W Krakowie smog i ciężkie, szare chmury – trzeba uciekać. Padło na wycieczkę, która korciła od dawna: dojechać na rowerze na Halę Gąsienicową, drogą dojazdową wzdłuż doliny Suchej Wody. Podobno w lecie to kamienista, marudna droga przez las, za to w zimie zyskuje na uroku, bo śnieg chowa kamole.
Przejazd autem przygnębiający: w Krakowie brud wręcz wisi w powietrzu, a za Krakowem wcale nie lepiej. Jest szaro, bez żadnych widoków, wszędzie po ziemi płoży się dym z kominów. A obwodnica Nowego Targu to w ogóle groza – droga jest zanurzona w brązowej mgle. W Zakopanym według pomiarów dostępnych w Internecie ma być podobnie – ciekawe czy wystarczy, że trochę omijam Zakopane, czy też trzeba będzie dopiero rowerem wyjechać z duszącej chmury… Jeszcze tylko przejazd przez wioskę pełną narciarzy i szarość stopniowo znika! Niebieskie niebo i widać trochę Tatry. Udało się wyjechać ze smoga!
Podjeżdżam pod początek szlaku, ale jest problem – zupełnie nie ma gdzie zaparkować. W lecie może gdzieś bym się na poboczu przytulił, teraz przez zaspy zupełnie nie ma gdzie stanąć. Wracam 1.5km i na sępa parkuję pod jakimś domem gościnnym.
Szlak okazuje się bardzo wygodną drogą:
Śniegu mnóstwo, ale po tej drodze jechał ratrak z pługiem. Czyli jest idealnie równo, choć pewnie wygodniej byłoby bez pługa, bo ten zasypał koleiny (auta do schroniska tam jeżdżą), tak że w miejscu po koleinach jest nieco grząsko. Czyli trzeba jechać środkiem – tam jest twardo i jedzie się znakomicie.
Nawet nie jest bardzo stromo – podjazd nie przekracza 14% a w większości utrzymuje się poniżej 10%. Na początku jechałem pod górę z prędkością piechura, potem było dużo fragmentów pozwalających wyraźnie nadgonić – czyli nie dość że droga ładna i pusta, to jeszcze pozwalająca całkiem szybko dostać się w sam środek Tatr.
Ale mnie się nie śpieszy, a zimowy las w słońcu cieszy oczy:
A potem las się kończy i zaczynają się inne widoki:
Niespodziewanie pod schroniskiem nie ma gdzie się zapiąć – wszelkie drzewa czy słupy są w głębokim śniegu, a wszelkie zapięciowe miejsca przy murze schroniska są lodem z dachu zasypane.
Nic to – kto by tutaj kradł rowery 🙂
Jestem przyjemnie rozgrzany podjazdem, więc zupełnie nie czuję tych -6 stopni, ale szybko doceniam zawartość torby na bagażniku: nakładam suchy polar pod kurtkę rowerową, a po chwili marszu na wierzch jeszcze kurtkę. Jest idealnie.
A góry są przepiękne! Leniwym spacerkiem (nigdzie dalej i tak ani nie zdążę ani nie mam zimowego sprzętu) idę sobie nad Czarny Staw.
Czarny Staw solidnie zamarźnięty, drogi w górę prowadzą przez jego środek:
Jest pięknie i tak krystalicznie „czysto”. A małopolski smog został daleko w dole:
Cóż, dzień krótki – trzeba wracać.
Jeszcze tylko obiad w schronisku:
ostatnia fotka „byłem tu”:
ostatnie spojrzenie na bliskie Tatry:
i zjazd.
Zjazd taki, że po zjechaniu na dół chciałem wołać jak osiołek w Shreku: ja chcę jeszcze raz! Nie to żeby był bardzo szybki – nie mógł, bo musiałem starannie trzymać się twardej bruzdy pośrodku drogi. Były miejsca, gdzie bruzda była niewiele szersza od opony, ale i w „łatwych” miejscach trzeba było uważać. Tylko raz „spadłem” z bruzdy, ale zanim całkiem się zagrzebałem w śniegu udało się wrócić. Było super.
Tak, poważnie rozważałem by jeszcze raz podjechać, ale zwyciężył wstyd przed ludźmi, którzy chwilę wcześniej grzecznie mnie przepuszczali na drodze (nikogo nie straszyłem, gdy trzeba było to zwalniałem do zera, ale ze względu na bruzdę bardzo grzecznie dziękowałem za przepuszczenie mnie środkiem). Miałem jeszcze prawie godzinę światła dziennego – pomyślałem by zrobić jeszcze kółko przez Małe Ciche, ale nawet nie dojechałem do miejsca, gdzie trzeba by przejechać szlakiem rowerowym do drogi (nie wiem czy przejezdne) – zniechęcił mnie duży ruch samochodowy: jeśli tutaj jest tego tyle, to będę dzień kończył jadąc przez Murzasichle wśród aut – nie warto psuć błogostanu. Bo to był idealny dzień.
Kto by pomyślał – rowerem na Halę Gąsienicową to nie żaden wygłup, tylko bardzo fajna propozycja na zimę.