Wakacje z 14-letnim synem. 1020km. Kraków – Białystok. W większości po szlaku Green Velo, ale bez kurczowego trzymania się trasy wyznaczonej przez twórców szlaku, zwłaszcza gdy ten prowadził drogami mocno terenowymi.

15 dni w podróży: 10 dni jazdy + dzień na powrót pociągiem + 4 dni przerw (kajak, zwiedzanie, mniejsze trasy bez bagażu). Drogi boczne, czasem wojewódzkie („3-cyfrowe”), sporo asfaltowych dróg rowerowych, szutrówki, czasem drogi gruntowe, w miastach zwykle kostka urzędnicza. W zasadzie płasko.

Noclegi pod namiotem na polach namiotowych z łazienkami (6 nocy) lub pod dachem (np. agroturystyka). Wyżywienie wszelakie: od zupek gotowanych na palniku gazowym do potraw regionalnych w klimatycznych restauracjach. Sumaryczny koszt 15-dniowego wyjazdu dwu osób (wszystko, z jedzeniem, kajakiem, muzeami i pociągiem włącznie): 2300zł.
 

1. Sobota 6.08.2016: Kraków – Tarnów
Prognozy pogody straszą deszczem. Według diagramów ICM najrozsądniejsze wydawało się wyruszenie późnym przedpołudniem, ale  praktyka wypadła zupełnie obok prognoz: choć faktycznie nocne deszcze skończyły się rano, to siąpić znów zaczęło równo z naszym wyjazdem. I siąpiło monotonnie i zniechęcająco pod szarym niebem.

Potem pojawia się nadzieja – przestaje padać, tak że robi się całkiem optymistycznie – jazda przez pachnący deszczem las czy łąkę ma swój urok:

Generalnie droga do Tarnowa jest naprawdę ładna – prowadzi przez 3 fragmenty puszczy, rozległe łąki, spokojne wioski, potem koło autostrady A4 (np. całkiem pustą drogą serwisową) – może się podobać. Byle nie lało. A niestety na ok. 30km przed Tarnowem deszcz wraca i to na poważnie. Ulewa! Cóż, trzeba ciągnąć.

Mateusz trzyma się nieźle, ale widać że mu morale spada – pierwsza noc miała być pod namiotem, ale w tych warunkach na atrakcyjności zyskuje suchy pokój. W hotelu przy campingu wszystko zajęte (wesele), ale jest jeszcze ostatni domek campingowy. 130zł za noc ze śniadaniem – dobry wybór.

2. Niedziela 7.08.2016: Tarnów – Łańcut

Ranek (msza o 6:30) olśniewająco świeży i radosny. Po deszczu ani śladu: słońce, błękitne niebo, wszystko jest czyste i piękne.


Słoneczko grzeje, suszymy rzeczy, ale nie mamy zbyt dużo czasu, bo dziś długi dzień – prawie 120km do Łańcuta. Wyjeżdżamy z Tarnowa, zgodnie z radą kolegi z pracy, ulicą Błonie, która z miejsca nastraja nas optymistycznie:


A potem są kolejne kilometry wiosek, lasów, pól. Niby jest już w miarę płasko, ale co chwila zdarzają się długie, 2-3% podjazdy, które pomału wysysają z Mateusza energię. Poprawa następuje po użyciu mojej „tajnej broni”: zabieram mu 2 butelki wody, redukując wagę jego bagażu do 9kg 🙂

Pora obiadowa wypada w okolicy Dębicy – skręcamy do centrum miasta, znajdujemy pizzernię – jeszcze Mateusza pizza cieszy, a na pewno daje siłę na dalsze pedałowanie pod błękitnym niebem:

Słońce jest już nisko gdy dojeżdżamy do Rzeszowa, ale to tylko dodaje uroku mostowi na Wisłoku:

Wyznaczona w domu trasa ładnie prowadzi opłotkami Rzeszowa, choć jest też zgrzyt: spotykamy 3 orków w aucie, co najpierw zabawiają się po pijaku udawaniem (?), że rzucają ponad ekranem dźwiękochłonnym kamienie na drogę szybkiego ruchu, a potem jadą „za nami” do pobliskiego spożywczaka. Sprzedawczyni ostrzega, że to kryminaliści (najaktywniejszy właśnie wyszedł z więzienia), więc na wszelki wypadek zmywamy się asap. Błue, nie tak miało być.

Jeszcze tylko godzinka do Łańcuta – koniec drogi jedziemy już na lampkach, pod księżycem. Pod koniec już po GreenVelo, szutrówką wzdłuż torów kolejowych. A koło drogi stadka saren. Niby jest zmęczenie po całym dniu, ale urok drogi wygrywa – humory dopisują, tym bardziej, że jesteśmy pewni noclegu (na wszelki wypadek dzwoniłem żeby się upewnić).

Do MOSIR w Łańcucie dojeżdżamy po ciemku, po długim łomotaniu w szyby otwiera nam nocny pracownik, wskazuje kompletnie pustą łączkę pola namiotowego. Potem jeszcze raz, po kolacji z kocherka, łomotanie w szyby, żeby się wykąpać. Zasypiamy spokojnie, kołysani odgłosami przejeżdżających często pociągów.

