych. Wioska nazywa się Volens.

W domkach jest sucho i ciepło, suszymy rzeczy, gorący prysznic i żubrówka do kolacji.

17.08.2013. Słońce! 99km

Takie piękne słońce po deszczowym dniu oznacza, że zbieramy się pomału (suszenie rzeczy, itd) – nasza grupka rusza dopiero ok. 11:00. Bo jedziemy w małych grupach (my w 4 osoby).

Jest ślicznie. Górki (podjazdy i szybkie zjazdy), lasy, jeziora, miasteczka.

Jest też pierwszy problem: na jednym ze zjazdów uczestniczka przewraca się (żwir na zakręcie). Szczęśliwie skończyło się na strachu – jest kilka otarć, ale głowa cała. Kask zrobił dobrą robotę – strzaskany całkiem, ale głowę osłonił. Po takiej „reklamie” nowy kask został kupiony w pierwszym możliwym miejscu, bez względu na norweskie ceny…

Obiad jemy koło zabytku – pięknego drewnianego kościoła Heddal:

Potem nasza droga prowadzi przez lotnisko szybowcowe – tak po prostu w poprzek pasa startowego:

A potem wzdłuż jeziora – do Ulefoss. Oczywiście, jak to w Norwegii, droga wzdłuż jeziora nie oznacza po równym – podjazdy są co chwila. I widoki.

Nocleg koło placu zabaw. Tutaj to legalne i normalne – możesz rozbić namiot gdzie chcesz, a infrastruktura (WC i woda do mycie) to ułatwia. W nocy wraca deszcz.

18.09.2013. Deszczowy Telemark. 70km

Rano intensywny deszcz, ale odpuszcza na chwilę – akurat żeby zjeść śniadanie. W deszczu jedziemy do śluzy na kanale Telemark. Pada na poważnie, by za chwilę tylko siąpić – i tak na zmianę. W sumie tego można się było spodziewać po Norwegii. Śluzę oglądamy w czasie gdy tylko siąpi.

A potem jazda w deszczu – zimnym, chłodzącym i nie da się ukryć – nieco odbierającym chęć jazdy.

Ale w sumie da się do tego przyzwyczaić – zimno nie jest dzięki ciągłym podjazdom i są widoki. A że nie leje bez przerwy, to robi się coraz bardziej optymistycznie.

W Kilen ma być jakiś stary kościół do zobaczenia, ale nie znajdujemy go i po prostu jedziemy dalej – przez góry szutrową drogą. Całymi kilometrami na najniższym biegu, ale jest ślicznie i – przestaje padać!

A do tego trafiamy na pole jagodowe – wielkie i pyszne.

Po drodze mała awaria – Michałowi blokuje się łańcuch między ramą a blatem. Znaczy się awaria byłaby mała, gdyby ktokolwiek z nas wiedział tak naprawdę, jak się rozpina zapinkę do łańcucha… W końcu pomógł telefon do Polski (nie od razu – problemy z zasięgiem). Eh, muszę coś wiedzieć o rowerze jak jadę na taki wyjazd.

A w międzyczasie robi się całkiem słonecznie, tak że świat gwałtownie pięknieje.

W końcu zjeżdzamy z gór nad jezioro i w Seljord zajeżdżamy na camping – dziś znowu luksusy: śpimy w wygodnych domkach nad jeziorem.

19.08.2013 Góry i doliny. 98km

Droga zaczyna się wzdłuż jeziora, dnem głębokiej doliny – gdy z niej wyjeżdżamy, to robi się podjazdowo. Długie kilometry piłowania na najniższym przełożeniu – to właśnie tego się obawiałem przed wyjazdem – czy podołam. Ale jedzie się fajnie – chłodno, ale na podjeździe to pomaga. Podoba mi się!

Dojeżdżamy do rozjazdu, gdzie mamy do wyboru albo dłuższy o 8km asfalt, albo skrót szutrówką. Nadał nie pozbyłem się obaw czy podołam, więc skłaniam się do asfaltu, ale w końcu jadę jak wszyscy – szutrówką i to był bardzo dobry wybór. Wjeżdżamy na wysoką przełęcz, gdzie wiatr, słońce i 14 stopni. Jest wspaniale.

