Piotrek mieszka w Bochni czyli miejscu, gdzie z jednej strony jest Puszcza i równiny, a z drugiej – imponujące górki. Od roku ma nowy rower i forma stale mu rośnie – jeszcze niedawno robił pętle po Puszczy, teraz śmiga takie podjazdy, że strach! Górek koło domu mu zazdroszczę, ale przecież nic straconego – raptem 30km (x2) po płaskim i ja też mogę mieć przyjemność – przy odrobinie wysiłku można zrobić fajną pętlę nawet przed pracą (przed pracą, bo cały dzień trudno nam wygospodarować).

Tym razem przejechaliśmy się w Beskid Wyspowy, na Kamionną. Piękne doświadczenie na pożegnanie lata: ranek chłodny, ale potem idealna pogoda, błękitne niebo, upał i widoki:

W pracy zapowiedziałem, że będę po południu, ale i tak trzeba się spinać: pobudka po 4:00, start o 5:00 – we wrześniu oznacza to ciemną noc, z delikatnym muśnięciem horyzontu brzaskiem:

a potem pojawia się mgła – gęste, mroczne kłębowisko, które wraz ze zbliżającym się świtem rozjaśnia się, ale świat pozostaje szary.

Spotkanie z Piotrem o 6:17 czyli na wschód słońca – oglądamy poziome promienie wschodzącego słońca,  przebijające się z trudem przez szarość:

Jest zimno (6 stopni), obaj żałujemy braku ciepłych rękawiczek, ale z to już niedługo – jeszcze tylko kilkanaście kilometrów (doliną Stradomki, pozwalającej szybko podjechać do Beskidu Wyspowego) i zaczynają się podjazdy, na których przestajemy marznąć. Zresztą mgła zostaje w dole:




Pierwszy podjazd to była tylko niewielka hopka, pozwalająca urokliwie ominąć Łapanów i główne drogi, ale przed Rybiem zaczyna się solidne łojenie, tak że gdy podjeżdżamy pod „naszą górę”, to jesteśmy już przyjemnie rozgrzani.

Pojawia się pomysł, że skoro są tu dwa „klasyfikowane” (np. na altimetr.pl) podjazdy, to może by zrobić je dziś oba? Wjechać na Pasierbiecką Górę, ale potem nie męczyć terenowego przejazdu przez las na Kamionną, tylko zjechać i zrobić podjazd na Kamionną od samego dołu – z Młynnego.

Podjazd na Pasierbiecką Górę to 2.5km nieustannego piłowania na najniższym przełożeniu – nachylenie nie spada poniżej 14%, a dłuższe momenty trzyma się blisko 20% (19% na liczniku przy „halsowaniu”). Czy warto było? Widoków na górze tu nie ma, ale asfalt jest idealny – zjazd jest szybki, ekscytujący, przepyszny! Tylko trzeba się przyzwyczaić, że w tym rowerze nie mam tarczówek, czyli hamowanie nie jest tak efektywne, a po zjeździe rozgrzane hamowaniem obręcze – parzą.

Zjeżdżamy do Pasierbca, gdzie spędzamy chwilkę w Sanktuarium:





po czym tracimy wysokość w imponującym stylu – zjazd do rzeki (Łososiny) był wąską drogą, ale asfalt był perfekcyjny a nachylenie sięgało -21%.

Nad Łososiną wybieramy drogę tak, by trafić w odpowiedni segment Stravy (Piotrowi na tym zależy) i ciągniemy w górę.

Na tym podjeździe widoki są, są też miejsca z mniejszym nachyleniem, ale także kawałki iście mordercze. Tak jak poprzednio próbuję „halsowania”, ale przy wąskiej drodze i nachyleniu ok. 20% jest to kiepski wybór – za którymś razem nie wyrabiam przed brzegiem drogi i staję przed koniecznością ruszenia pod górę. Udaje mi się to dopiero z pomocą ścieżki odbijającej w bok drogi, do której wcześniej musiałem z 15 metrów rower podprowadzić – Piotr śmieje się, że podjazdu nie zaliczyłem. Trudno, ma rację – kiedyś się poprawię 🙂

Asfalt kończy się z kilometr przed szczytem, ale idąca dalej droga gruntowa jest wygodna, a nachylenie spada do 11%, więc luzik, nawet na naszych rowerach (trekkingowych, wąskie opony).

Blisko szczytu droga wypłaszcza, pojawiają się też kałuże i błoto, ale nie na tyle by to przeszkadzało. Na sam szczyt prowadzi jeszcze przez kilkaset metrów kamienista ścieżka, ale nie ciągnie nas, bo na szczycie las, a tu widoki:

Zjeżdżamy kamienistą drogą, po krótkiej chwili przechodzącą w asfalt:

sprowadzający nas do głównej drogi – na Przełęcz Widoma.

Potem długi, szybki zjazd – do Żegociny i dalej – aż do Łąkty i Potoku Saneckiego, wzdłuż którego jedziemy dalej do Trzciany (polecam lody jagodowe w cukierni tuż za wioską) i dalej – aż do Stradomki. Praktycznie 20km zjazdu – mija niepostrzeżenie.

Dolina Stradomki w południowym słońcu wygląda zupełnie inaczej niż rano, ale tak samo pozwala na szybkie przemieszczanie się. Piotr ciągnie na maxa, bo już się śpieszy do pracy, ja staram się nadążyć, ale trochę z sił opadam.

Rozstajemy się koło Raby, słońce praży – jeszcze tylko staram się zjechać z głównej i odzyskuję w końcu oddech w cieniu drzew, pod kapliczką za Targowiskiem:

Kanapka i sok pomarańczowy cucą na tyle, że decyduję się nie wracać po swoich śladach – po płaskim, ale pociągnąć przez Gruszki (ciąg wzgórz równoległych do A4) i Brzegi. W pracy jestem 14:35 – trochę padnięty, ale super zadowolony!


Historia wycieczki ma niespodziewany ciąg dalszy.

Ze względu na konieczność przejechania ok. 80km po płaskim zdecydowałem się tym razem nie jechać w góry na „góralu”, ale na moim trekkingu. Wybór o tyle sensowny, że Piotr też jedzie na takim (tylko z amortyzatorem przednim). Zjazd po kamienistej drodze lub po asfalcie 70km/h musiały być dla „trekkinga” trudne, ale przecież to mocny, sprawdzony sprzęt, przeżył Gruzję i Rumunię – co może się stać?

Okazało się że było blisko: w czasie drogi wszystko zagrało idealnie, ale następnego dnia rano, na pierwszej prostej od domu, po przejechaniu dosłownie 400m złamała mi się sztyca! Miałem wtedy prędkość 23km/h i nie opanowałem sytuacji – poleciałem przez kierownicę. Prawie nic mi się nie stało, ale nie opuszcza mnie myśl, co by było, gdyby taki OTB zdarzył się nie przy 23, ale przy 70km/h….