Miesiąc wcześniej próbowałem, ale się nie udało: upał i ciągły wiatr w twarz, tak że wybrałem rozsądek, czyli powrót pociągiem po raptem 260km. Ale ta trasa nie dawała mi spokoju, więc gdy zobaczyłem, że pogoda ma być bez ekstremów temperaturowych, to po sobocie z rodzinką niedzielę „zarezerwowałem” na rower.

Na moim trekkingu nie jeżdżę tak szybko jak szosówkarze, ale jak się zepnę, to mogę przez wiele godzin utrzymać średnią 24km/h – jeśli przy tym nie będę szalał z postojami, to może uda się utrzymać średnią brutto 20km/h? Wyjeżdżając o brzasku może mógłbym skończyć o północy?

Nie skończyłem o północy, tylko tuż przed świtem: postoje były potrzebne częstsze i dłuższe niż planowałem, a poza tym pociągnęło mnie 20km za Sandomierz – do promu w Zawichoście, tak żeby zobaczyć wielką Wisłę, świeżo po połączeniu z Sanem. Wyszło 420km i zajęło mi to ponad dobę:

Start o brzasku może trochę boli (sam się obudziłem! budzik nie zdążył choć spałem tylko 4 godziny), ale daje szansę zobaczenia świata od ładnej strony. Puste drogi (nawet te „krajowe”), cisza, chłodek (nad Szreniawą temperatura spadła do 10 stopni):


Początek niezły – mimo początkowych górek średnia 24km/h daje się utrzymać, tak że do Pacanowa dojeżdżam sprawnie i mogę „pozwolić sobie” na nagrodę – wizytę w Muzeum Bajek. Jest przesłodkie!




Z czasem robi się cieplej, po równinie hula wiatr (ze wszystkich kierunków), ale wszystko to nie przeszkadza by sprawnie ciągnąć przed siebie. Na poprzednich długich wyjazdach w kość dawały mi trzy sprawy: ból dłoni i tyłka oraz zmęczenie okularami przeciwsłonecznymi – żeby temu zapobiec wszystko „bolesne” mam zdublowane: mam dwie pary bardzo różnych rękawiczek, gdy się robi cieplej pampersa zmieniam na normalne gatki, a okulary mam zarówno fotochromy jak i stare – bursztynowe. Okresowe zmiany zdublowanych elementów sprawdzają się nieźle, a dodatkowo mam bonus – w bursztynowych okularach świat wygląda ciekawie:

A potem Sandomierz. Miałem go minąć (pojechać od razu na most), ale stwierdziłem że to nieludzkie mijać taką ładną starówkę. Wymyśliłem, że jak pojadę podjazdem przez centrum starego miasta, to zgrabnie wyjadę na drogę „lubelską”, co pozwoli przejechać za San nie tak jak poprzednio, ale promem w Zawichoście.

Więc były lody na rynku, tłumy turystów, nawet jakieś zakute łby się plątały:

a w końcu całkiem zacna pierogarnia:

Droga na Zawichost spodobała mi się okrutnie: całkiem spore pagóry, dające widok na szerokie równiny za Wisłą:

Przy drogach sady (zwłaszcza teraz rzucają się w oczy wiśniowe) a miasteczka z „przemysłem” przetwórczym, np. Dwikozy „miejscu narodzin W.Myśliwskiego”:

I w końcu prom:

Na imponująco szerokiej Wiśle:


Prom na drugim brzegu, czekam spokojnie, np. strzelam selfika dla udokumentowania mojego ukontentowania:

i wtedy pojawiają się miejscowi:

Zapytani jak często prom kursuje, odpowiadają dowcipnie: „codziennie”. Jeden jest na rowerze bez hamulców (ładnie straszą zaciski bez linek), drugi bez roweru, ale chyba to on jest ten ważniejszy, bo tylko rzuca „wołaj no tego chuja” – rowerowy macha, prom płynie.