3. Poniedziałek 8.08.2016: zwiedzanie Łańcuta + Łeżajsk

Dziś odpoczywamy po długim przejeździe: wysypiamy się do oporu, potem śniadanie ze świeżymi bułeczkami, potem wrzucamy sakwy do namiotu, namiot zamykamy kłódkami, rowery zapinamy do płotu i idziemy na nogach do pałacu – zwiedzać.

Skwar jest już okrutny, a że akurat dziś darmowe wejście, to kolejka na pół godziny – w pełnym słońcu to niezły test determinacji 🙂

ale warto było – pałac ładny, a jego ogród tym bardziej.




Jemy pierogi i wracamy do namiotu. Skwar jest nie do wytrzymania, a trzeba się ruszać, bo wymyśliliśmy dziś nie pauzować całego dnia, tylko przejechać odrobinę – do Leżajska, gdzie rano telefonicznie zarezerwowałem nocleg. Składanie namiotu na takiej patelni to próba wytrzymałości, ale udało się – ruszamy przed 16.

Najpierw jak dzień wcześniej – wioskami wzdłuż A4. Niby GV, ale z infrastruktury rowerowej jest tylko koszmarna ścieżka kostkowa: nierówna i w kółko przeskakująca z jednej strony drogi na drugą – jedziemy drogą. Potem zwrot na północ i podjazd. Licznik na kierownicy pokazuje 36 stopni ciepła, co nie wpływa dobrze na humor, ale ciągniemy. Na szczęście w końcu pojawia się sklep z rozległym cieniem (temperatura spada do 26 stopni) i zimnymi napojami – w samą porę, bo już parę uszami puszczaliśmy.

Zresztą droga się poprawia – najpierw pojawia się jakiś cień

a potem, jadąc za GV, skręcamy w lasy – droga robi się uroczo chłodna:

Zdecydowanie warto było kilka km nadłożyć, żeby przejechać tymi wzgórzami pokrytymi lasem.

Za lasami też jest miło – upał już zelżał, a okolica jest urokliwa. Po drodze widzimy „zawieszonego” ptaka – udaje na drodze że nie żyje. Jak jeszcze trochę tak poudaje, to jakieś auto zamieni go w ptaka płaskiego:

Jeszcze tylko kilka wzgórz przed Leżajskiem



i jesteśmy na miejscu:

Na kolację pizza – pycha!

4. Wtorek 9.08.2016: Leżajsk – Zwierzyniec


Śniadanie, spacer po klasztorze i jedziemy.

Sporo ładnych szutrówek, dużo słońca, ale przy delikatnym wietrze w plecy jedzie się fajnie. Prowadzi nas GV, ale tak naprawdę dopiero w Zwierzyńcu dojedziemy do jego głównej trasy. Na razie jedziemy na północ – do Sanu.


Nad Sanem – w Ulanowie można było pojechać dalej łącznikiem GV, ale okazuje się, że przygotowując się do drogi trochę zaniedbałem planowanie trasy – na szybko, bez sprawdzania, przeklikałem trasę i w pewnym momencie wyszło, że mamy jechać leśną drogą „ATR”:

która szybko robi się bardzo piaszczysta – na moich oponach bym to z trudem pojechał, ale Mateusz na 38mm był bez szans – wracamy na bardziej główne drogi i sprawnie jedziemy na Biłgoraj.

Na kilka km przed Biłgorajem ruch zaczyna się nieprzyjemnie zwiększać, ale akurat pojawia się przydrożna knajpka z pysznym obiadem, tak że mamy siłę na kolejne eksperymenty z bocznymi drogami:

W końcu Biłgoraj:

przez który przejeżdżamy ścieżkami rowerowymi i chodnikami, ale trochę za miastem ścieżki się kończą i mamy do wyboru albo 18km niepokojąco ruchliwą drogą na Zwierzyniec, albo zaufać greenvelo. Wybraliśmy GV, co szybko oznaczało jazdę niezłą, choć piaszczystą gruntówką:

jednak w pewnym momencie stanęliśmy wobec perspektywy pchania rowerów przez 3km głębokiego piachu w lesie:

Tak, wyklinaliśmy paskudnie na projektantów GV i ich audytorów (uznaliśmy wspólnie, że zasługują na bolesnego pypcia na tyłku), ale szczęśliwie dokładna mapa w komórce pozwoliła skrócić dystans do pchania o połowę – po normalnej leśnej ścieżce dało się jechać, więc odbiliśmy ścieżką w bok, a potem inną wróciliśmy do GV.

Gdy wyjeżdżamy z piaszczystej leśnej drogi na normalną gruntówkę, mijamy się z walcem drogowym. Jeśli chodziło mu o polepszenie jakości GV w tym lesie, to się przeliczył – sprawdziliśmy, że na tym piasku za walcem jedzie się dokładnie tak samo źle jak przed nim. Może po deszczu byłoby inaczej. A może to nie o GV mu chodziło?