Zjazd do jeziora i jeszcze kilka km do Krosen, gdzie ma być Longin z obiadem. A po obiedzie jest już 17:00 a nam zostało 40km – pod wiatr rozpędzony na jeziorze. Trochę straszą chmury deszczowe, ale tylko straszą, tak że choć wiatr czyni jazdę ciężką, to widoki zapewniają wszelką motywację.

Na koniec pyszny zjazd do Haukeli, gdzie rozstawiamy namioty na campingu. Jest gorący prysznic! (na żetony).

20.08.2013 Przełęcze z drogami pozostawionymi rowerzystom. 120km

Wyjeżdżamy z campingu przed 10:00 i od razu podjazd: raz mocniejszy, raz słabszy, ale stale. Wspinamy się coraz wyżej, a do tego omijamy tunele drogowe starymi drogami – wąskimi, ale porządnymi, z dobrego asfaltu. I prawie żadnych aut – dzięki tunelom nie mają powodu by się tu zapuszczać, tak że kolejne przełęcze mamy tylko dla siebie.

A na nielicznych płaskich odcinkach: wiatr. Taki, że trzeba pedałować nawet na ostrym zjeździe. Ale to dobrze, ten wiatr tu pasuje. Jest surowo i pięknie. Na przełęczy ok. 1200m npm jest 9 stopni, jesteśmy w środku chmury, a obok leżą płaty śniegu.

O mało co nie zabijam owcy (wystraszyła się roweru i gwałtownie odskoczyła pod akurat wyprzedzające nas auto) i mam moją pierwszą awarię – tylna przerzutka nie odbija na wyższe biegi. Chwila paniki, ale dobre rady okazują się działać – rzecz sprowadziła się do trywialnego przeczyszczenia ostatniego kawałka pancerza i zapuszczenia do niego odrobiny smaru (z braku czegoś lepszego posłużył smar do łańcucha).

Na ławce, koło sklepu z pamiątkami przy drodze, gotujemy na palnikach kawę i harbatę, które zagryzamy bakaliami – obiad dziś będzie późnym wieczorem. Jest chłodno, ciepłe ciuchy zdecydowanie przydają się, ale stałe podjazdy powodują, że zostaję w krótkich spodniach – i to jest całkiem niezła kombinacja.

Zjazd w dolinę, do Roldal, powoduje że od razu robi się cieplej (17 stopni) i zmienia się krajobraz:

A potem kolejny mocarny podjazd: najpierw serpentyny na bocznej drodze (bo główna droga ma niezaznaczony na mapie tunel z zakazem wjazdu rowerów), potem trochę serpentyn z tirami i gdy w końcu pojawia się otwór dużego tunelu, to skręcamy w wąską drogą – chyba taką, co prowadzi do wyciągów narciarskich. A potem 1200m zjazdu (zjeżdżamy z tej wysokości npm do fiordu, czyli poziomu morza) – kompletne szaleństwo! W tym dniu jest wszystkiego bardzo dużo: wrażeń, krajobrazów, podjazdów, zjazdów. Spokojnie by tym kilka dni obdzielił.

A na dole woda – potoki i wodospady. W Norwegii w ogóle dużo jest wody. Wszędzie coś ciurka lub przelewa się ogromnymi masami. Lub spada z wielkich wysokości. Bez umiaru.

Po zjeździe do Odda (miasteczko nad fiordem) jest już trochę późno (21:00) i większość już nie chce kolejnego podjazdu (prawie 0.5km w pionie) – będą jechać partiami busem. Ale mnie ogarnia całkowicie nastrój tego dnia i chcę więcej! Tak że jedziemy w trójkę do końca (ostatecznie pojechało 6 osób).

Końcówka już po ciemku, co jest o tyle kłopotliwe, że właśnie straciłem lampę przednią – połamało jej się mocowanie do kierownicy, po tym jak rower mi się przewrócił na postoju pod wodospadem. W następne dni będę sobie radził z użyciem silvertape, ale dziś po prostu jedziemy wspólnie.

Jesteśmy na miejscu o 22:00, nocleg jest pod namiotem rozbitym koło buczącego budynku elektrowni wodnej, na polu namiotowym tak drogim, że Longin zdecydował o rozbiciu tylko części namiotów (gnieciemy się w 7-kę). Zresztą ma to o tyle sens, że ta noc będzie naprawdę krótka – po tym jak skorzystałem z kąpieli, a potem nie mogłem zasnąć, właściwego spania zostało raptem 3 godziny.

