Noc była bezchmurna i gwiaździsta a rano leje.

Potem już tylko okresowo siąpi a i to z czasem się rozpogadza – ładna „rowerowa” pogoda.


SMS od Longina, że będą przynajmniej 3 godziny później (11:00 czasu lokalnego). Zostać na podwórku u przyjaznego gospodarza nie wypada, czekać tak długo w knajpie na skrzyżowaniu – nie chce się. Do Brad jest tylko 34km – zamiast czekać na busa przejedziemy się jeszcze odrobinę sami.

Drogi rozkopane, ciągle mijanki,

a krajobrazy ładne.

W Brad wykopki na całego – główna zamiast omijać miasto jedzie przez centrum. Dzwonimy do Longina niepewni gdzie na nich czekać, ale dowiadujemy się, że są jeszcze daleko (tracą mnóstwo czasu przez mijanki, przez które my przelatujemy migiem) – jedyna sensowna opcja to jechać dalej.

Centrum Brad hałaśliwe i tłoczne. Bazar płynnie mieszający się z parkingiem pod Lidlem: szybkie zakupy na śniadanie i uciekamy. Zatrzymujemy się przy stoliczku za miastem:

który jest specjalnie dla nas szybko z kurzu przetarty przez uśmiechniętą panią z pobliskiego domu:

Pani życzy nam smacznego i jest bardzo życzliwa dla podróżnych, którym wypadło jeść śniadanie koło jej domu. W ogóle miło tu. Domy zadbane, wszędzie kwiaty, ludzie uśmiechnięci.
Ostry podjazd a potem masa zjazdów – fajny układ: chwilę się męczysz, a potem wiele kilometrów w dół. Oczywiście drogi w remontach i z mijankami, ale generalnie asfalt ładny – śmigamy aż miło,

tak że droga do Deva mija w moment.

Dojeżdżamy do mostu,

za którym już widać cytadelę:

Jeszcze tylko chwila w szalonym ruchu (za mostem jest do przejechania 400m po drodze szybkiego ruchu aż do nawrotki), potem jeszcze zjazd do miasta i jesteśmy pod cytadelą Daków.

Jedyna droga do cytadeli to „winda”:




Twierdza na górze jakby trochę wyższa niż widzieliśmy na zdjęciu z sieci („odnowili” ją, znaczy się), ale bardzo w porządku. Wiatr i dalekie widoki – super.




Potem zwiedzamy miasto, zdominowane widokiem twierdzy:

Mamy czas, dużo czasu, bo jak się w końcu okazało bus stanął w Brad (i będzie tam „uwięziony” do 22:00), a grupa jedzie na rowerach. Zastanawiamy się nad basenem, ewentualnie nad odległym o 15km innym zamkiem (w Huneduara), ale ostatecznie w popołudniowym skwarze plączemy się leniwie po mieście, a w końcu dekujemy się w parku, gdzie wchłaniamy monstrualną połówkę arbuza na obiad. Po czym wolny czas spędzam na uzupełnianiu notatek z podróży (do tego bloga):

O 19:00 przenosimy się pod kolejkę do cytadeli – będziemy już twardo czekać na grupę. Skwar przechodzi w deszcz, grupa jak się potem okazuje mija Deva bez odwiedzania cytadeli, my czekamy dalej.

W końcu 20:30 wpada Longin z córkami. Przemoczeni, ale gnają, bo wiedzą że o 20:45 ostatni kurs na górę – zdążyli.

Gdy wracają do nas, to już wiemy wszystko: Longin z córkami czekają na busa (jak się okazało do ok. północy), reszta grupy pojechała dalej, ale podobno zatrzymała się na stacji benzynowej przed Simerią (12km). Tak więc po pogaduchach jedziemy dalej – spotkać się z resztą.

Jest trudno: ciemno, spory ruch, silny deszcz i jeszcze silniejszy wiatr. Ale to tylko 12km więc jedziemy. Na stacji, w przytulnej kawiarni znajdujemy Martę – miłe spotkanie, ale coś nas podkusiło pognać dalej, skoro reszta „ruszyła pół godziny temu”. Tak, to była głupota: przed Orastie wymiękam – jest zimno, paskudnie, nic nie widać, tylko my bez sensu pchamy pod wiatr. Trzeba się zatrzymać (tylko gdzie? droga pośrodku pustkowia) i albo lepiej ubrać, albo coś zdecydować.

Przy drodze znaki na nocleg – w sumie czemu nie? Odjeżdżamy sporo od drogi do „Transylwania Arsenal Park”, ale tam nas nie chcą (ochroniarz przy bramie: „wszystko zajęte”), więc wracamy na stację benzynową przy drodze. Stacja taka, że nawet herbaty nie dadzą (sam alkohol i słodycze), ale w pobliżu jest łączka, w tych warunkach wyglądająca całkiem atrakcyjnie. Wyposażeni w małą flaszkę rumuńskiej brandy (na rozgrzewkę – zamiast rozpalania kochera na tym wietrze) rozbijamy namiot: chwila szarpania się z wichurą i w końcu błogi spokój w cieplutkiej sypialni. Tak, to był dobry pomysł z tym noclegiem.

Jak się potem okazało reszta przejechała niewiele dalej – odpuścili na stacji benzynowej za Orastie, gdzie czekali do prawie 1:00 na busa, po czym przejechali resztę drogi do Albi Julia busem i rozkładali namioty na łące nad rzeką do późna w nocy. Chyba zaczynam rozumieć Roberta, dlaczego jeździ zawsze z namiotem, także na wyjazdach ze wsparciem busa 🙂