W sobotę lało na potęgę, ale prognoza na niedzielę jest pomyślna, choć ma wiać z zachodu. Niedzielną mszę odprawiam w sobotę wieczorem, tak więc całą niedzielę mam dla siebie. Pomysł mam taki, żeby objechać w okolicach Krakowa jak najwięcej ładnego, w miarę możliwości nie dublując ostatnio odwiedzanych miejsc, a do tego pojechać na rowerze z grubymi oponami, tak żeby nie bać się kiepskiego asfaltu i terenu.

Budzik ustawiam na całkiem okrutną porę, jednak nie udaje się wyjechać o wschodzie słońca – ostatecznie startuję dopiero 5:45, ale ranek jest taki szary, że w zasadzie żadna strata. Zaczynam od rozgrzewki z wiatrem – drogą do Proszowic, gdzie zjeżdżam w dolinę Szreniawy, ale jadę nie główną na Słomniki (trochę już mi się przejadła) tylko bocznymi drogami trochę na północ. Pola, rzadkie wioski, szare niebo i silny wiatr w twarz:

I 6-7 stopni, a ja mam na sobie wszystkie ubrania jakie wziąłem – jak mocno cisnę, to nie marznę, ale bezpieczniej bym się czuł, gdybym miał jeszcze choćby kamizelkę odblaskową. Nie miałem takich problemów gdy jeździłem z sakwami, ale ostatnio jeżdżę z małą torbą na bagażnik i każda zabierana rzecz wymaga namysłu. Ma to swoje zalety, ale czasem można zmarznąć.

W Słomnikach kieruję się za Szreniawą na północ, przejeżdżając koło stawku, robiącego dobrze wrażenie nawet pod szarym niebem:

a potem wyjeżdżam z doliny na zachód. Chcę ominąć główną drogę na Skałę, co jest możliwe dzięki swobodzie jaką dają szerokie opony – kilka km jadę szlakiem przez las, co pozwala połączyć ciąg bocznych dróg i objechać Skałę od północy, tak by trafić w drogę sprowadzającą do Doliny Prądnika koło zamku w Pieskowej Skale.

Pomału niebo przestaje być szare, choć temperatura rośnie bardzo powoli.

Przejeżdżam przez Dłubnię – tutaj już bardzo wąską:

i wyjeżdżam z doliny stromym podjazdem.

Rozpogadza się całkowicie

spotykam na trasie pierwszych dziś rowerzystów, na liczniku pojawia się 50km a obok drogi – ładny las:

zatrzymuję się więc na telefon do domu i śniadanie:

Oraz na zdejmowanie ciepłych ciuchów: nogawki do krótkich spodni, kurteczka przeciwwiatrowa (100g), ocieplacze neoprenowe pod sandały. Bo temperatura urosła już do 11 stopni.

Droga przez las okazuje się całkiem miłą gruntówką:

a droga do Pieskowej Skały (zachwalana przez Tomka) okazała się niezwykle urokliwym leśnym zjazdem. Wyjeżdżam nim pod sam zamek:

który ładnie odnowiony cieszy oczy. Dziś nie będę zwiedzał wnętrz, ale z zewnątrz prezentuje się znakomicie:


W samej Dolinie Prądnika nie jestem długo – zaraz koło zamku skręcam w wąwóz Sokalec, który 13% podjazdem wyprowadza na wietrzną wyżynę. Przekraczam główną drogę w Jerzmanowicach i zjeżdżam do Doliny Szklarki:

która co prawda cieszy „górskimi” krajobrazami, ale ja wolę przejechać do sąsiedniej doliny – Będkowskiej.

Najpierw stromy wyjazd przez las:

potem jeszcze sporo piłowania wśród łąk i w końcu stromo opadająca asfaltowa ścieżka ze strzałką „Dolina Będkowska”. Zjazd wspaniały, a sama dolina jeszcze bardziej. Przy skupisku skałek trafiam na jakiś spęd wspinaczy – obwieszeni żelastwem, profesjonalnie poubierani, a jest ich chyba z setka.

Ale przy wodospadku cisza i spokój:

Po wyjeździe z doliny znowu wiatr (już nie całkiem w twarz, ale gdy jadę na południowy zachód, to ciągle zachodni wiatr czuję) i zaczyna pokapywać deszcz. I mocno deszczowe chmury na horyzoncie. Ale jakoś wszystkie groźniejsze przechodzą bokiem, tak, że skończyło się na lekkim deszczyku.