Ale warto było się wykąpać po takim dniu. Robert pożyczył mi specjalny worek na wodę z sitkiem prysznicowym (Ortlieb) – w toalecie był kran z ciepłą ciepłą woda, ale bez prysznica, jednak dzięki workowi mogłem się wykąpać – wspaniała sprawa! (po powrocie kupiłem sobie taki worek i to były bardzo dobrze wydane pieniądze)

21.08.2013 Trolltunga. 22km po górach + 61 km rowerem

Bolesna pobudka o 5:30, wyjście w góry godzinę później. Zmęczenie i niewyspanie daje o sobie znać od samego początku, ale nie ma mowy bym odpuścił Język Trolla!

Zaraz na początku ostre podejście – trochę schodkami koło torów „windy”, trochę przez las – wychodzimy te 0.5km w pionie na płaskowyż nad jeziorem.

Na górze teren ciekawy: trochę skał i sporo błota z rozdeptanego wrzosowiska. Wychodzimy ponad niższe chmury, a te wyższe przelewają się, tak że czasem pojawiają się dziury z widokami. Przed nami 10km drogi w miarę łatwej, ale zdecydowanie górskiej. Trochę pada, ale to taki trochę deszcz a trochę mokra mgła z chmury.

Po drodze ciekawostka: emergency shelter. Chatka z dwoma pryczami, piecykiem z zapasem drewna i informacją że tutaj jest zasięg komórki.

A potem prezent od pogody: przejaśnia się na tyle, żeby zobaczyć widoki. A jest co oglądać!

I z każdą chwilą więcej!

W sumie trudno o lepszy moment na takie przejaśnienie – zbliżamy się do celu.

Czy ta skała była warta wyjścia? Oczywiście! Jest niesamowita. Akurat jest tu jakaś ekipa z kamerami, więc trzeba się było grzecznie ustawić w kolejce do możliwości wejścia na „język”. Wejście po maksymalnie kilka osób, masz kilka minut na skale i wchodzą kolejni. Jedni się tam wygłupiali, inni po prostu weszli dla doświadczenia i widoków, ale na pewno jest to miejsce warte zapamiętania.

Gdyby tutaj zakończyło się wyjście, to byłoby idealnie 🙂

Ale trzeba było wrócić – całe 11km po górach, podczas gdy zmęczenie i niewyspanie dawało się we znaki na całego. I jeszcze kłopoty żołądkowe – zapewne pobudzone słodyczami podgryzanymi po drodze dla stłumienia senności.

Nie mogę dogonić grupy – staram się, ale zwyczajnie już nie mogę nóg przestawiać szybciej. Osiągnąłem granicę swoich możliwości i jak nie chcę się nad sobą użalać, to jest to bardzo miłe, gdy widzę że reszta na mnie zaczekała. Ale rozważania o granicy możliwości wkrótce przestają być aktualne – ostatni 1km czyli ostre zejście do jeziora, robię już całkiem bez godności – tylko dlatego, że nie ma innego wyjścia. Ciekawe doświadczenie…

Na dole jesteśmy 16:30, do 19:00 mamy czas na obiad i ogarnięcie się trochę. Bus będzie jechał na nocleg, ale wszystkich przewieźć nie zdąży – mówię, że na rowerze odpocznę i jedziemy w trójkę.

Ten odpoczynek na rowerze okazał się prawdą. Co prawda po drodze musiałem popijać colę żeby nie zasnąć, ale ten zjazd i potem droga wzdłuż fiordu były doskonale odprężające. Także dla mięśni, sponiewieranych stromym zejściem wzdłuż torów „windy”.

Już kilkakrotnie spotykaliśmy po drodze pracujących tu Polaków, ale tutaj trafiliśmy kumulację: w sklepie kasjerka była Polką, a pod sklepem stali Czech, Słowak i Polak. Opowiedzieli nam jak tu pracują na farmach przy drzewkach owocowych, a teraz wybierają się na ryby, do fiordu.

W Utne jesteśmy ok. 21:30, przeprawiamy się przez fiord promem i już w nocy rozbijamy się na campingu. Chcę spać! Paść i spać. Już nawet nie myślę o myciu. Niby budzi mnie poczęstunek gruszkówką, ale potem i tak padam. W ubraniu na karimatę, nawet nie wszedłem do śpiwora (dopiero w nocy, gdy budzi mnie zimno). Tak, to był mocny dzień.