Coraz lepszymi drogami dojeżdżamy do wioski Tereszpol, gdzie niemiła niespodzianka – ostatni fragment GV do Zwierzyńca (9km) prowadzi drogą wzdłuż torów kolejowych i jak sprawdzamy: znowu głębokiego, sypkiego piasku jest mnóstwo. Poddajemy się i wracamy na główną.

Na początek jest duży podjazd – jego pierwszą połowę jedziemy chodnikiem z boku drogi, ale gdy chodnik się kończy, trzeba jechać drogą obok ciężarówek. Na szczęście wszyscy kierowcy bardzo grzeczni, tak że bezpiecznie najpierw wyjeżdżamy na górę:

a potem długim, szybkim zjazdem wpadamy do Zwierzyńca, gdzie szybko znajdujemy camping na tyłach Biedronki.

Szybki zjazd był też uzasadniony gwałtownie gromadzącymi się burzowymi chmurami, tak że rozbijanie namiotu było na tempo, ale ostatecznie nic nie spadło. Noc też była spokojna. Camping miły, natomiast zaskoczeniem był brak ciepłej wody pod prysznicem. Zapewne uznali, że wystarczą panele słoneczne na dachu – w każdym razie początkowo z kranu leciało coś lekko ciepławego, ale wkrótce potem woda już była zupełnie zimna. Trzeba twardym być.

5. Środa 10.08.2016: wczasy w Zwierzyńcu
Dzień szarawy, poświęcamy go na leniwe spacery: kościół na wodzie, muzeum Roztoczańskiego Parku Narodowego, stawy Echo, park nad rzeczką Wieprz. Z tego wszystkiego najlepsze wrażenie robią stawy Echo – mógłbym tam siedzieć godzinami:




ale Wieprz też robi dobre wrażenie, zadziwiająco przejrzysty jak na rzekę nizinną:

Obiad w „karczmie” specjalnie chronionej:

A wieczorem przychodzi z dawna oczekiwany deszcz. I to jaki! Potężnie leje praktycznie od zmroku do ok. 2 w nocy. Wody tyle, że mimo piaszczystego podłoża i ulokowania namiotu raczej na wzniesieniu, w nocy czuję że podłoga namiotu zimna – to pod częścią namiotu „strumień” zaczął nam płynąć. Namiot porządny, nie przemaka – ulewa tylko do snu kołysze.


6. Czwartek 11.08.2016 Zwierzyniec – Chełm
Rano, po nocnej ulewie, zbieramy się nieśpiesznie i dzięki temu składamy suchy namiot. Aż do Szczebrzeszyna droga przez wioski albo perfekcyjnymi do bólu ścieżkami rowerowymi. Jakby trzeba było tak dłużej jechać, to by człowiek z nudów oszalał 🙂

Potem robi się ciekawiej, ale tam gdzie miało być najfajniej, czyli koło zalewu Nielisz, projektanci greenvelo znów wykazują się beztroską: drogi gruntowe są fajne jeśli nie ma bardzo dużo piasku ani błota. O ile wilgotny po nocy piasek przejechaliśmy:

to błoto było poważnym problemem. Zaczęło się od pojedynczych błotnistych kałuż w dziurach gruntówki:

które potem zaczęły się łączyć, tak że musieliśmy przejeżdżać lub przepychać rowery przez grząskie błoto. A z sakwami nie jest to łatwe. Po niecałym kilometrze ostrej walki z błotem docieramy do poprzecznego asfaltu, gdzie mapa pokazuje, że nada się on do powrotu do punktu startu – korzystamy.

Tak że potem jedziemy już wschodnią stroną zalewu:

drogą nudną, ale asfaltową. Szkoda, bo na mapie przejazd zachodnią stroną wyglądał smakowicie. Niestety implementacja zawiodła.

Podobnie za zalewem, gdzie znów GV odbija w lasy zamiast jechać przez wioski – tu poddajemy się bardzo szybko, bo gliniasta droga, rozjeżdżona przez traktory, po deszczu zdecydowanie nie nadaje się do jazdy.

Dojeżdżamy do Krasnegostawu. GV robi wjazd do miasta wałami Wieprza, ale już zupełnie szlakowi nie ufamy i wybieramy normalną drogę.

W miasteczku na rynku zasięgamy języka u miejscowej młodzieży, co pozwala zjeść w najlepszej pizzerni w mieście – jest OK. Przy jedzeniu zastanawiamy się nad dalszymi planami: pogoda jest tak niepewna, że umawialiśmy się rano, że w razie czego przejedziemy resztę drogi do Chełma pociągiem (tam zwiedzamy, więc deszcz by tak bardzo nie przeszkadzał). Do Krasnegostawu jedziemy zgrubsza trasą pociągu, ale teraz trzeba wybierać: albo jedziemy na dworzec (pociąg za 20 minut), albo przejeżdżamy 28km drogą wojewódzką. Opcja jechania za GV w ogóle nie wchodzi w rachubę – on do Chełma kluczy mocno, a zaufania do projektantów szlaku nie mamy nic a nic. Podjeżdżamy do skrzyżowania, patrzymy na wielkość ruchu na drodze – wybieramy jazdę.