Droga po drugiej strony (rezerwat przyrody) to paskudne betonowe płyty, ale szczęśliwie w końcu wyprowadza na piękny asfalt, który przez pola, łąki, lasy:

prowadzi do GreenVelo – tutaj naprawdę perfekcyjnie zrobionego:

W czasie całego dnia poza GV spotkałem dosłownie 3szt rowerzystów niemiejscowych, a tutaj – zatrzęsienie. W sumie chyba z setka luda, w mniejszych i większych grupkach, o różnych stopniach zaawansowania (dzwonka tam użyłem więcej razy niż normalnie w ciągu roku). Z GV korzystają też miejscowi – widać że tutaj ta droga naprawdę się sprawdza,

A potem most na Sanie:

przejazd przez Nisko i długie, proste drogi przez Puszczę Sandomierską:

Na wyjeździe z Niska jest ostrzeżenie o remoncie mostu, ale stwierdziłem że po pierwsze na rowerze zapewne jakoś sobie poradzę, a po drugie na mapie widać ewentualne objazdy. Z mostem miałem rację – nawet go jeszcze nie zaczęli, za to droga za mostem – całkowicie skasowana. Jadę drogą techniczną, która wkrótce zmienia się normalną gruntówkę (lekko piaszczystą, jak wszystko tutaj), prowadzącą całymi kilometrami przez pola:

Zaczynam się trochę obawiać czy nie trzeba będzie wracać, szukać objazdu, ale szczęśliwie gruntówka w końcu wyprowadza do cywilizacji.

Potem jeszcze dużo dróg przez Puszczę przy zamierającym pomału zachodnim wietrze (w twarz) i czasem całkiem sporych podjazdach. Ciepełko trzyma, tak że zimna wysowianka i sok pomarańczowy w sklepiku w wiosce pośrodku lasy smakuje wspaniale. Dzień pomału się kończy:

tak że do Mielca dojeżdżam już o zmroku:

W Mielcu wszędzie są ścieżki rowerowe, co oczywiście jest fajne (zwłaszcza o zmroku), choć drobna kostka, z której robią te ścieżki nie budzi przyjaznych uczuć do tutejszych urzędników. Na wyjeździe z miasta trafiam na ostatnie minuty otwarcia kebabiarni i to jest to, czego mi trzeba było.

Ciemność gęstnieje, zachodzi księżyc – robi się piękna, gwiaździsta noc, w której jestem praktycznie sam na drodze – ja, gwiazdy, nocne odgłosy w lasach, ostatnie kanapki w mijanych miasteczkach i zmniejszająca się liczba kilometrów do domu. Koło Puszczy Niepołomickiej niebo zaczyna delikatnie szarzeć, a przy przekraczaniu Wisły widać już wyraźny przedświt:

Gdy dojeżdżam do domu (4:30) jest już całkiem jasno (świt blisko) a na drodze pojawiają się pierwsze auta (np. dowożące chleb z piekarni). A ja wchodzę do domu, kąpię się, witam z Marzenką i idę lulu. Po 3 godzinach snu – do pracy (oczywiście na rowerze :-))

Może i pomysł na niedzielę był lekko szalony, plany obsunęły się znacznie, ale i tak było warto – dla widoków, przestrzeni, gwiaździstego nieba nad pustymi drogami i ogólnego zaspokojenia apetytu na rower.

Zużycie paliwa w trasie: Wypiłem w sumie 10.5 litra płynów (przebiłem dotychczasowy rekord; znaczy się jednak było ciepło), a kalorii wchłonąłem: 5 kanapek, pierogi „mała porcja”, kebab, 3 kawy, 1.5 czekolady, 2 lody, 4 małe batoniki ziarnkowe (takie z Lidla), 0.8l pepsi, 2.5l soku owocowego, izostar na 1.5l wody, 0.7l powerade, sok „malinowy” (ohyda z Biedronki! ze słodzikiem! groza!!) do 1l herbaty w termosie, 5 cukierków.