Na starym rowerze zrobiłem 420km w 25h, a teraz mam szosę – lżejszą i szybszą, więc pomyślałem, że czas pomyśleć o dłuższym dystansie, powiedzmy 500+. Oczywiście mógłbym znowu zrobić jakąś pętlę, ale skoro nad Zatokę Gdańską jest raptem 570km, to  może by spróbować takiego doznania: wsiąść pod domem na rower, pociągnąć jeden długi przejazd, by finalnie zamoczyć stopy w morzu?

Problem w tym, że szosa nie ma bagażnika, a jadąc w jedną stronę przydałby się wziąć jakiś „bagaż” (choćby ciuchy na przebranie do pociągu, żeby nie straszyć podróżnych wonią potu). Znaczy się moja szosa może mieć bagażnik (ma otwory pod montaż), ale to przecież „nie wypada”: kupiłeś szosę, więc próbuj zrozumieć i zaakceptować jej specyfikę – innym się udaje 🙂 Naprawdę próbowałem: kupiłem i używałem (ok. 2000km) odpowiednie torby bikepackingowe, ale definitywnie stwierdziłem, że ani to pakowne ani wygodne… Torba w trójkącie ramy ocierała się o kolana gdy była choć trochę przepakowana, a nominalna pojemność torby na kierownicę byłaby do osiągnięcia tylko przy kierownicy prostej, natomiast przy „baranku” miałem do wyboru albo tobołek przeszkadzający w zmianie biegów albo tylko kilka litrów pojemności torby. Czyli co? Monstrualna podsiodłówka? Tego już było dla mnie zbyt wiele: nabyłem najlżejszy bagażnik (630g) i najmniejsze sakwy (1kg wagi, 2x10litrów) i z taką konfiguracją zacząłem już konkretniej myśleć o wyjeździe:

I wtedy okazało się, że Zatoka Gdańska wcale mnie nie zadowala: ja chcę po długiej drodze usłyszeć huk fal, poczuć na twarzy morską bryzę – potrzebuję otwartego morza! Np. Dębki – to co prawda aż 100km więcej (670km) i to ze sporymi podjazdami, ale muszę spróbować! Założyłem, że utrzymam średnią prędkość nie gorszą niż 22km/h (tak jeździłem wcześniej długie dystanse), co przy postojach nie przekraczających +30% oznacza 40h w podróży. Czyli przy starcie o świcie oznacza dzień, noc, drugi dzień i odrobinkę – może się udać.

Ruszyłem w środę (urlop) o chłodnym (9.5 stopnia) brzasku:



i kręcę kolejne podjazdy. Bo pierwsze 100km drogi to Jura Krakowsko-Częstochowska: miłe pagórki urozmaicają jazdę, ale też i spowalniają – mimo usilnych starań moja średnia jest zwyczajnie żenująca. „Spóźnienie” notuję od samego początku drogi – deprymujące 🙁

Cóż, nie ma co zwalać na podjazdy – wcale nie mam dziś szczytowej formy, tak więc jadę relatywnie wolno i zatrzymuję się często, np. pod wioskowymi sklepikami, dla uzupełnienia wody (bo robi się coraz cieplej). Z radością też opróżniam termos pełen gorącej herbaty – przy jednym takim postoju (w Wolbromiu) zagaduje mnie fajny dziadek na rowerze: gdy w końcu mu mówię gdzie jadę, to tak słodko nie może uwierzyć 🙂

Co prawda gdy podjazdy się kończą:


to nadganiam średnią, ale nie dość – to właśnie teraz powinienem jechać sporo szybciej, by mieć rezerwę na koniec drogi, gdy zmęczenie da się we znaki. No cóż, mój przejazd skończy się później niż myślałem – nie zamartwiam się jednak przesadnie, gdyż celowo wykupiłem nocleg w Dębkach deklarujący na
booking.com „całodobową recepcję”.

W końcu Gidle: to już 128km – wreszcie czuję, że jestem w podróży, a nie „koło domu”:


I czas najwyższy – to już pierwsza po południu.