Droga mija szybko, choć przez chwilę z nieba pokapuje. Ruiny renesansowego zamku w Krupem pod chmurnym niebem wyglądają niesamowicie.


W Chełmie znowu mści się pośpiech przy planowaniu trasy: google maps podał bardzo błędną lokalizację campingu, a ja, niechluj, tego nie zweryfikowałem wcześniej. Tak więc po dojechaniu na wyznaczone wcześniej miejsce czeka nas jeszcze przejazd 6km pod adres ze strony MOSIR, gdzie wszystko jest zamknięte, więc dzwonię na recepcję, gdzie podają mi kolejny adres – po 1.5km jesteśmy wreszcie na miejscu. Zyskiem z wieczornego krążenia po mieście są widoki:

Do hoteliku dojeżdżamy równo z grupką jadącą GV od północy – oni wybrali namiot na trawniku przed hotelikiem, my mamy już zarezerwowany pokój. Gadamy chwilę, pocieszają nas, że potem GV jest dużo lepsze, choć wskazują fragment (za Grabarką) który trzeba ominąć, bo inaczej grzęźnie się w 10km piachu.

Pierwsze wrażenie z hoteliku marne (klimaty PRL, na korytarzu śmierdzi chemią), ale sam pokój fajny (w szczególności chemią nie śmierdzi), czysto, łazienka z gorącym prysznicem, obsługa miła, pożyczają do pokoju czajnik – jest bardzo OK.

7. Piątek 12.08.2016: Zwiedzanie Chełma + Okuninka
Ranek przepiękny – niebo bez jednej chmurki! Mateusz śpi spokojnie, ja wsiadam na rower objechać miasto i kupić jedzenie na śniadanie. Wjeżdżam też na górę Chełm (mocne podjazdy mają tu na nizinach!), gdzie stoi bazylika iskrząca się w porannym słońcu:

Po śniadaniu idziemy w stronę „kredowego labiryntu” – pierwsze wejście o 11:00, więc mamy chwilę – przechodzimy przez górę Chełm, wchodzimy na wieżę koło bazyliki:


trochę zwiedzamy miasto

i idziemy w podziemia

Podziemia kredowe są naprawdę fajne! Zdecydowanie warte poświęconego czasu. Robi wrażenie zwłaszcza naturalność tych korytarzy – one w większości nie wymagały żadnych szalunków, podpór, techniki. Po prostu idzie się pod sklepieniem, na którym widać ślady po dawnych narzędziach.

Rano, patrząc jaka ładna pogoda, zdecydowaliśmy że nie zostajemy w Chełmie drugiej nocy – spakowaliśmy się, a sakwy zostały pod opieką miłej pani z recepcji. Teraz więc po spokojnym obiedzie wracamy po rowery i sakwy i jedziemy.

Droga bardzo poprawna, aż nudna. Ale dobrze, bo pora robi się późna. Zwłaszcza że na jednym z postojów Mateusz robi krzywdę swojej klamkomanetce – dla hecy chce ruszyć na głębokim żwirze, więc dość siłowo zmienia biegi na najniższy. No i ewidentnie coś nadgiął – czyszczenie i smarowanie pancerzy linek nic nie daje – biegi z tyłu nie chcą wracać z niskich na wysokie: ma do dyspozycji 4 biegi górne, reszta wymaga ciągnięcia palcami za linkę przerzutki. Zastanawiam się nad rozbieraniem samej klamkomanetki, ale stwierdzam, że lepiej mieć teraz cokolwiek działające, a naprawę/wymianę zrobić jutro w mieście (Włodawie).

To w ogóle był dziwny postój – jeden z MORów przy drodze (MOR: Miejsce Odpoczynku Rowerzystów, budowane w ramach GreenVelo), w małej wiosce blisko granicy białoruskiej (Zbereże). Koło gruntowej drogi odbijającej od asfaltu. I w tą gruntówkę co chwila ktoś wjeżdża – dosłownie po kilka aut na minutę. Dziwiliśmy się dopóki nie znaleźliśmy ogłoszenia, że właśnie wczoraj otwarli tu przejście graniczne i dziś jest festyn. Stąd te tłumy.

Przez chwilę straszy droga gruntowa przez las, ale to tylko chwila, zresztą nie było wcale źle. Droga prowadzi lasem koło muzeum obozu koncentracyjnego w Sobiborze – wieczorem jest nastrój do zwiedzania takich miejsc, ale stwierdzam, że użyję pretekstu późnej godziny, żeby pominąć dziś to doświadczenie.

Zresztą naprawdę robi się późno. I chłodno. W zasadzie to już można by się zatrzymać, przed Sobiborem było kilka miejsc z agroturystyką, ale tutaj pustka. Ciągniemy więc do Okuninki nad Jeziorem Białym, gdzie są przynajmniej 2 pola namiotowe i zapewne jakaś infrastruktura turystyczna.



Docieramy pod pierwsze pole namiotowe już mocno po zmroku. Zimno, dzieciak zmęczony – myślę tylko żeby szybko rozbić namiot i wziąć go na jakieś jedzenie, w jednej z knajp widzianych chwilę wcześniej.

I to był błąd – trzeba było grymasić, a nie brać co podleci. Miejsce okazało się koszmarne. Zdominowane hukiem imprezy techno-polo z w lokalu po drugiej stronie jeziora. Ale nie chodziło tylko o ten lokal – tutaj po prostu przyjeżdżają na camping ludzie, którzy lubią takie klimaty. Czyli wokoło rodzinki z grillami oraz ostro wystylizowane dziunie ze stale zawianymi menami. Oczywiście drzwi aut pootwierane, żeby bawić się przy muzyce z głośników aut – w pewnym momencie słyszeliśmy 4 symultaniczne utwory discopolo – mimo całej mojej tolerancji dla inności, to nie robiło dobrego wrażenia. W knajpie oczywiście też jakieś polo. Campingowy sanitariat to też zjawisko: prysznic jest, ale tylko zimny, a do tego ekstra płatny od czasu kąpieli. Tak, wiem, na zachodzie to częste rozwiązanie, tylko że tam jest ciepła woda, a czas liczy automat na monety – tutaj rzecz załatwia specjalna pani. W toaletach za to daleki wschód: papieru nie ma i nawet nie to, że zabrakło – nie ma nawet wieszaków na papier. Nawet dziur w ścianie świadczących, że takie wieszaki kiedykolwiek były. Najwyraźniej miłośnicy discopolo papieru nie potrzebują. A impreza w lokalu nad wodą wieczorem dopiero startowała – potem było głośniej. Trwała przynajmniej do 3 nad ranem. Pani kąpielowa mówi że tu tak stale.

Tak, wiem, może czepiam się „drobiazgów”, ale spanie na tamtym campingu przyjemne nie było. Taki koszmarek, pozwalający docenić inne, lepsze miejsca.

8. Sobota 13.08.2016: Okuninka – Malowa Góra
Rankiem camping wygląda tak niewinnie – imprezowe towarzystwo śpi, pogoda śliczna. I jezioro jak z bajki

Suszymy namiot po zimnej nocy, śniadanie z kocherka i jedziemy. Do Włodawy – szukać serwisu rowerowego dla zmiany uszkodzonej klamkomanetki. Trzeba się starać, bo w Terespolu będzie już sobota wieczór i nic otwartego na pewno nie znajdziemy aż do wtorku (w poniedziałek święto).

Sklepów rowerowych jest we Włodawie kilka, otwarte, w niektórych klamkomanetki są, ale wyłącznie 7-biegowe. Odsyłają nas jeden do drugiego, w końcu trafiamy do Rumcajsa. Tam również części nie ma, narzeka w kółko, że przywalony robotą, że dziś nie ma szans, ale w końcu za 10zł rozkręca klamkomanetkę, coś podgina, coś luzuje i w efekcie biegi zaczynają wchodzić. Alleluja!

Tacy jesteśmy ucieszeni naprawą, że zapominamy o zwiedzaniu samej Włodawy (znaczy się dosyć się tam już nakręciliśmy) i jedziemy na północ. Droga poprawna, raczej nudna.

Przez chwilę straszy deszcz, ale że właśnie jest pora obiadowa, a my
jesteśmy przy perfekcyjnym MOR w Szostakach, to stajemy pod wiatą.
Barszcz z uszkami to dobra karma wyjazdowa, a my mamy okazję spokojnie,
spod daszku, popatrzyć na deszcz, aż przejdzie.

Terespol oznaczał większe zakupy w spożywczaku – większe, bo w poniedziałek będzie wszystko zamknięte (święto). Czyli Biedronka przy wyjeździe z miasta. Potem ścieżka rowerowa wzdłuż głównej drogi, trochę urokliwych wzgórz i dojeżdżamy wieczorem (spokojnie, bo nocleg zarezerwowany telefonicznie dwa dni wcześniej) do mostku na Krznie

i stamtąd zaraz do agroturystyki w Malowej Górze.

Miejscówka fantastyczna. Takie jakby mini schronisko turystyczne – domek wybudowany koło domu gospodarza. Czyste pokoiki, w pokoju łazienka z gorącą wodą, wspólna kuchnia i salonik z gitarą. Koło domku altana na rowery, przed domem ławka do wieczornych pogaduszek.

Dwa koty i pies.

Jeden kot to tulak dla dzieci:

drugi „łowca”:

co przynosi z pola myszy. Takie jeszcze żywe – wtedy tulak na nie „poluje”. Chwilę po tym, jak gospodarz o tym opowiada, mamy realny przykład jak to wygląda (niekoniecznie chciałem oglądać jak zwierzaki w trójkę zabijają myszkę, ale w końcu to sama natura).