22.08.2013 Bergen. 52km

Podobno słońce w Bergen to jakiś rzadki fenomen, ale nam się udało!

Dzień zaczynam wcześnie – od kąpieli pod prysznicem na monety. Potem śniadanie i zbieramy się do busa – jadę z pierwszą grupą. Ja i Bartek zabieramy się z rowerami.

Jest nas dużo (z dziećmi ponad 30 osób), więc logistycznie operacja jest dość złożona, ale próbujemy: bus będzie przewoził kolejne tury do pociągu w Trengereid (skąd połowa drogi pociągiem do Bergen jest tunelem pod górą), a wieczorem mamy się wszyscy spotkać w Voss. I na samym początku wyszła skucha: źle odczytało się rozkład i w Trengereid jesteśmy 10 minut za późno. Pociąg na który przyjechaliśmy, jedzie tylko do Ingre Arna – do wylotu tunelu, a następny do Bergen jest za całe 2 godziny. Janusz podrzuca nas więc do samego Bergen, co powoduje, że cały misterny plan dowożenia kolejnych grup idzie w … – ostatnia grupa trafia do Bergen popołudniem. Ups. Longin nie był zadowolony.

Bergen jest śliczne. A słońce jeszcze podkreśla urodę kolorowych domków nad zatoką.

Jeździmy rowerami na oślep po mieście, wyjeżdżamy na górę parkową nad miastem,

a w końcu stwierdzam, że najlepiej poznam ducha miasta w galerii sztuki.

Nazywa się to KODE i jest wielkim, kilkupawilonowym kompleksem. Bardzo ładnie zorganizowane ekspozycje i mnóstwo zapadających w pamięć obrazów. Spędziłem tam kilka godzin i to był dobrze spędzony czas.

Spotykamy się na dworcu, czekamy jeszcze na rower Michała i po 17:00 jedziemy w trójkę. Niby miało być do Voss, ale podjazdów było na tyle dużo, że ostatecznie odpuszczamy wieczorem na stacji kolejowej Indre Arna – do Voss jedziemy pociągiem, późnym wieczorem.

23.08.2013 Voss, Voss, Mjolfell. 93 km

Śliczna pogoda trzyma. I znowu ma być złożona operacja transportowa: tunele drogowe mają zakaz jazdy rowerem, a nie ma objazdów – przez tunele przewozić nas będzie bus. Partiami.

Jedzie się fajnie, ale po 20km, w Vinje, okazuje się że dalsza jazda nie ma sensu – tunele są zamknięte. Remont. Tablice informacyjne i potwierdzenie u pracownika stacji benzynowej – nic nie poradzimy, wracamy do Voss. Akurat na obiad 🙂

Jeszcze jest chwila wolnego, więc oglądamy lokalną atrakcję:

Voss: wawoz 2km od campingu – podjechalem czekajac na obiad; phi taki widoczek to dla nas zadna mecyja

a po obiedzie jedziemy wzdłuż kolei – góry przejedziemy tunelem w pociągu. (jak się potem okazało – nie wszyscy: Ania i Robert pojechali w góry i dali rade przeprawić się z sakwami kamienistą ścieżką).

Ciągniemy podjazdy długą doliną do wieczora. Niby pod koniec, przed górami, ma być jakiś camping, ale ostatecznie stajemy na stacji kolejowej.

To taki Longinowy patent: ze stacji kolejowej nikt nie wyrzuci pasażerów czekających na poranny pociąg. Namioty rozbijamy na trawniku, a w budynku jest toaleta. Chętni na „bardziej cywilizowane” warunki rozkładają się w samej poczekalni i to był zdecydowanie zły wybór, gdyż w poczekalni mocne światło zapala się za każdym razem, gdy ktoś wzbudzi czujnik ruchu – trochę trudną noc mieli.

24.08.2013 Rallarvegen. 93km

Pobudka 6:20 – dziś ja z Anką gotujemy śniadanie dla wszystkich. Ryż, kasza i pulpety. I wschodzące słońce.

Pociągiem do Myrdal: pełną ludzi (bo weekend) stację kolejową, będącą początkiem Rallarvegen – drogi pozostałej po budowie kolei, a obecnie będącej słynną trasą rowerową.

