Rower wzmocniony, trzeba w końcu spróbować rasowej jazdy po górach. Na początek klasyk czyli Turbacz z Koninek. W ostatniej chwili na taki wyjazd – już popołudniem zrobiło się wietrznie i chłodno, a następnego dnia – pierwszy śnieg w tym roku.

Zaczynam na parkingu pod kolejką, ale oczywiście jadę drogą, nie wyciągiem. Droga jest przepiękna, bardzo wygodnie pozwala zrobić wysokość, tak że specjalnie trochę nadkładam drogi – trochę by przećwiczyć jazdę górską przed trudniejszymi momentami, ale chyba bardziej, by popodziwiać jej uroki.


Pod samym szczytem Tobołowa, pod wyciągiem, robi się stromiej, tak że trzeba już się trochę postarać. Potem droga przez polanę:

i trawersem przez las:

i jestem na „głównej grani” Gorców.

Tu zaczynają się prawdziwe trudności. Znaczy się większość drogi jest bardzo w porządku, ale gdy robi się naprawdę stromo, to jeszcze brakuje mi praktyki, by wiedzieć kiedy odpuścić, tak że jedna próba zawalczenia z podjazdem kończy się efektownym turlaniem się po ścieżce (bez żadnych konsekwencji – upadek był w miejscu).

Oczywiście zbaczam na Czoło Turbacza:

gdzie już nieźle wieje a temperatura jest w okolicach zera.

Potem obiad w schronisku i miłą ścieżką trawiastą na wschód:

Planuję zjazd szlakiem do Rzek, skąd mógłbym asfaltem nawrócić do Koninek, ale szlak
do Rzek okazał się zamknięty (tabliczka przy odejściu od głównego), a czasowo nie stać mnie już było na zjazd
do Rabki lub Nowego Targu – przyszło po prostu wracać do Koninek.

Wiatr
na polanie robił wrażenie, choć szczęśliwie rower chronił mnie przed
chłodem – napotykanym piechurom było wyraźnie zimniej niż mnie.

Zjazd z Turbacza pozwolił trochę poćwiczyć technikę, w szczególności udało się zjechać stromą „rynną” ścieżki, na początku której podjeżdżając zaliczyłem upadek.

A na koniec zjazd z Tobołowa – zgodnie z oczekiwaniami – czysta przyjemność.

Fajnie się jechało tego klasyka – w przyszłym roku koniecznie trzeba spróbować więcej takich.