Przed podróżą ponotowałem sobie z googla potencjalne dobre miejsca do posilenia się w drodze i właśnie mam okazję skorzystać z tej pracy – w Radomsku jest
pizzernia z bardzo dobrymi opiniami. Przydaje się dokładna pozycja na mapie, gdyż lokal nie ma szyldu – za pierwszym razem po prostu koło niego przejeżdżam. Ale warto było – pizza była perfekcyjna:

I ani się spostrzegłem jak minęła godzinka – „opóźnienie” zrobiło się solidne.

Wyjazd z Radomska w dużym ruchu ale potem bardzo miła droga przez pola – w rosnącym upale (ponad 30 stopni) ciągnę przed siebie i muszę przyznać, że sprawia mi to coraz większą przyjemność – przestaję się przejmować ogromem drogi przede mną, tylko cieszę się tym co widzę tu i teraz.

Przed 16:00 dojeżdząm do kopalni Bełchatów (czyli do wioski Kleszczów – miasto Bełchatów jest 25km dalej). Pod mocny zachodni wiatr podjeżdżam do „punktu widokowego” i mimo, że kosztuje mnie to sporo z brakującego czasu, to zdecydowanie nie żałuję – widok jest niesamowity:


Kleszczów to ponoć najbogatsza gmina w Polsce (dzięki kopalni) i to widać – mnóstwo drogich inwestycji publicznych: remonty dróg, ścieżki rowerowe (nie wszystkie sensowne),


mnóstwo solarów na domach, wielki aquapark, absurdalnie wielki budynek OSP:


ale mieszkańcy (ci widziani przy drodze) – zadowoleni. Poważnie – dawno nie widziałem tylu uśmiechniętych ludzi na raz 🙂

Na drodze między Bełchatowem a Pabianicami dzień zaczyna się pomału kończyć – wiatr w końcu odpuszcza, upał się kończy – robi się naprawdę miło.


Po 14h w podróży zrobiłem 220km – jadę zdecydowanie wolniej niż myślałem (ok. godziny „spóźnienia”), ale nie jest źle – nic mnie nie boli, zmęczenia nie czuję – dojadę. I wtedy, na drodze wyjazdowej z Pabianic łapię gumę w tylnym kole 🙁

Jest już całkiem ciemno, więc staję pod lampą uliczną i szukam co złapałem. Stoję pod tą lampą długo (ponad godzinę), ale nie znajduję nic: ani w oponie, ani nawet dziury w dętce. Na wszelki wypadek sprawdzam czy dziurka nie jest na tyle mała, ze wystarczyłoby koło okresowo dopompowywać, ale nadzieja okazała się płonna – koło mięknie dość szybko, a mimo to nie mogę namierzyć dziurki. No to świetnie…

Wyszukuję na mapie, że 10km dalej, w Konstantynowie Łódzkim, jest dobra
knajpa – jeśli się pośpieszę (późny wieczór – za chwilę wszystko będzie zamknięte), to zdążę i zjeść przed nocą i użyć knajpianej umywalki do namierzenia dziurki. Zakładam więc zapasową dętkę i jadę. Udało się, zdążyłem. Knajpa była bardzo w porządku, a dziurka w dętce namierzona:

Na ławce w parku naprzeciwko knajpy łatam dętkę (ale z lenistwa zostawiam tę drugą – jeszcze bez dziurki), po czym długo próbuję zniwelować powstały czemuś efekt bicia opony – czuję to mocno w trakcie jazdy, widać to na obracającym się kole jako z 1.5cm ugięcie opony – nie daję rady: albo to ja nie potrafię ułożyć tej opony, albo ona już życie kończy… Poddaję się – postój w Konstantynowie trwa już ponad godzinę i jeśli nie chcę zrezygnować z morza, to po prostu muszę jechać. Celowo nie dopompowuję do końca problematycznej opony – a nóż teraz ten niezidentyfikowany „kolec” w oponie, co go palcami nie potrafię wyczuć, nie znajdzie dzięki temu drogi do dętki? I jadę w noc.

