Pobudka w Marbury Country Park. Jest ślicznie.

Wokół kicają króliki (całe tuziny!), którym ćwiczenia biegowe zapewniają psy, wyprowadzane przez właścicieli podjeżdżających autami (parking już otwarty). Znajduje się kran z wodą, niedaleko jest ładne (ale raczej niekąpielowe) jezioro, nieco później pojawiają się wycieczki szkolne (oni tu jeszcze nie mają wakacji) i otwierają toalety. W samą porę te toalety, bo aż krępujące pisać, ale co ma zrobić biwakowicz w pięknym parku, w którym nawet nie uświadczysz psiej kupy (tu wszyscy starannie zbierają) ?

Składanie namiotu, składanie roweru Mateusza, śniadanie, smarowanie kremem od słońca i jedziemy. Dziś wjeżdżamy do Walii.


Część jedzie prawie na pusto, część bierze całkiem spore sakwy ze sobą. Ja mam sakwy bardzo pokaźne: na 2 osoby (Mateuszowi profilaktycznie nic nie daję, żeby dał radę wyjechać podjazdy) – ubrania na każdą pogodę, coś do jedzenia, coś do kąpieli, narzędzia, zapasowe dętki i opona, itd. No i woda. Ciepło, więc w szczytowych momentach woziłem z 5l wody, co dawało prawie 30kg w sakwach. Ot, taki teścik dla nowego roweru.

Jedziemy na Chester:


Pierwszy postój w Norley – koło sklepiku wioskowego. W samą porę, bo woda się kończy. No i jest okazja opowiedzieć mamie o wrażeniach:

Pola, lasy, przejeżdżamy remontowany kawałek drogi co nam opony obkleja świeżym asfaltem, jezioro,


trochę podjazdów i w końcu ścieżka rowerowa wprowdzająca nas wzdłuż kanału do Chester:

Przy wjeździe do miasta, koło przystani dla barek:


miła niespodzianka: dla rowerzystów urządzili przy ścieżce prysznic. Nie ma mowy żeby nie skorzystać – trzeba z siebie zmyć samoloty i pot rowerowania. Pomysł poddaję ja, ale kuszą się prawie wszyscy. Chwilę to trwa, ale było warto.

A potem jedziemy aż do murów miejskich (okrążają stare miasto) – przez chwilę myślimy jechać nimi aż na parking z busem, ale w końcu zwycięża koncepcja przejechania starymi uliczkami na wprost. Aż do parkingu, gdzie czeka Janusz. Z obiadem („kociołki do syta”), ale na początek Mateusz dostaje lasagne z baru. Niech nie zaczyna wycieczki od uskarżania się na kociołki 🙂

Zostawiamy rowery koło busa i idziemy wspólnie na zwiedzanie. Miasto bardzo turystyczne, nieco tłoczne.



Jemy eleganckie lody w kawiarni, odkrywamy „2 piętro” ulicy:


Zauważamy z niesmakiem, że kawiarnię zrobili też z kościoła:



mijamy sklep z włosami:


odwiedzamy katedrę z dobrowolnymi biletami (recommended 4 pounds):


oraz z jakimiś instalacjami nawiązującymi do Alicji w Krainie Czarów i kota co stopniowo znikał.

Aż w końcu urywamy się grupie i sami wyjeżdżamy z miasta:


Reszta grupy jeszcze zwiedza, ale my powinniśmy jechać – został jeszcze spory kawał drogi, której skracanie mogłoby się odbywać jedynie jazdą głównymi drogami. Poza tym Mateusz nie jest pewien swojej formy i czy da radę jechać po nocy (do zmroku tylko kilka godzin).

Początkowo ścieżką wzdłuż rzeki, potem konsekwentnie bocznymi drogami, co oznacza spore podjazdy po wzgórzach:


oraz mnóstwo wiejskich widoczków:




Oddalające się Chester intryguje ogromną chmurą dymu nad miastem:


co jak potem wyszukałem, było wynikiem
awarii w rafinerii – „pochodnia” spalała gaz, którego zepsuty kompresor nie mógł spożytkować.

Dzień ciężki kondycyjnie, ale nie bardzo jest alternatywa. Gdy zdarza nam się jechać przez chwilę główniejszą drogą, to po ok. 1km z radością zjeżdżamy na boczne drogi, choć główna omijałaby wzgórza które bocznymi musimy przejechać (a czasem przeprowadzić).

W końcu słońce zachodzi a podjazdy robią się coraz dłuższe.

Ale w końcu mogę oznajmić Mateuszowi, że to już ostatni podjazd. Długi, ale ostatni. W zapadającym zmroku jedziemy w coraz wyższe wzgórza i w końcu wyjeżdżamy na drogę prowadzącą na przełęcz, gdzie Longin zaplanował nocleg.

Gdy jest ok. 1km do celu, na parkingu przy drodze widzimy busa, namioty i resztę grupy. Ależ radość! Oni przejechali kilkoma grupami, każdy trochę inaczej (choć z opowieści wynika że większość także zaliczyła zjazd 22%), ale chyba to my najskuteczniej omijaliśmy główne drogi, zgarniając podjazdy.

Mateusz zrobił 78km w trudnym terenie i słusznie jest z siebie dumny.

Nocleg jest w fajnym miejscu – nie jest to niby camping tylko parking przy wyjściu w góry, ale są łazienki z ciepłą wodą, ławki i fajne miejsce pod namioty.

Jedyna wada: tysiące meszek gryzących zajadle bezbronne (bo np. zajęte rozstawianiem namiotu) ofiary. Ale szczęśliwie zamknięci w namiocie jesteśmy przed nimi bezpieczni, z czego skwapliwie po kolacji i myciu korzystamy.



Aha, na wyjazd wziąłem kamerkę z mocowaniem na kierownicy. Jednak coś, co się sprawdzało na krótkich wyjazdach, tu okazało się jakimś koszmarem. Nie mogłem po prostu np. włączyć
timelapsa z całego dnia, bo bym musiał mieć worek akumulatorów na 2 tygodnie. Zamiast tego musiałem myśleć kiedy kamerkę włączać i w jakim trybie. W pewnym momencie zorientowałem się, że zamiast czerpać przyjemność z jazdy, bawię się elektroniką: wypasiony licznik, komórka z dokładną mapą, aparat i teraz jeszcze kamerka. Zdecydowanie nie o to chodziło – po tym dniu kamerkę odkręciłem i wrzuciłem na dno wora.


Ale to niestety oznacza, że teraz zamiast zmontować jakiś fajny filmik z wyjazdu, mogę pokazać praktycznie tylko przejazd przez starówkę Chester na parking do Janusza. Mało materiału, więc nawet nie montuję – tak to wyglądało: