Miałem ochotę na naprawdę dużą pętlę po płaskim. Taką na pełny dzień wysilonego ciągnięcia. Zacząć przed świtem, skończyć w nocy. Zmęczyć się, coś zobaczyć, ale nie wybierać na siłę bocznych dróg, tak żeby kiepski asfalt nie hamował za bardzo. Jeszcze w piątek prognozy na niedzielę były całkiem miłe: w środku dnia miały być burze, ale za to po nich ochłodzenie. I rosnący z czasem (aż do burz) wiatr północno-wschodni. Czyli jeśli pojadę na Sandomierz, tak żeby być w nim przed burzami, to potem będę miał nagrodę: silny wiatr w plecy. Brzmiało na tyle fajnie, że nie zraziło mnie, że w prognozach ICM burze z środku dnia robiły się coraz mniejsze…

Start przed świtem, dzień pomału się budzi, grzeczne dzieńdobry od sąsiedzkiej młodzieży wracającej właśnie z imprez do domu. 12 stopni – można i należy mocno kręcić,  Na niebie całkiem sporo chmur – wygląda to optymistycznie:



Śniadanie dopiero w Koszycach (43km) – dałem radę dociągnąć na 1 kromce zjedzonej przed 4 rano. Chłodno, na ławce rosa, po rynku krąży tylko jeden zombie z puszką piwa w ręce. Ja chwalę sobie termosik, nieźle trzymający temperaturę porannej herbatki.


A potem chmurki znikają, np. nad Nidą wyglądało to już tak:


Gdy dojeżdżam do Pacanowa (niecałe 100km od domu) to jest już kompletna patelnia, tak że mój termosik teraz napełniam zimnym sokiem ze sklepu.

Pacanów zaskakująco ładny, choć tym razem nie jest to spokojne miasteczko, gdyż właśnie rozbijają się kramy jakiegoś festynu („Pacanów – Chorwacja 2016”).

Ciągnę dalej – muszę główną jechać jeszcze 40km, a wiatr się wzmaga. Pomału pojawia się ruch samochodowy, ale ciągle do wytrzymania.



Pojawiają się też sady, mnóstwo sadów:

Dojeżdzam w końcu do Green Velo. Początek nie jest zachęcający, bo w miejscu gdzie ma przecinać główną, zupełnie nie widzę żadnych znaków, tak że decyduję się na zjechanie na niego dopiero 3km dalej.

Znaki się pojawiają, a sam szlak prowadzony jest doskonale – bocznymi drogami wśród sadów i małych wiosek:

Skwar (32 stopnie) połączony z już naprawdę silnym wiatrem w twarz dają się we znaki – z niepokojem obserwuję jak mi się walą plany na dużą pętlę, ale niewiele mogę zrobić – nie ukręcę wiele w tych warunkach.

Green Velo wyprowadza ładnie na Sandomierz:


gdzie przemiła droga przez park pozwala wyjechać na górę wzgórza, na którym jest miasto z taką masą „atrakcji”, że aż wstyd, że wcześniej go nie znałem:


Po podjeździe przez park zwiedzanie miasta już na zjeździe:




Wszędzie pełno turystów, w tym duże „tramwaje” z przewodnikami, a główną atrakcją są gałkowe „lody tradycyjne”. Ja z przekory nie jem ani gałki tylko jadę dalej 🙂


Ścieżka rowerowa wzorowo przeprowadza przez ślimaki i most na Wiśle:



a potem prowadzi bocznymi drogami, ładnie omijając główną. Zwykle asfalt, ale są też fragmenty z ładnego szutru:

Oznakowanie Green Velo nie jest perfekcyjne, raczej można zapomnieć o jechaniu „według znaków” (bez mapy w komórce zabłądziłbym kilka razy), ale prowadzi fajnie. I są MORy czyli „Miejsca Odpoczynku Rowerzystów” – przy tym skwarze nie do przecenienia!

W Sandomierzu skręcam na południe, więc wiatr w końcu mam w większości w plecy, ale ewidentnie nie będzie burzy – chmurki, które w Sandomierzu wydawało się, że coś sprowadzą, właśnie bezpowrotnie znikają. Jest gorąco, coraz bardziej gorąco.


Żwirownia przy drodze kusi wodą, przyciąga mnie jak magnes, ale w końcu zwycięża rozsądek: nie mam tyle czasu. Trzeba ciągnąć.

Mam opóźnienie tak duże, że już wiem że albo wrócę do domu nad ranem, albo skorzystam z pociągu. W każdym razie nie mogę już sobie pozwolić na dalsze kręcenie się po lasach, łąkach i wioskach z Green Velo – gdy szlak przecina 19-kę, to decyduję się na pociągnięcie główną. Ruch jest, ale zdecydowanie szybciej się tu jedzie.

Szybciej do czasu gdy wjeżdżam do Stalowej Woli – to zaskakująco duże miasto, gdzie wszędzie są ścieżki rowerowe – z jednej strony to wygoda, ale tempo spada.

Za to jest Mc Donald – buła z sałatkami jest całkiem fajną opcją na tę pogodę, a kubek coli z lodem mile pobrzękuje potem w termosiku.

I stało się coś, czego zupełnie nie przewidziałem: gdy korygując trasę (poniosło mnie przez chwilę obwodnicą Stalowej Woli) przejechałem z 1km na południowy zachód, to dostałem naprawdę silny wiatr w twarz. Czyli wiatr się zmienił! 154km do Sandomierza jechałem pod wiatr tylko po to by teraz znów jechać pod wiatr!? To się nie uda… Obserwuję przydrożne drzewa, trawy na łąkach – wszystko mówi, że faktycznie wieje teraz z zachodu. Nierówny, porywisty, ale jak zawieje, to naprawdę mocno 🙁

W Sokołowie Małopolskim, gdzie miałem skręcać na Kolbuszową i Mielec, decyzja – jadę na pociąg do Rzeszowa. Małą komplikacją jest, że do dworca mam 25km a pociąg odjeżdża za 70minut – trzeba się starać. „Odcinało mnie” kilkakrotnie, na podjazdach, które pojawiły się całkiem wydatne (np. 6%). Na szczęście w bidonie mam właśnie rozcieńczony wodą sok porzeczkowy i 2 łyki z bidonu pozwalały bez straty czasu znów rytm złapać. A czasu coraz mniej. Od granicy Rzeszowa ścieżka rowerowa – spowalnia, ale że jest ładnie zrobiona, to umiarkowanie. Jedne światła zmusiły mnie do złamania przepisów, ale w końcu jestem pod dworcem. Skręcam w złą uliczkę – to dworzec autobusowy – szybka konsultacja z przechodniem i w końcu jest. Nie ma czasu na kasę – idę wprost na peron. Zostało 12 minut do pociągu. Chwila nerwów czy uda się zabrać, ale jest ładny przedział rowerowy – razem z dużą grupą Włochów wieszam rower na wieszaku, po czym szukam kierownika pociągu, niepewny jak podejdzie do adnotacji w rozkładzie „obowiązkowa rezerwacja miejsc”. Ale spoko, nawet mam ładne miejsce siedzące.

Miało być 400km, wyszło 260 (+14km z dworca do domu) a i tak się umordowałem w tym skwarze. Za to zobaczyłem kawałek Green Velo (chcę wkrótce nim przejechać się z synem – dobrze wiedzieć, że się da) i w ogóle kawałek świata. Ładny dzień był!