Noc jest piękna, gwiaździsta (niebo początkowo bezchmurne, księżyc prawie w nowiu i szybko zaszedł) – jadę sobie bocznymi drogami przez pola i puste wioski (ze dwa razy goniły mnie wioskowe psy, dostarczając nieco emocji) – asfalt w miarę dobry, generalne jest cicho i spokojnie. Ale gdy w Łęczycy wjeżdżam „na chwilę” na krajówkę, to decyduję się już z niej na boczne drogi nie zjeżdżać: ciężarówki czasem krajówką jeżdżą, co może nie jest miłe dla rowerzysty, ale ja jestem doskonale oświetlony (3 mocne lampki z tyłu!), a im dalej w noc, tym ruch mniejszy (w końcu stadka ciężarówek przejeżdżały raz na ok. pół godziny). Pobocze krajówki jest bardzo wygodne, a skoro jedyny „widok” po drodze to i tak gwiazdy na niebie, to w zasadzie po co ryzykować wertepy na bocznych drogach – aż do rana jadę 91ką.

Co więcej o nocnej jeździe? Przy krajowce są całodobowe stacje benzynowe z gorącą kawą, a w Łódzkim są perfekcyjne przystanki autobusowe – ten osłonięty załomek wiaty to naprawdę genialny pomysł, a ławka wcale nie wydawała się twarda, gdy w końcu uznałem, że muszę choć chwilę się przespać. To było tylko pół godziny snu (zbudziło mnie zimno – termos był wspaniałą pomocą w dobudzeniu się), ale dało ogromnie dużo. Powtórzyłem rzecz nad ranem (znowu pół godziny snu) i potem jeszcze raz (40 minut) już rankiem.




Ten ostatni sen, już za dnia, był dość niespodziewany – już myślałem, że godzinka snu wystarczy, że ranek da nowe siły, gdy poczułem, że nic tego – że za chwilę się przewrócę, zasnę jadąc. Zbliżałem się do dużego miasta (Włocławka), co było dodatkową motywacją dla pozostania przytomnym w trakcie jazdy: gdy tylko wypatrzyłem zjazd na jakąś łąkę pod lasem, to niewiele myśląc walnąłem się tam na trawie pod drzewem. I to było to – obudziłem się po 40 minutach idealnie wyspany, chwilę ponapawałem się widokiem nad głową:


i ruszyłem przed siebie. Włocławek, czyli 350km, osiągam po 27h w podróży – opóźnienie względem planu to już 110km, czyli muszę się pogodzić z drugą nocą w podróży. Ale w sumie czemu nie, skoro to takie przyjemne? 🙂

Włocławek pokazuje się od ładnej strony, Wisła jest piękna i szeroka, a na bulwarach śmieszą miejskie grille zintegrowane z ławkami:


Nieco uciążliwe są „śmieszki rowerowe” – wszechobecne, alogiczne (potrafi pojawić się na chodniku znienacka i bez pewności kontynuacji), z kostki betonowej i często z wysokimi krawężnikami. Ale nic to – wykorzystuję taki kostkowy twór by wydostać się z miasta


i tam skręcić w boczną drogę przez wioski nad Wisłą. Droga co prawda mało urokliwa, bo koło zakładów azotowych


ale najważniejsze, że wyprowadza z miasta. A przynajmniej tak mi się wtedy wydawało… efektywnie wyjeżdżam z Włocławka 4h później 🙁

Wraca flak w tylnej oponie. W pełnym słońcu szukanie przyczyny w końcu daje skutek – to malutki kamienny okruch, który tak wepchał się w miękką gumę opony, że dotknął dętki i ją nakłuł. I tak dobrze, że udało się całą noc przejechać. Kamyczek usunięty, ale widać że opona jest w kiepskim stanie – do głowy mi nie przyszło podejrzewać ja o starość przy przebiegu 2500km… Łatam dętkę i porażka – 1km dalej jestem znów bez powietrza. Zaczynam panikować – czyżby moja podróż nad morze miała się tu skończyć? Mam jeszcze kilka możliwości do wypróbowania (np. ta wcześniej klejona dętka), ale przekonanie, że z tej opony już nic nie będzie, pcha mnie do wniosku, że koniecznie potrzebuję sklepu rowerowego!

