Rano już zdecydowanie po deszczu. Na campingu Polacy, co zachęcają do pozostania w Felix, twierdząc że infrastruktura basenów termalnych jest obłędalna. Oni spędzili tu tydzień i są bardzo zadowoleni.

Przy okazji raczą nas uroczą historią, jak to zgubili komórkę w Rumunii. Gdy szukając zadzwonili na nią z telefonu bezinteresownie pożyczonego od miejscowego, to odpowiedział ktoś po rumuńsku. Dostali też pomoc w tłumaczeniu i okazało się, że dodzwonili się do Rumunki, co właśnie jest na wyjeździe we Francji i nic nie wie o ich komórce. Jak już byli całkiem głupi, to zgubiona komórka znalazła się w aucie, co zapewne oznacza, że dzwonili bez prefixu „+48”, a całe zamieszanie było zupełnie niepotrzebne, choć pokazało, że ludzie tu potrafią być bezinteresownie bardzo życzliwi.

Przyznaję, że gorący basen kusi, ale nas ciągnie dalej w drogę – w końcu mamy jeszcze cały dzień do przyjazdu busa, a że nie umordowaliśmy się przesadnie w poprzednie dni, to nie ma co tracić ładnego dnia.

Problemem jest brak campingów po drodze, ale po pierwsze w Rumunii legalne jest biwakowanie na dziko, a po drugie przeglądając starannie mapę (OSM), znajduję pole namiotowe w rozsądnym miejscu. Korzystając z campingowego wifi sprawdzam lokalizację na google maps, ale ono o tym miejscu milczy. Za to strona internetowa organizacji, przy budynku której jest to pole namiotowe, wskazuje że to może być to. No przecież Chrześcijanie nie odmówią nam schronienia 🙂

Jedziemy przez centrum Baile Felix i już wiemy na pewno, że nie chcieliśmy tu zostać. Parki wodne obstawione setkami aut, tłumy ludzi, mnóstwo straganów jak w popularnej miejscowości nad polskim morzem. Błuue.

Gdy wyjeżdżamy znów na główną, to szczęśliwie ruch jest już mniejszy niż w Oradea. Za to sama droga to zjawisko niezwykłe. Niby to droga krajowa, ale nawierzchnia jest po prostu straszna! Dziury w drodze w pełnym asortymencie. Na mnie największe wrażenie zrobiły głębokie dziury pośrodku drogi (między pasami ruchu): jedne mniejsze (ale i tak potencjalnie bolesne), inne takie, że rower zmieściłby się w całości, tak że spadłbyś kilka metrów w dół, gdzie słychać szum strumienia (jak się później wielokrotnie przekonujemy, mają tutaj problem z dobrym zrobieniem przepustów pod drogą – nawet nowe drogi są tak niszczone). Szczęśliwie jedziemy tą „krajówką” tylko 9km – po odbiciu w boczną nie tylko robi się spokojniej, ale i nawierzchnia robi się lepsza.

Od samego Felix pojawiają się wzgórza – miła odmiana po 400km równin.

Chmury straszą deszczem (pokropiło trochę), ale nie na tyle, by nie zjeść drugiego śniadania w dębowym lasku na jednym ze wzgórz. Dzisiaj hitem są rumuńskie szprotki:

W drodze przez rosnące wzgórza (niektóre podjazdy są już mocno odczuwalne) napotykamy widoczki jakby beskidzkie, np:

ale też robi wrażenie wioska cygańska, pełna domów obleśnie okazałych, z dziwacznym dachem i np. ze złoceniami na bramie:

Potem zjeżdżamy w szeroką dolinę, gdzie nasza droga wije się po ukwieconych wioskach:

wśród starych kościołów i krzyży przydrożnych:


przez pola:



i sady, pełne pysznych śliwek:

Ostatnim miastem na równinie jest Stei. Gdy wyjeżdżamy na główna przed miastem, to napotykamy po raz pierwszy zjawisko, które potem będzie w Rumunii częste: mijankę. Droga jest rozkopana, zwężona do 1 pasa na znacznej długości, a przed wjazdem na odcinek 1-pasmowy – światła. Auta stoją, a my spokojnie wjeżdżamy w tę mijankę. W końcu my się spokojnie miniemy z autami z naprzeciwka. Miłe – zdaje się, że rowerzysta tu ma prędkość porównywalną z autem.

