Tym razem na Longinadę pojadę z synem. Mateusz ma prawie 14 lat, rok temu był ze mną na Donauradweg, wcześniej poznał też dwa krótsze wyjazdy z Longinem. W tym wyjeździe towarzyszy nam bus (mój ulubiony kierowca: Janusz z Jastrzębia Zdroju). Bus wozi większość bagaży, namioty, sporo jedzenia z Polski i ma kilka wolnych miejsc dla ewentualnego podwożenia tych, którzy akurat potrzebują, lub po prostu nie dają rady przejechać trasy całodniowej. Noclegi mają być w części na campingach, w części na dziko. Nie wszystko jest dokładnie zaplanowane – tak naprawdę pewne jest tylko, że zamierzamy objechać Walię wybrzeżem i że wracamy za 12 dni spod Londynu. Jedzie w sumie 18 osób.

Mateusz chciał. Nie obawia się. Od tego ma tatę 🙂


Bagaże odstawione Januszowi 4 dni wcześniej, teraz pozostaje dolecieć na miejsce. Pierwszy lot Mateusza – bardzo się cieszę, że jest to za dnia i że można Mateusza posadzić przy oknie – start niewątpliwie robi wrażenie, ale widoki zza okna kompensują wszelki stres.

Start z Balic, potem 3 godziny na lotnisku pod Oslo (tam spotkanie z resztą grupy – oni wynudzili się tam ok. 7 godzin) i w końcu Manchester. Z lotniska przechodzimy na stację benzynową, gdzie już czeka na nas bus. Mamy ze 2 godziny do zmroku a musimy się wypakować, złożyć rowery i przejechać ok. 30km na nocleg. Ja mam rowery na samym dnie, więc muszę na razie odpuścić składanie roweru Mateusza, zresztą dla niego to i tak był długi dzień – chętnie przejedzie się busem.

Ciekawa jest reakcja pracowników stacji – podchodzi do nas pracownik z pretensjami, że to nie jest darmowy parking, ale gdy tłumacząc się mówimy, że potrzebujemy miejsca na złożenie rowerów, to wszystko się zmienia: kończą się pretensje, pracownicy są mili a nawet pomocni. W szczególności nabierają mi wody (10l do ortlieba), dziwiąc się jedynie ile to się mieści w takim maleństwie (podałem do napełnienia coś wielkości dłoni).

Ruszamy ok. 22 czasu miejscowego (czyli 23 w Polsce) – jeszcze jest całkiem jasno, ale szybko zrobi się noc. Jedziemy przez angielską prowincję – ładne domy, miasteczka, farmy. Jest trochę zaskakująco stromych podjazdów. Pod koniec delikatnie błądzimy, ale to tylko przez nieuwagę – w grupie jest kilka gpsów, a nawet nawigacje rowerowe.

Mamy dojechać do Marbury Country Park – terenów zielonych nad jeziorem, gdzie jest parking, a w pobliżu arboretum, szklarnie, itd. Gdy dojeżdżamy tam już całkiem ciemną nocą, to okazuje się że parking jest zamknięty – po krótkich dyskusjach wypakowujemy się pod szlabanem, przenosimy wszelkie bambetle na piechotę i rozbijamy się na łące.

Mateusz pada (zasypiamy w końcu ok. 1:30 polskiego czasu), nie ma gdzie się choćby obmyć przed snem (nie możemy znaleźć wody – dobrze że wziąłem te 10l na stacji), ale w końcu namiot rozstawiony, bagaże ogarnięte – można spać.

 

 

 

(trasa ta i z kolelnych dni – odtwarzana z pamięci po wyjeździe – nie musi dokładnie odpowiadać rzeczywistości)