Google mówi, że w Ciechocinku nic nie ma, a Toruń jest za daleko – muszę się cofnąć do Włocławka. Z dopompowywaniem co 1km to byłyby bardzo długie 15km – sięgam po rozwiązanie skrajne, czyli zamawiam taxi. Obsługa sklepu miła, ale opony 28mm nie mają. Na szczęście mój rower bez problemu łyka 32mm – jakaś Kenda, ale wszystko będzie lepsze niż to co mam teraz. I oczywiście 3 dętki (2 zapasowe). I jeszcze obiad dla uspokojenia nerwów (w trakcie telefon do mojej kwatery w Dębkach – mogę przełożyć nocleg bez żadnych dopłat!). I znów wyjeżdżam z Włocławka…

Nie chcę znów jechać źle kojarzącą mi się drogą przez wioski – zostaję na krajówce, która po zakończeniu się ścieżki rowerowej zyskuje wygodne pobocze – nie jest źle, jadę do przodu!


Chmurzy się coraz bardziej, wiatr teraz wieje prosto w twarz i jest coraz silniejszy. Zjeżdżam z krajówki i bocznymi drogami kieruję się na Ciechocinek – do wiatru dochodzą jeszcze całkiem wydatne podjazdy, tak że gdy w końcu dojeżdżam do Ciechocinka, to wiem, że będę musiał tam chwilę odpocząć. Oczywiście pod słynnymi tężniami:


Tyle że ledwo tam podjeżdżam – zaczyna padać deszcz.

Przez chwilę łudzę się, że to chwilowe, ale nie – rozpaduje się coraz mocniej. Nie wiem co robić – pogodziłem się z drugą nocą w podróży, a 5.5h zabaw z kamyczkiem w oponie oznacza, że będzie to i noc i część 3 dnia, ale spanie na przystankach w mokrych od deszczu ciuchach? Chyba nie jestem tak mocny, by przyjąć to doświadczenie z godnością. Muszę się namyślić co dalej, zamiast po prostu ciągnąć przed pod wiatr, w deszczu, przed siebie.

Schroniłem się pod kawiarnianym parasolem i płacąc za moją szarlotkę słyszę coś o „pokojach”, co początkowo nie zwraca uwagi, ale szarlotka była smaczna, a ja zacząłem myśleć: właściwie dlaczego nie? Zapytałem o ten pokój nad kawiarnią – tak, jest wolny, za 80zł na noc. Łazienka z gorącym prysznicem, wygodne łóżko, żadnych „odświeżaczy” powietrza – podoba mi się. Jeszcze tylko kolacja (porterek wchodzi znakomicie!) i około zachodu słońca jestem w łóżeczku i błyskawicznie zasypiam.

Budzę się sam (właściwie to pomaga mi w tym uciążliwy komar) po 4 nad ranem. Nie pada i prognoza mówi, że dziś już nie będzie – życie jest piękne! Po 5tej, jeszcze po ciemku, bez żadnego śniadania (nic już nie mam poza słodyczami) – ruszam.

Ale oczywiście najpierw objazd tężni – w końcu jestem na takich przyśpieszonych wczasach w Ciechocinku 🙂


O dziwo spotykam o tej porze innego wczasowicza – obchodzi z kijkami ten 1.7km „szlak solankowy”. Ale dość tego wczasowania – jadę na Toruń: do krajówki (o tej porze już bardzo ruchliwej) i tam poboczem. A już blisko Torunia – bardzo wygodną ścieżką rowerową:

Do Torunia dojeżdżam o świcie i nadzieja, że będzie okazja do zjedzenia jakiegoś śniadania okazała się płonna. Wjeżdżam do pustego o tej porze miasta, oglądam go od ładnej strony





i równo o 7 dojeżdżam do starego miasta


gdzie znajduję w końcu coś do jedzenia:


To moje drugie w życiu odwiedziny Torunia i tym razem wrażenie jest bez porównania lepsze – mimo szarego nieba (przez chwilę nawet mży) miasto jest po prostu urokliwe. Leniwie zwiedzam







i tak trafiam na knajpę chwalącą się menu śniadaniowym, w tym omletem z tuńczykiem. Czuję że same słodkie drożdżówki to nie jest pełnoprawne śniadanie – stracę tu jeszcze tę chwilę. Nieco dłuższą – najpierw trzeba jeszcze poczekać 15 minut na otwarcie knajpy, a potem, przy herbatce – aż pracownik kupi tuńczyka. Ale warto było – miłe śniadanie, zakończone mocnym espresso, to było akurat to, by z zapałem ruszyć w drogę nad morze.