W Stei jest pora na obiad i chcemy spróbować czegoś lokalnego. W końcu w tak dużym mieście na pewno coś jest. Knajpy faktycznie są, liczne, ale takie w których pije się kawę i piwo. W jednych z nich Piotrek pyta (we wszystkich językach naraz, z włoskim i migowym włącznie) o jedzenie – kierują nas do hotelu pod miastem. Hotel faktycznie jest z 1km dalej i ma na recepcji panią, która mówiąc po angielsku tłumaczy, że oni są „w pełni otwarci” dopiero od 19:00. Za to kieruje nas na działającą, dobrą restaurację. Pokazać na mapie za bardzo nie potrafi, ale za to pisze na karteczce nazwę. Gdy wjeżdżamy do centrum i krążymy nie mogąc znaleźć, to karteczka okazuje się bardzo przydatna: pokazuję ją przechodniowi, on kolejnemu i w końcu trafia na kogoś, kto po prostu prowadzi nas do celu:

W lokalu komedia: obsługująca pani jakby nie chciała nas obsługiwać, choć przecież tłumów nie miała (1 stolik zajęty). Nie rozumie, na migi nie chce, menu nie ma, ogólna irytacja na zawracanie głowy. Ale jesteśmy uparci – menu znajdujemy, niektóre nazwy wyglądają zrozumiale (np. „cotlet de porc” to pewnie schabowy), więc idziemy dalej: tłumaczymy pani, że chcemy kuchni lokalnej. Ha! nie było łatwo, ale w końcu dochodzimy do zgody: wskazuje nam „ciorby”:

Nic więcej się nie dowiemy (pani macha rękami jakby pytania o ciorby uznawała za jakąś kpinę): bierzemy 2 pierwsze pozycje, a nóż coś dobrego trafimy.

Strzał w 10! Piotr bierze „de burtę” co jest biała, intensywnie czosnkiem pachnie i okazuje się być flaczkami. Ja dostaję przepyszną zupę jarzynową, którą przegryza się ostrą papryką i pysznym chlebem, smarowanym (dla złagodzenia papryki) gęstą śmietaną. Mniam! Warto było walczyć o lokalną kuchnię 🙂

Za Stei droga robi się szersza (choć ciągle w wielu miejscach świeżo robiona), a chmury stopniowo znikają:

Łagodny podjazd wyprowadza nas w krajobrazy jak w Bieszczadach Zachodnich: przestrzenie i góry:



A potem droga stromieje. Piotrek dostaje napędu, że strach – próbuję mu dotrzymać tempa, ale bezskutecznie – ciągnie jak smok do samej przełęczy. Droga w górach rozkopana, w wielu miejscach 1-pasmowa, ale rowerem jedzie się fajnie. Auta bardzo nieliczne, choć ze 2 razy mijają nas ciężarówki, ciężko pracujące na ostrym podjeździe.

Za przełęczą już szybko robi się ciemniej, ale nie na tyle by psuć przyjemność z szalonego (wyboje) zjazdu. Słońce zachodzi gdy jesteśmy już na mniej stromym kawałku.

Na skrzyżowanie w Varfurile (to tutaj ma nas jutro rano zgarnąć bus) wjeżdżamy już po ciemku, ale do pola namiotowego tylko chwilka podjazdu. Faktycznie trafiamy na jakieś budynki na pustkowiu za wioską i bramę z domofonem. Dzwonimy i wychodzi pani z miłym uśmiechem i znajomością angielskiego. Po czym z miłym uśmiechem oświadcza żebyśmy spadali („popytajcie w wiosce”), bo pole namiotowe z mapy to obóz dziecięcy. Może trochę ją rozumiem, ale i tak zawiodłem się na Chrześcijanach – w końcu, kruca, właśnie zapadał zmrok, a my byliśmy o 650km od domu…

Wróciliśmy do wioski i zadaliśmy pytanie o możliwość noclegu w domu, dosłownie w pierwszym z brzegu. Na migi, po angielsku, rosyjsku i co tam komu się przypomniało (np. dziadek, choć ewidentnie nie znał angielskiego, w pewnym momencie rzucił „only one night?”). Miejsce jest całkiem fajne, tylko brakuje wody.

Po rozstawieniu namiotu biorę worek na wodę na pusty rower i jadę do wioski, gdzie w barku na skrzyżowaniu sprzedają mi dwie puszki piwa oraz napełniają worek wody. Gdy wracam, to Piotrek opowiada,  jak to sobie rozmawiał po rosyjsku z „przyjacielem” z drugiego domu obok. „Przyjaciel” za chwilę wrócił i obdarował „Piotr, moj drug” talerzem naleśników z serem. Z piwkiem, przy lampce rowerowej, pod gwiazdami (ah, jak ładnie Drogę Mleczną było widać!) smakowały wspaniale:

Jeszcze tylko zgrubne mycie pod strumieniem wody z worka i lulu. Od jutra mamy być już zorganizowani (rano ma nas zgarnąć bus).