Patrząc na prognozę pogody stwierdziłem, że nie można przegapić tak pięknego „okienka” i wziąłem dzień urlopu. Co prawda nie mogłem wyjechać z samego rana (ale dopiero o 9) ale i tak miałem długi, piękny dzień.

Najpierw sprint na Proszowice i Kazimierzę Wielką – słońce, przestrzenie i umiarkowane podjazdy:

potem Wiślica ze starą kolegiatą:

gdzie decyzja, że koniecznie chcę odwiedzić Busko Zdrój, sprawdzić czy nadal w parku zdrojowym są wiewiórki 🙂

Park spokojny i rozświetlony słońcem, wiewiórka była:


Z Buska kieruję się bocznymi drogami:



na Szydłów, czyli jak napisali na tablicy przy drodze: „polskim Carcassone”:


Szydłów autentycznie piękny, bardzo porządnie odrestaurowany, ale niestety bez żadnego miejsca na obiad. A głód zaczyna już o sobie przypominać.

W Szydłowie mam za sobą 110km i ponad połowę czasu do zmroku – muszę się zdecydować co dalej. Korci by jechać dalej na północ, do Rakowa, nad zalew Chańcza, ale to mogłoby się skończyć tylko w jeden sposób: zjazdem do Kielc i powrót pociągiem, a tego nie chcę. Decyduję się więc na wariat z odwiedzeniem jeszcze jednego uzdrowiska: Solca Zdrój, z przejazdem przez Staszów, którą to drogą luźno sobie przypominałem (przejazd rowerowy wiele lat temu) jako bardzo ładną.

Droga na Staszów faktycznie przepiękna – np. jak sady, to po horyzont:


a przy pagórkach nazwanych „Góry Jabłonickie” przy drodze stoi znak kierujący na pałac w Kurozwękach, gdzie ponoć dają jeść.

Pałac ciekawy, a przy tym dziś jest tam spokój, choć widać, że w weekendy straszne tu tłumy muszą być.


I faktycznie w „kawiarni” w dawnej oranżerii dają jeść. Czas najwyższy – już opadam z sił.

Specjalnością zakładu są dania z bizona – przy pałacu mają małą hodowlę i mimo że zasadniczo to dla jakby zoo, to także zabijają je na mięso. Jakoś nie mogę się przemóc i poprzestaję na pizzy.

Powrót do drogi wiąże się z zaskakująco ostrym podjazdem, na którym „ścigam” się z małą rolkarką:

a potem już prosto na Staszów. Trochę się niepokoję co dalej, bo wiatr jest południowo-wschodni. Czyli cały dzień trochę go czuję, ale dopiero przy powrocie może naprawdę dać w kość. I faktycznie trochę daje – droga na Stopnicę jest marudnie męcząca. No chyba że to ta pizza ciąży 🙂

Przy drodze, w Grzybowie, jakieś dziwne zabudowania – prawdopodobnie związane z kopalnią siarki:

Ciągnę jak mogę, bo dzień się pomału kończy. Za Stopnicą, na drodze do Solca Zdroju, jest sporo podjazdów, za które w końcu jest nagroda – zjazd opisany znakiem „10%”. Zjazd długi i piękny. Mniam.

Sam Solec – taki sobie. Kręci się trochę jakby kuracjuszy, ale miasteczko trochę bez wyrazu, a wszystko wydaje się kręcić wokół jednego, największego ośrodka – tego z basenami mineralnymi.

W Solcu przychodzi zachód słońca.

gdy ostatnie promienie wydostają się spod chmur i zalewają wszystko pięknym miodem światła.

A ja wyjeżdżam na krajówkę. Zgodnie z przewidywaniami bardzo umiarkowanie ruchliwą, tak że nie boję się zbytnio 30km, które muszę nią przejechać do Koszyc.


Zresztą oświetlony jestem jak choinka – widać mnie z daleka, a gdy w końcu, na bocznej drodze (Koszyce-Proszowice) włączam dwie przednie lampy, to i ja widzę daleko.

Pod koniec dnia temperatura spada do 5 stopni (w ciągu dnia: 17), ale i tak ostatnie 6km (zjazd z Kocmyrzowa do domu) były przepyszne. Wyszło 234km, ale wiem, że gdybym wyjechał z domu wcześniej, to spokojnie przejechałbym więcej. Trzeba będzie kiedyś spróbować 🙂