Ścieżki rowerowe w Toruniu są po prostu perfekcyjne: asfaltowe, bez krawężników, logicznie prowadzone. Ta którą wyjeżdżałem z miasta dopiero się budowała, ale i tak dobrze się nią jechało. A za granicą miasta – luksusy, piękna ścieżka turystyczna:






Droga idealna, wiaty z tablicami opisującymi lokalne atrakcje (co za odmiana w stosunku do GreenVelo, gdzie na całym szlaku straszyły takie same tablice), a do tego pogoda zaczęła się szybko poprawiać. Droga prawie zupełnie pusta – także dlatego, że „prawdziwi kolarze” i tak wolą jechać drogą samochodową (na fragmencie, gdzie jadę równolegle do niej, widzę parę takich prawdziwych – jadą za minivanem, w jego cieniu aerodynamicznym, celowo powiększonym otwartą klapą; pewnie to jakiś bardzo poważny trening).

A ja ze zdziwieniem zauważyłam, że jazda dzisiaj, mimo 400km w nogach, idzie mi bardzo dobrze – powiedziałbym nawet, że lepiej niż na początku!


I to wcale nie jest kwestia wyłącznie braku wiatru w twarz i podjazdów – gdy pojawiają się pierwsze (po prawie 400km płaskiego) pagórki, to jedzie mi się chyba nawet jeszcze lepiej!



W południe dojeżdżam do Chełmna.




gdzie przychodzi czas na drugie śniadanie – w cieniu murów miejskich, koło kościoła Św.Ducha:


Znowu przekraczam Wisłę:


i jadę przez przyjemne krajobrazy Borów Tucholskich:



Drogę przez las wyznaczyłem sobie bocznymi – trochę się tego obawiam, ale szczęśliwie asfalt okazał się świeżo zrobiony. Jak dużo to daje, poznaję gdy się kończy i ostatnie kilka km do drogi wojewódzkiej muszę jechać po starych dziurach. Ale sumarycznie był to bardzo miły fragment drogi. Nieco monotonny, ale przyjemny.

I w końcu dojeżdżam do miasta, którego nazwa wyraźnie sygnalizuje, że jestem już blisko końca drogi: Starogard Gdański. Jeszcze 130km do końca.


Jest 5 po południu – dzięki drugiemu śniadaniu w Chełmnie to dobra pora na obiad. Naprawdę szybki obiad, w pizzerni w przy rynku:


Śpieszę się, bo teraz tempo jazdy już bardzo bezpośrednio przekłada się na godzinę przyjazdu do celu. A na pewno warto pocisnąć, by możliwie dużo przejechać jeszcze za dnia.

Dodatkową motywacją do szybkiego tempa są też bardzo liczne mijanki – droga jest aktualnie w remoncie, co oznacza, że ładne gotowe fragmenty przeplatają się ze zwężeniami o ruchu naprzemiennym (światła). Oczywiście nie ma sensu bym na rowerze czekał na zielone, gdyż i tak nie dam rady zdążyć z przejazdem na jednej zmianie świateł – zatrzymuję się na krótkie chwile dla przepuszczania aut (gdy w końcu nadjadą), lub nawet nie, gdy mogę pojechać np. ubitym podłożem pod drugi pas ruchu. A resztę ciągnę ile potrafię. Efektywnie jadę drogą w tempie porównywalnym z autami (wielokrotnie spotykam te same auta na kolejnych mijankach).

