Powiem szczerze: jestem cholernie dumny z syna! Umówiliśmy się na 2-dniową wycieczkę do Częstochowy i nie chciał zrezygnować mimo fatalnych prognoz pogody. Trochę szczęścia mieliśmy, bo padać na maxa zaczęło dopiero w niedzielę (wróciliśmy pociągiem), ale i w sobotę było mało optymistycznie. Cały czas straszyło deszczem, a jak mżawka zaczęła się za Ojcowem, to wcale nie było nadziei, że się w ogóle skończy (szczęśliwie odpuściła w Wolbromiu). Był silny wiatr w twarz, wilgoć i +10 stopni (trudno się dobrze ubrać na taką pogodę), do tego, jak to w Jurze – sporo podjazdów. Oraz narastające problemy żołądkowe, chyba o podłożu wirusowym (gorączka +38 stopni po powrocie do domu). A Mateusz uparcie ciągnął do przodu. Ma charakter!

Zobaczyliśmy kilka zamków:






z daleka kilka ciekawych grup skalnych, np: Zegarowe Skały:

czy Góra Zborów:

Do tego sporo urokliwych widoków, mimo że niebo szare:


Na drodze z Kroczyc do Żarek zboczyliśmy na nową ścieżkę rowerową, która była bardzo miła:


choć mocno podjazdowa oraz niestety pozbawiła pięknego widoku z głównej drogi (przy ruinach kościółka Św. Stanisława – tuż przed Żarkami). Ale nie ma co narzekać – zjazd ścieżką do Żarek to jedno z bardziej klimatycznych dróg rowerowych:

Zaplanowaną przerwę na obiad mieliśmy w Wolbromiu – według google miało być prosto ale smacznie, a padający coraz mocniej deszcz zachęcał do postoju (po obiedzie było już po deszczu!). Niestety zamówiona pizza była porażką – tłusta, początkowo wydawała się dobra i pożywna, ale ostatecznie chyba częściowo odpowiadała za problemy żołądkowe. Złe wrażenie zatarła dopiero Restauracja „Leśna” w Olsztynie – jedzenie było pyszne, co dało siłę na końcówkę drogi. W zasadzie myślałem zatrzymać się na kolację w Żarkach, ale dzięki pociągnięciu na głodnego do Olsztyna mieliśmy tylko godzinę nocnej jazdy – do Leśnej zajechaliśmy już z włączonymi tylnymi lampkami, ale jeszcze przy świetle dnia.

Nocne 18km było przemiłe: najpierw bocznymi, całkowicie pustymi drogami przez las, a w końcu wjazd do Częstochowy drogą, wzdłuż której, według openstreeta szła ścieżka rowerowa. No więc ścieżki tam żadnej nie ma, na szczęście ruchu o tej porze nie było już tam prawie żadnego – pierwszy kontakt z Częstochową był raczej dobry (czego nie można było powiedzieć w następnym dniu – Częstochowa pokazała się nam jako brzydkie, szare miasto, rozkopane, bez charakteru, pełne meneli i psich gówien na chodnikach).

Dokładnie przed nami świeciła wyniosła wieża Jasnej Góry, ale już zmęczeni nie podjechaliśmy tych kilku km pod klasztor, tylko od razu skręciliśmy pod zarezerwowane na booking.com „pokoje gościnne”.

Nocleg to była katastrofa – pokój mały i śmierdzący, a najgorsze że sam jestem sobie winien – to ja wybierałem… A właściwie winne było rezerwowanie w ostatnim momencie, dodatkowo opóźniane pytaniami o możliwość „zaparkowania” rowerów – w szczególności spóźniłem się 1h na znacznie lepszy nocleg w innym miejscu. Cóż, nauczka:

Po ciężkiej nocy (w śmierdzącym pokoju złapała mnie ostra alergia) poszliśmy w stałym, mocnym deszczu na mszę na Jasnej Górze:

po czym jedząc śniadanie w McDonaldzie (nic innego się w oczy nie rzuciło) kupiłem bilety na pociąg do Krakowa.

Mateusz sarkał, że to porażka, ale jazda w mocnym deszczu do i z dworca przekonała go, że to była zdecydowanie dobra decyzja.