Za Rudawą kieruję się południe – przez „Dolinę Borowca”:

a potem Frywałd, Rybną do Czernichowa. Tutaj pojawia się sporo rowerzystów, w tym jeden zabawny, co wyprzedzony na podjeździe bierze się na ambicję, porzuca swoją kobietę, dogania mnie i teraz on mnie wyprzedza. Ale nie bawimy się dłużej – on skręca za szlakiem, ja jadę za Wisłę:

Na liczniku 100km, pora jakby obiadowa (także ze względu na wczesną pobudkę), ale nie widzę żadnego miejsca z jedzeniem (kilka mijanych jest zamknięte z powodu rezerwacji całego lokalu na przyjęcia). Do tego dziś Święto, więc sklepy pozamykane. Dochodzi do tego, że cieszę się na stację benzynową, ale ta okazuje się jakąś smętną budą, gdzie mogę kupić co najwyżej chipsy.

Dopiero w Paszkówce jest sklep, gdzie trafiam na wafle ryżowe – ale to dobre! Tam też kolejny lokal, dziś zarezerwowany na wesele – pałac Wężyków:

Deszczowe chmury znikają całkiem, robi się słonecznie i gorąco, tak że przydają się okulary przeciwsłoneczne. Podjazdów sporo, ale w ładnych okolicach:

gdzie dodatkowo zaskakują dziwne „krowy”:


(„highland cattle”, szkocka rasa wyżynna).



I takimi podjazdami wśród wzgórz dojeżdżam do Zebrzydowic, gdzie zamiast jechać główną skręcam w szlak rowerowy, który ścieżko-chodnikiem (chodnik szeroki na 1 małą płytkę) prowadzi przez mostek nad potokiem Cedron:

a potem stromo przez łąkę na zbocze doliny, co pozwala wykonać ładny zjazd asfaltem pod klasztor w Zebrzydowicach.

Byłem tu niedawno i tak jak poprzednio, przywitał mnie pies leżący na środku drogi i rozkwitający wiosną ogród klasztorny:

wypełniony świerkaniem papug w klatce:


przy czym jak się okazało większość  tego świerkania to nie one, ale jakieś małe stworzenie na dole klatki:

A potem podjazd pod klasztor w Kalwarii Zebrzydowskiej:

Dziś Święto, więc dużo ludzi i msza, więc oglądam tylko z zewnątrz:


po czym Dróżkami:


przejeżdżam do drogi na Lanckoronę.

Pod Lanckoronę podjazd okrutny, ale jest słońce i widoki

a na górze, w rynku kawiarenka z wyżartym do ostatniego kawałeczka ciastem, ale i tak było miło odsapnąć chwilę.


A potem nagroda za podjazd – długi, mocny zjazd i dalsze widoki.

Po zjeździe do Sułkowic od razu nowy podjazd, drogą do Myślenic, koło Pasma Barnasiówki:

W Myślenicach ostatnie wątpliwości czy nie skusić się na drogę po południowej (bardziej górzystej) stronie Jeziora Dobczyckiego, ale widać że czasu nie ma już za dużo, a poza tym kusi możliwość pojechania główną drogą z wiatrem w plecy – jadę główną.

Najpierw bolesne podjazdy, w szczególności dający w kość w Borzętach, gdzie wobec pędzących podjazdem (8%) aut kuszę się na ładny, kostkowy chodnik, który okazuje się pułapką – jakiś geniusz wybudował coś, co można określić jako ciąg progów zwalniających, bo schodami raczej tego nie da się nazwać. I to oddzielone od drogi barierką, żeby nie dało się uciec:

Ale walić Borzęta – potem robi się przyjemniej:



a za Dobczycami kończą się mocne podjazdy, tak że można się nacieszyć szybką jazdą wspomaganą wiatrem. I jeszcze w Gdowie w stacja Orlenu – z hot-dogami. Wreszcie!

Dzień pomału się kończy, słońce nisko:


ale widać że zdążę przed ciemnością przejechać Puszczę. W Książnicach skręcam na Targowisko, potem Kłaj i gruntowa droga przez Puszczę, gdzie przychodzi zachód słońca

A potem włączam lampki i jadę asfaltem.

Żeby było przyjemniej – teraz już bez wiatru (a powinien być znów w twarz).

O dziwo mam jeszcze ewidentny „nadmiar mocy”, tak że kuszę się na ostatni podjazd pod Kocmyrzów, tak by skończyć dzień miłym zjazdem. W domu jestem o 22.

Hmm, to o takiej „niedzielnej rundzie” pisał z pogardą Szymonbike? Mnie tam się podobało 🙂