Zachód słońca cieszy oczy



a potem włączam lampki, wysyłam sms na nocleg o tym że będę po północy (zwrotna odpowiedź: numer pokoju, klucz będzie w drzwiach) i jadę w zapadający zmrok

Za Kleszczewem mam fragment, gdzie nie ma rozsądnej drogi na północ – jedyne jakie są, to kiepskie (według google maps wręcz gruntowe) drogi lokalne – po zmroku zdecydowanie lepiej jest nadłożyć drogi, by jechać drogami wojewódzkimi. To nadkładanie powoduje, że przez chwilę jestem naprawdę blisko Gdańska – do nabrzeża raptem 15km. Ale ja przecież chcę na otwarte morze – trzeba jechać dalej 🙂

To że z tymi drogami gruntowymi to nie żarty, poznałem w wiosce, gdzie według mapy powinienem mieć asfalt na wprost, a tymczasem zastałem coś strasznego, grożącego jazdą 10km/h – oczywiście wybrałem główniejszą drogę, na szczęście nie nadkładając zbyt wiele. A potem coraz większe podjazdy – nawet 8% było. Zaczynam już czuć skumulowane zmęczenie, ale ciągnę twardo – na wysokiej kadencji, nie boję się podjazdów – jedyny problem to temperatura 10 stopni, powodująca, że regularnie mam problemy z parowaniem okularów (przezroczystych, takich chroniącymi przed pyłem, owadami, itd, które przezornie mam ciągle na nosie).

Widzę różne dziwne widoki, np. trawnik przed fabryczką lamp:


albo ten niesamowity tunel z drzew – zupełnie ciemny, tylko z żółtą, prostokątną plamą światła pod koniec (pojedyncza lampa sodowa). Albo pustkowia oświetlane jedynie odległą łuną Trójmiasta.

I w końcu Wejcherowo: jeszcze tylko 30km wzgórzami i jestem na miejscu. Droga zupełnie pusta, a mnie ogarnia radość: udało się! Może nie w stylu jaki założyłem, ale dałem radę dojechać! Jeszcze Krokowa, jeszcze ostry zjazd w Odargowie i jest! Dojechałem.



Po krótkiej wizycie na plaży (nie, nie kąpałem się w morzu po 1 w nocy – tylko wszedłem na plażę i posłuchałem fal) przejechałem na kwaterę – faktycznie pokój na mnie czekał. Bardzo przyjemny. Długa, gorąca kąpiel i lulu.

  • Dystans: 692km
  • Czas jazdy: 35h (średnia 19.85km/h)
  • Czas w podróży: 55h
  • Czas od startu do mety (łącznie z noclegiem w Ciechocinku i pauzą we Włocławku): 68h

Rano budzi mnie słońce – trzeba „odebrać nagrodę”, czyli zobaczyć morze. Pogoda jest wymarzona: mimo połowy września piasek jest gorący, a morze czyściutkie i wspaniałe.




Dębki są już ewidentnie po sezonie: zamknięta jest większość lokali, jest cicho i spokojnie. A dwa dni później Dębki mogą stać się zupełnie wymarłe – co chwila widzę kartki „czynne do 16. września”. Pytam się wczasowiczów gdzie tu można zjeść śniadanie i słyszę: „jak się jedzie nad morze, to trzeba wstawać późno”. I faktycznie – śniadanie w knajpie można zjeść dopiero po 10. Ale to nic złego – kupuję bułki i serek i śniadanie jem w wymarzonej scenerii: na plaży:





Dzień mija mi pomalutku, po południu z plaży spędza mnie rosnący wiatr (uh!), w knajpie przy obiedzie kupuję bilet na niedzielny powrót pociągiem do domu (myślałem jeszcze Hel odwiedzić, ale nic z tego – jedyny pociąg, który zabierze mnie z rowerem, to poranny Pendolino). Jeszcze wieczorna msza i znów na plażę – obejrzeć zachód słońca. Morze jest teraz zupełnie odmienne od tego rankiem i naprawdę cieszę się, że zobaczyłem tak wiele przez ten jeden krótki dzień nad morzem:


W niedzielny poranek zaczynam drogę w deszczu. A tak to: temperatura 10 stopni i leje. Rozsądek kazał nie nakładać na siebie wszystkich rzeczy jakie mam – lepiej suchy polar zostawić do pociągu, inaczej przeziębienie gotowe. Więc póki słońce nie wyjdzie na dobre – marznę. Ale to przecież tylko krótka chwila: deszcz mija, słońce wychodzi, robi się ładny, ciepły dzień:


Po polach słychać nawoływania żurawi, widzę kilka z oddali, a w końcu przejeżdżam koło pola, gdzie jest ich kilkadziesiąt:

Dojeżdżam do Pucka, mam bezpieczny zapas czasu, który wykorzystuję na jeszcze jedno pożegnanie z morzem. Tyle że to nie morze – to tylko Zatoka – spokojna, równa, jak duże jezioro. Tym bardziej cieszę się, że udało mi się w piątek dotrzeć nad „prawdziwe” morze 🙂



Z Pucka pociąg regionalny do Gdyni, tam przesiadka na Pendolino i 5.5h godziny później jestem w Krakowie.

Ale ładne wczasy na koniec lata sobie zrobiłem!


Bagaż: 2 latarki przednie (convoy+bocialarka), 3 lampki tylne (Knog Blinder Road na sztycy + 2x Walle na bagażniku), 8 zapasowych ogniw 18650 do latarek, w tym 2 w powerbanku/ładowarce do ogniw, 4 baterie (2 komplety) baterii AAA do lampek, komórka (z mapą w Locus) na kierownicy w futerale Topeak Drybag, 2x bidon 1l, termos 0.75l, spodnie na zmianę (na noc długie, na dzień krótkie), 3x okulary ochronne (boję się problemów z oczami więc biorę: przeciwsłoneczne zwykłe, bardzo ciemne fotochromy, przezroczyste na noc), 2x rękawiczki rowerowe, kurtka oddychająca (z gamexu), minikurtka (100g składana), kamizelka odblaskowo-wiatroszczelna, cienki polar, buff, czapka pod kask, rękawiczki polarowe (cienkie, do włożenia w razie potrzeby pod rowerowe), skarpetki neoprenowe (na duży deszcz), koszulka techniczna na zmianę (na powrót, żeby nie śmierdzieć w pociągu), 2x koszulka bawełniana, 3x majtki zwykłe, 1x majtki z wkładką (nie wytrzymuję cały dzień z wkładką, ale na np. na 12h jednorazowo są bardzo pomocne), 3x skarpetki, kąpielówki, minikarimatka składana (np. do siadania na wilgotnych ławkach – małe a bardzo użyteczne), apteczka, ręcznik, rzeczy do mycia, kanapki, 2 czekolady, kilka cukierków, izostar do rozrobienia na 1l, tubka musu jabłkowego z Lidla, 4 torebki herbaty (na noclegi lub do termosu), plastykowa mini-łyżeczka (do jogurtu kupionego w wioskowym sklepie), nóż (mały Opinel), imbusy ze skuwaczem i zapasowym pinem, łyżki do opon, wąski silvertape (ogrodniczy), finishline, mini-ściereczka do łańcucha, linka do przerzutki, pompka (Ninja – miniaturka chowana w sztycy), zapasowa dętka, łatki, trytytki, pokrowiec przeciwdeszczowy na sakwy, chusteczki smarkatki (jednorazowe), dokumenty, pieniądze (choć i tak większość płatności była komórką), słuchawka bluetooth do jednego ucha (na wypadek gdybym potrzebował audiobooka lub dużo gadać przez telefon), krem przeciwsłoneczny, zapięcie rowerowe.

Przygotowanie kondycyjne: żadne. Zlekceważyłem przygotowanie i pożałowałem tego – średnią miałem fatalną, co w połączeniu z awariami dało ogromne opóźnienie. Nie wystarczy w ogóle jeździć na rowerze (ok. 10 tys km rocznie) – trzeba jeszcze intensywnie jeździć przed większym przejazdem (z pominięciem 3 ostatnich dni), tymczasem ja ostatni zauważalny przejazd miałem 1.5 miesiąca wcześniej. Cóż, nauczyłem się czegoś.