Droga jest szutrowo-kamienista. Czasem trzeba prowadzić rower (raczej nie ze względu na podjazd, ale kamienie), ale generalnie jadą tędy wszyscy – łącznie z sakwiarzami z dziećmi w przyczepce. My mamy minimalne bagaże (co wieczorem się zemści – brak ciuchów na wieczorny chłód), więc w zasadzie jest bezproblemowo. W zasadzie, bo to mój najdłuższy jak do tej pory przejazd terenowy w życiu. Zdecydowanie polubiłem takie drogi!

Widoki są niesamowite, droga ciekawa, a co my robimy na postoju? Śpimy 🙂 Długie norweskie dni, wykorzystywane do oporu, mają ten skutek, że wszyscy jesteśmy solidnie niedospani.

Przed przełęczą 1300m npm śnieg przy drodze

a za przełęczą wcale nie robi się łatwiej

Przystanek na herbatę w zabytkowym budynku kolejowym:

i wkrótce najwyższy punkt drogi:

Zjazd robi się coraz łatwiejszy (kamienie na drodze mniejsze, tylko trzeba uważać na niespodzianki), jeszcze tylko rzut oka na lodowiec:

i zajeżdżamy do Finse – takiego niby-miasteczka, gdzie poza stacją kolejową, pocztą i hotelami nic nie ma.

Tutaj właściwie kończy się Droga Kolejowa, ale my pojedziemy jeszcze trochę w dół – do Haugastol. Popołudniowe słońce i widoki. I napotkany po drodze brodaty Norweg, co się pochwalił, że Renifera upolował i właśnie idzie po żonę, „żeby go zniosła do domu”.

Dojeżdżamy do asfaltu, gdzie po zebraniu się grupy (herbata na palniku) jest decyzja – jedziemy jeszcze kawałek (24km) szosą do Geilo, do campingu.

Noc, księżyc na niebie i 8 stopni – trochę mało, gdy jedziesz w dół w krótkich spodniach. Ale na campingu jest gorący prysznic.

25.08.2013 W stronę Oslo. 190km

Do Oslo jest 250km. Końcówkę mamy pojechać busem (wjazd do miasta może być trudny), ale co do reszty, to ile damy rady – bus będzie nas zbierać z trasy. Kilometry kręcą się sprawnie, bo to w większości delikatnie w dół (mamy do stracenia około 1km w pionie na dystansie 100km).

Ale oczywiście jak coś ładnego, to przystajemy

Za Fla jest jezioro, gdzie główna droga prowadzi wschodnią stroną, a po zachodniej są tylko jakieś szutry. Stwierdzam że nie nasyciłem się jeszcze – zostawiam moją grupę i ciągnę szutrówkami. To nie było do końca rozsądne – ryzykowałem, że mnie zmrok zastanie w środku niczego, ale wieczorne krajobrazy gór i jeziora były najlepszą nagrodą.

Gdy wracam na asfalt, to bardzo staram się dogonić grupę. Jak się potem okazało, tak się starałem, że ich jakoś niechcący wyprzedziłem. A potem znów się z nimi minąłem – spotkaliśmy się dopiero około północy, na pustej automatycznej stacji benzynowej, gdzie doczekaliśmy Janusza. Na campingu w Oslo byliśmy o 2 w nocy.

26.08.2018 Zwiedzanie Oslo

Pakujemy rowery i bagaże do busa, po czym mamy cały dzień na zwiedzanie miasta. Zostajemy z minimalnymi bagażami pozwalającymi przespać noc pod namiotem (jak pierwszego dnia – w 10 osób pod tropikiem), a Janusz jedzie do Polski, tak by następnego dnia być już na miejscu, w Warszawie.

Samo miasto może nie powala, ale jeden dzień można tu ciekawie spędzić.

Na pewno warta zobaczenia jest Galeria Narodowa. I niesamowity, zwłaszcza w zachodzącym słońcu, gmach opery:

Następnego dnia rano patrzymy z góry na Olso przykryte mgłą – wygląda na to, że nasze super okienko pogodowe właśnie się zamknęło 🙂

Potem przejście do pociągu, lotnisko, w Warszawie chwila czekania na Janusza i potem powrót do Krakowa pociągiem z rowerami.


W sumie: 10 dni jazdy rowerem (w tym Bergen), 959km (+22km nogami po górach). Dużo podjazdów w pięknych okolicach – Norwegia to jeden z rowerowych rajów.

Relacja spisana w notesie papierowym, wprowadzona do komputera po 7 latach: w lutym 2020.