Gospodarz dużo opowiada (wieczorem przy herbacie i samogonie-piołunówce): o bitewnej historii tej ziemi (akurat tutaj stał front w trakcie I i II wojny światowej), o tym co z ziemi wykopują i jakie tu rekonstrukcje z pasjonatami robią (np. zachwala zamknięcie się w okopowej ziemiance – podobno doskonałe na kalibrację priorytetów w życiu).

Nie ma polskiego zasięgu komórki, więc jadę rowerem na górkę, opowiedzieć Żonie, że dojechaliśmy do raju 🙂

Pierwszej nocy na kwaterze jesteśmy tylko my i małżeństwo z Warszawy, drugiej nocy są w sumie 4 rodziny (z czego 3 na rowerach), w tym małżeństwo z uroczą dziewczynką, z którą Mateusz konwersuje o kotach.

9. Niedziela 14.08.2016: Kajakiem po Krznie i Bugu
Msza o 9:00 a po niej idziemy na przystań, gdzie czeka już na nas gospodarz z kajakami. Będziemy płynąć w 2 kajaki: my i para, co przyjechała tu autem specjalnie na spływ. Chwila na formalności, w tym na telefon do pograniczników rejestrujący nasz spływ Bugiem – rzeką graniczną (rejestracja + pogadanka o tym czego robić nie powinniśmy). I na wodę.

Najpierw spokojną, małą rzeczką Krzną, potem wpływamy na Bug. Pogoda szybkozmienna – w większości grzeje słońce, ale mieliśmy też chwilę deszczu. Było super!


Żałujemy, że koniec po niecałych 3 godzinach, ale tak trzeba było – w końcu to pierwszy Mateusza spływ kajakiem. Dzwonimy po gospodarza, który wkrótce przyjeżdża po nas i kajaki.

Po powrocie na kwaterę spokojny obiad. A że nabraliśmy ochoty na pierogi, to robię szybką przebieżkę rowerem do Biedronki w Terespolu – po pierogi na obiad i świeże bułeczki na jutrzejsze śniadanie. (Podobno bliżej jest spożywczak przy granicy, ale ja miałem ochotę na te 25km walki z wiatrem – było fajnie).

Po południu lenistwo, ksiązki i rozmowy z innymi rowerzystami na kwaterze. Dowiadujemy się np. że wszystkie kwatery na greenvelo ze znaczkiem „Miejsce Przyjazne Rowerzyście” (np. tu) dostały z projektu super skrzynkę narzędziową. Nikt o tych skrzynkach nie wie (np. nasz gospodarz mówi, że pierwsi o nią pytamy), a kosztowały projekt GV podobno 5000zł każda (narzędzia najlepszej jakości – w sklepie trzeba by wydać na taki komplet 2500zł). Rozmawiamy też o Okunince i podobno jest na nią sposób – schronisko młodzieżowe. I o innych miejscach na szlaku – jak to zwykle w takim towarzystwie. A wieczorkiem spacer:



10. Poniedziałek 15.08.2016 (święto): Malowa Góra – Grabarka
Znów rano kościół (tuż koło kwatery), ale że przed mszą się pakujemy, to startujemy zaraz po kościele. Pogoda piękna, ale wietrzna.

Wiatr prosto w twarz – nie ma lekko. Mateusz początkowo sarka, że trudno tak, ale gdy łapie rytm jazdy za mną, osłaniającym od wiatru, to ciągniemy elegancko. Nawet dostajemy pochwałę od dwójki rowerzystów, których wyprzedzamy po drodze (łapią nas potem gdy jemy lody), mimo że oni jadą bez bagażu 🙂

Za Janowem Podlaskim przejeżdżamy przez rozłożone na drodze maty gąbkowe, podlewane regularnie przez strażaka środkiem odkażającym – strażak mówi, że to dlatego że tutaj panuje „afrykański pomór” świń i dzików.

Dojeżdżamy do promu na Bugu w Niemirowie – prowadzi tu greenvelo, znaki drogowe wskazują prom (co chwila podjeżdża jakieś auto), ale promu nie ma. Na tablicy przy brzegu nalepiona kartka by dzwonić do przewoźnika, a tam automat wygłasza komunikat że „nie kursuje do odwołania z powodu niskiego stanu wody”. To nie mogli tego tekstu choćby na tej kartce z numerem telefonu napisać? Że nie wspomnę o informacji przy znaku drogowym.

Ale całkiem dobrze się złożyło – przy Bugu jest piękna wiata MOR, a akurat zbiera się na lejbę. Znaczy się jemy obiad z widokiem na deszcz.

Następny prom za 15km – w Mielniku. A jakby i tam nie było, to za kolejnych 15km – most (ale wtedy trzeba by się wracać na Grabarkę).

Okolice ładne, sporo kwater w wioskach nadbużanskich, a miejscowości Serpelice regularny kurort na zalesionych wzgórzach – z knajpami i gigantycznym parkiem linowym. W końcu zjeżdżamy z asfaltu by dojechać do potencjalnego promu, a nad głowami zbiera się burza

Najpierw jedna, za chwilę kolejna i znowu – zaczynamy się przyzwyczajać do krążącej nad nami groźby. A prom jest na miejscu:


Przejeżdżamy Mielnik i zjeżdżamy z asfaltu, za szlakiem, w stronę Grabarki. Burza nadal straszy, ale mamy nadzieję znowu załapać się na wiatę MOR – według znaku: za 3km.

