Krótki, listopadowy wyjazd w pobliże: północne Węgry. Kras, Góry Bukowe, Eger, Kekes. Mateusz ma 12 lat i rower na kołach 24”, ale chce spróbować. Więc jedziemy – bus z Warszawy zbacza na Kraków, tak by zrobić wymaganą prawem przerwę (odpoczynek kierowcy) akurat u nas na podwórku.

Długa noc w busie (Mateusz kompletnie nienawykły, więc nieprzespana) i szarym porankiem stajemy na Węgrzech. Śniadanie wykupione grupowo w jakiejś agroturystyce (Mateusz kompletnie nienawykły do niedomowego jedzenia, więc je niewiele), składanie rowerów i jedziemy do jaskiń Aggtelek.

Jaskinia krasowa ładna. Może trochę zwiedzanie nie bardzo wchodzi po nocy, ale i tak warto było.

A potem zbieramy się do drogi. Aż przyjemnie patrzyć jak w Mateuszu rodzi się radocha z przygody:

Jest szary listopadowy dzień. Trochę mży, dookoła błoto, biedne wioski i brak widoków, ale to i tak przygoda – jedziemy przez Węgry!

Jedziemy w stronę Miszkolca i trochę dnia brakuje. Zresztą po takiej nocy zmęczenie daje się we znaki. Trafiamy na przystanek kolejowy, gdzie być może (zorientuj się tu, jak wszystko po węgiersku…) na rozkładzie jest zaraz pociąg – może podjedziemy? Podjechaliśmy – co prawda dokładnie nikt nas nie rozumiał, ale jakoś na migi dało się wszystko załatwić.

Prawie nie oglądamy miasta, tylko jedziemy na kwaterę. Większość grupy korzysta z pobliskiego kąpieliska (pływanie w jaskiniach), ale my chcemy spać.


Rano śliczna pogoda. Namawiam Mateusza by na dzień dobry przejechać się po tej uzdrowiskowej dzielnicy Miskolca. Jest zjawiskowo pięknie. Zwłaszcza jak na listopad.

A potem jedziemy przez Góry Bukowe.

Góry ładne, złote liście, pogoda w miarę, a ja z migreną. Upiorną migreną – aż do wymiotów. Ale jakoś dochodzę do siebie, a Mateusz ewidentnie się rozkręca.

Do Eger podjeżdżamy z końcem dnia.

Na nocleg, pod Egerszalok, podjeżdżamy już busem. Wieczorem jeszcze korzystamy z pobliskiego kompleksu basenowo – termalnego. Wielki, piękny, fajnie jest przepływać do zewnętrznego basenu gdy na zewnątrz tylko kilka stopni.

Ale dla Mateusza chyba ważniejszą atrakcją jest kot. Zdecydowanie lubi głaskać koty.


Ostatni dzień – wjedziemy rowerami pod Kekes – najwyższą górę Węgier (1014m npm).

Ale w górach zaczyna padać, co zabiera nie tylko widoki (podobno z Kekes widać Polskę przy dobrej pogodzie), ale i radochę z jazdy. Co prawda początkowo kręci mnie, że będzie okazja użyć ubrań przeciwdeszczowych, w które starannie wyposażyłem Mateusza przed wyjazdem, ale gdy deszcz trwa dłużej, to zaczyna być to trochę sztuka dla sztuki.

Zresztą deszcz plus mokre liście mogą być zdradliwe, o czym boleśnie przekonuje się jedna z uczestniczek Longinady – przewraca się na zjeździe i to tak pechowo, że wbija sobie metalową końcówkę kierownicy w udo (brr, dużo krwi).

Dzień kończymy już w busie, słuchając coraz mocniejszego deszczu, czekając na ostatnich, co jeszcze mieli siłę i ochotę jechać.

A potem znowu długa nocna jazda. Wyjazd był krótki, ale zdecydowanie nie-lajtowy. A Mateusz mówi, że zadowolony – że chce znowu jechać ze mną i Longinem. I o to chodziło 🙂