Taki piękny dzień, że impulsywnie podjąłem decyzję: dzisiaj nie idę do pracy. Szybki SMS do szefa, że „robić mi się nie chce” i mam potwierdzenie: dziś wolne. Z rana kilka spraw do załatwienia a potem jestem już całkiem wolny – mogę na rower!


Jadę bez planu, nawet bez założenia że mam jakiś dystans dziś przejechać – po prostu jadę przed siebie, gdzie mnie bardziej „pociągnie”. Czyli koło zalewu jadę drogą widokową, potem pod Dziekanowice tą ostrzejszą drogą (13% podjazd od Dłubni), potem gruntówką na Bosutów (słońce nadtopiło błoto – cały rower upaprany), podjazd pod Giebułtów z problemami (bo błoto najwyraźniej zaszkodziło przedniej przerzutce), potem zjazd przez las „Kwietniowe Doły”:

a gdy dojechałem do asfaltu, to zamiast jechać Doliną Prądnika, pociągnęło mnie ostrym podjazdem w górę. Do głównej drogi.

Tak, wiem, główne drogi są bez sensu: smród, ciężarówki i w ogóle. Ale słońce wszystko zmienia – jest cieplutko (+6), widokowo, tak że ze zdziwieniem stwierdzam, że podoba mi się taka jazda. Mało brakowało a pociągnąłbym tak pod Olkusz, ale zwycięża chęć zobaczenia, jak dziś się prezentuje zjazd pod Bramę Krakowską. A był zjawiskowy:

To park narodowy więc droga niesolona, ale niestety odśnieżona. Niestety, bo cienka warstwa śnieg zamieniła się w czysty, żywy lód. Nie mam najgorszych opon, ale w takich warunkach to trzeba by kolców:

Czyli jadę w dół hiperostrożnie, pomalutku, co chwila tracąc przyczepność, by po chwili ją odzyskiwać (opony SmartSam mają grube klocki bieżnika na boku opony). Trochę lepiej robi się, gdy asfalt przechodzi w kostke:


za to na dnie Doliny Prądnika oczywiście zimno (-3) i lód na drodze wyjątkowo okazały. Ale szczęśliwie to nie problem – najpierw jadę gruntową ścieżką po drugiej stronie potoku, a od Ojcowa wystarczy przejechać już tylko chwilę, do zjazdu ze Złotej Góry, który jako droga wojewódzka, jest posolony i czarny.

W Krakowie dziś smog, ale tu oczywiście czysto, choć przy bezwietrznej pogodzie wystarczy dosłownie jeden komin by zadymić całą okolicę.

Dojeżdżam do Pieskowej Skały:

i tam w górę – z cienia Doliny z powrotem w słońce!

Boczne drogi na wyżynie bywają zdradliwe. Są solone, ale umiarkowanie: w słońcu mokre, ale wystarczy odrobina cienia, by pojawił się lód. Dzięki temu bywa ciekawie, np. w trakcie zjazdu przez wioskę, gdzie na zakręcie pojawił się tak wydatny lód, że mimo niby ostrożnej jazdy, przez chwilę driftowałem, wykorzystując do maksimum przyczepność opon.

Wyjeżdżam na główną drogę na Trzyciąż – korci by pojechać od źródeł Dłubni, malowniczym parkiem krajobrazowym, ale doświadczenie z Dziekanowic uczy, by nie liczyć w zmrożenie dróg gruntowych – tam musiałoby być nieco zimniej by jechać wygodniej. Zamiast tego jadę wprost na Ibramowice:

i turkusowe źródło/wywierzysko Jordan:

Dobrze znaną drogą wzdłuż Dłubni jadę pewnie do domu, ale na 15km przed domem ulegam kolejnemu impulsowi – sprawdzam pierogarnię w Maszkowie. Jest bardzo OK. Oprócz sprzedaży na wagę można je zamówić na gorąco – w „barku” pod dachem z boku budynku i oknami z folii. Co ma tę zaletę, że nie trzeba się rozbierać, a sama pani zachęca, by rower wprowadzić do środka:

Bardzo miły to był dzień.