Tym razem przeliczyliśmy się – pełne 2km jedziemy w ostrej ulewie, tak że MOR posłużył już tylko do obsychania przy herbatce.

Potem zupełnie górsko wyglądające wzgórza przed Grabarką

i w końcu sama Święta Góra.


Przydaje się „eksterytorialna” wiata MOR koło klasztoru, gdzie mogę spokojnie przebrać spodnie na długie – w krótkich trochę nie wypada. Akurat jest nabożeństwo żałobne i mnóstwo wiernych oraz duchownych. Nastrojowe śpiewy niosą się wokoło.

W międzyczasie robi się wieczór. Mamy dwie potencjalne miejscówki: jedna wynotowana z Internetu 500m od klasztoru, druga z reklamy przy klasztorze – za 3km. Trzeba próbować.

Zadziałała ta pierwsza. Pani w zasadzie nas nie chciała, bo jak mówi dom wysprzątany pod pielgrzymów (w czwartek wielkie święto prawosławne), ale jak powiedziałem o zmęczonym synku, to dostaliśmy czysty pokoik, z przykazaniem by nie brudzić i nie nachlapać w łazience. Nie było więc mowy o kruszeniu kolacją, ale dostaliśmy od pani po wielkim kubku herbaty z cytryną. Nie nabrudziliśmy, nie nachlapaliśmy.

11. Wtorek 16.08.2016: Grabarka – Białowieża
Pakujemy się czyściutko zaraz po pobudce i jedziemy pod klasztor, do wiaty MOR. Tam śniadanie z resztek pozostałych po zakupach w Biedronce w Terespolu. Jeszcze tylko napełnienie bidonów klasztorną wodą i jedziemy – do głównej, bo przed GV tutaj wszyscy ostrzegają. Robi się płasko, ale nie nudno:





ten tłumek na horyzoncie to pielgrzymka na Grabarkę:

kolejna, za Kleszczelami, zgania nas na chwilę ze ścieżki rowerowej:

Za Kleszczelami droga przeróżna – od eleganckiej ścieżki asfaltowej koło drogi, do leśnej gruntówki. Ale wszystko porządne i dobrze oznakowane, np:

W Hajnówce zbiera się na deszcz. Pierwszy przeczekujemy w fajnej restauracji regionalnej:

(z pyszną zapą z soczewicy i pomidorów oraz świeżymi „kartaczami”).

Drugi deszcz, to w zasadzie niewarte wzmianki siąpienie, przy którym oglądamy Sobór Świętej Trójcy – niestety tylko z zewnątrz, bo zamknięte na głucho.

A trzeci deszcz zaczyna się, jak to ostatnio, tuż koło wiaty MOR, tak więc znowu mamy okazję do bezpiecznego obejrzenia – tym razem prawdziwego „oberwania chmury”.

Świeżo rozmoczona ziemia i ograniczone zaufanie do projektantów GV skutkuje rezygnacją z przejechania szlakiem do Białowieży – jedziemy bezpiecznym asfaltem:

Camping w Białowieży oglądamy bardzo uważnie (po doświadczeniu z Okuniką), ale wygląda perfekcyjnie – rozbijamy namiot i jemy kolację w towarzystwie przeuroczego kotka (podobno podrzucony tu 5 miesięcy temu – ciągle szuka przyjaciela):




12. Środa 17.08.2016: wczasy w Białowieży
Wieczorem zaczepia nas para, co przyjechała tu na motorach z Pomorza – czy nie chcielibyśmy się dołączyć do zwiedzania rezerwatu z przewodnikiem? Podobno dobry przewodnik, a w małej grupie może być lepiej niż w standardowej. A 140zł podzielone na 4 osoby nie wychodzi źle. Oczywiście godzimy się, czyli dzień zaczynamy od rezerwatu.

Przewodnik faktycznie dobry – z pasją opowiada, widać że lubi to zajęcie. Nie tylko oglądamy las, ale też wąchamy a nawet smakujemy wskazane roślinki (to oczywiście jeszcze przed rezerwatem). Było naprawdę fajnie.







(przewodnik: Zbigniew Małyszko, 505-044-742).

Potem lenistwo i obiad, a po południu wsiadamy na rowery i odwiedzamy kolejno: pokazowy rezerwat żubrów (takie zoo z wielkimi wybiegami):



skansen wsi ruskiej oraz restaurację „Carską” na dawnym dworcu kolejowym – gdzie stoją lokomotywy parowe (w złym stanie) oraz jest wypożyczalnia drezyn.


Nie jedziemy drezyną, ale widzieliśmy jak robią to inni i wyglądało fantastycznie:

13. Czwartek 18.08.2016: Białowieża – Białystok
Suszenie namiotu, żegnanie się z kotem i znajomymi z campingu (fajni rowerzyści) i w drogę. Najpierw asfaltem do Pogorzelec, potem GV gruntową drogą przez Puszczę. Droga właśnie jest łatana, co polega na zrzucaniu w dziury łopatami piasku z ciężarówki. Nie pomaga to wiele, ale my też wiele nie potrzebujemy.

