Mieliśmy jechać w piątkę, robiłem rezerwację na kwaterze w Chochołowie, ale zrobiło się deszczowo, więc ostatecznie pojechałem tylko ja i Tomek. Tomek z Alą w aucie jako „support”, ale dzielnie nie korzystał z pomocy a jedynie z towarzystwa na postojach. Tomek na kolarce, ja na trekkingu, zresztą on ma lepszą kondycję a do tego w kolarce brak górskich zębatek zmuszał do szybkich podjazdów – czekał na mnie.

Wrześniowy dzień krótki, więc mieliśmy ruszyć wcześnie (przyjechalismy dzień wcześniej na kwaterę), ale rano taka lejba, że w końcu opóźniliśmy wyjazd o godzinę a i tak ruszyliśmy w mocnym deszczu. Koło Oravic deszcz zaczął miewać przerwy, na Przełęczy Kaczawskiej już tylko trochę mżyło a nad Marą już było po deszczu.

I w końcu, na tym długim podjeździe od Mikulasza zaczęło wyzierać niebieskie niebo i widoki Tatr. Koło południa już super widoki i patelnia! Wygraliśmy pogodę na ten dzień.



Po obiedzie w Smokowcu pomyłka i zjazd w doliny, ale szybko nadrabiamy błąd.

Blisko polskiej granicy zapada zmrok,

przez Zakopane jedziemy już całkiem po ciemku – gdy w końcu zamykamy petlę w Chochołowie, to jestem wyrąbany maksymalnie, ale w nastroju takim, że wydaje się że mógłbym jeszcze kilka godzin tak jechać.

Wieczorny Guinessik nigdy nie smakował lepiej 🙂