Ale gdy w końcu dojeżdżamy do wiosek z asfaltem, to już nie chce się z niego zjeżdżać – do Siemianówki jedziemy drogą (pustą, ładną), odległą od GV o ok. kilometr.

W Siemianówce porzucamy GV – wystarczy nam oglądanie jeziora z grobli kolejowej, a potem zamiast piaszczystych gruntówek – droga wojewódzka. Ta najpierw jest łatanym asfaltem, potem hiperwygodną drogą ze ścieżką koło niej

Dojeżdżamy nią do Michałowa, gdzie jemy obiad w fajnej restauracji regionalnej, bawimy się fontanną przed imponującym ratuszem miejskim:

i decydujemy się na trwałe porzucenie greenvelo – jedziemy wprost na Kleosin, omijając Białystok i główne drogi. Decydujemy trochę z powodu groźby deszczu, a trochę z lenistwa – w każdym razie wybrana droga jest zadziwiająco ładna: przez wioski, łąki, lasy i delikatne wzgórza prowadzi wprost do końca podróży.

A u celu jest gościnny dom Wujka i Cioci. Oraz Babcia dawno niewidziana przez Mateusza (dla niego: prababcia).

14. Piątek 19.08.2016: Białystok i Supraśl
Najpierw dworzec kolejowy: trzeba kupić bilety na jutro. Tu zaskoczenie: nie ma biletów (rowerowych) na 11. Podobnie na 9. Dopiero udaje się zarezerwować na 6:51. Trudno – będzie wczesna pobudka.

Potem kochana Babcia, od której wyjeżdżamy odwiedzić Supraśl:


z jego muzeum ikon, np:



Niby Supraśl jest niedaleko Białegostoku, ale plus przejazd przez miasto, plus np. dworzec i to, że w Białymstoku ścieżki rowerowe prowadzą wzdłuż dróg-obwodnic – ani się spostrzegliśmy, a zrobiło się 55km na rowerze.

I wieczór, tak że po obiadokolacji drugą wizytę u Babci robimy już nie rowerami, tylko odwiezieni autem przez Wujka. Przy okazji dokańczamy zwiedzanie Białegostoku:

15. Sobota 20.08.2016: pociągiem do domu
Pobudka o 5:00, śniadanie i na dworzec. Pociąg do Warszawy z dużym przedziałem rowerowym – wygodnie wieszamy wszystkie, mimo że rowerzystów sporo.

Na stacji Warszawa Wschodnia mamy godzinę czekania na pociąg do Krakowa, ale to dobrze – bez pośpiechu transportujemy rowery między peronami (po schodach). Oczywiście jest też opóźnienie – 75 minut. Poczekamy. Trochę słońce grzeje peronie, ale co to dla nas.

Za jakiś czas bełkocik przez głośniki, z którego wyławiam jedynie, że chodzi o nasz pociąg – sprawdzam na tablicy elektronicznej, a tam coś niepokojącego: obok informacji o 75min opóźnieniu pojawił się dopisek: cancelled/odwołany. Na wszelki wypadek idę do informacji zapytać co to znaczy, a tam już tłumek wkurzonych podróżnych – to nie pomyłka, faktycznie nasz pociąg jest odwołany! Nie wiedziałem że w ogóle tak można…

Dla kolei najwyraźniej nie jest to żadnym zdarzeniem nadzwyczajnym – panie w kasach przyjmują klientów zgodnie z systemem ticketowym i dlatego żadna nie wspomoże pani z informacji w zapanowaniu nad chaosem. A jest chaos okrutny – przepisywanie biletów na inny pociąg trwa długo, na tyle długo, że mija termin odjazdu kolejnych pociągów – ludzie się wściekają, pani panikuje. Tym bardziej panikuje, że najwyraźniej nie ma pełnego dostępu do systemu rezerwacji i musi się wspomagać koleżanką z kasy obok, która równolegle musi obsługiwać klientów „ticketowych”.

A przy pasażerach z rowerami bezsilność totalna: najpierw każdemu oświadcza, że „biletów rowerowych nie ma”, a gdy ci kolejno odbijają piłkę jakimś mocnym stwierdzeniem w stylu „to nie mój problem, ja zapłaciłem za przejazd”, to coś długo kombinuje na zapleczu (a kolejka oczywiście wścieka się coraz bardziej). Nam w końcu znalazła bilet na po 12 (i tak dobrze – 5 osobowa grupa dostała na 14:30 i tylko z 4 miejscami na rower – „piąty jakoś się upchnie”), tak że w Krakowie byliśmy 16:34 – raptem 2.5godziny ponad plan. Mogło być gorzej.

Jeszcze przejazd przez miasto i wreszcie w domu. 1020km i 2 tygodnie to jednak trochę było. Było fajnie, ale dobrze jest wrócić do domu.