To ten „lekki” wariant wyjazdu z Longinem, tj. ze wsparciem busa. Bus Janusza jedzie ze Śląska, więc dzień wcześniej mam wycieczkę autem z sakwami i spakowanymi rowerami, a potem już na lekko, z małymi plecaczkami, jedziemy z Mateuszem na lotnisko w Balicach. Jedziemy do Aten dzień wcześniej niż Warszawiacy: to dobra alternatywa dla jazdy do Warszawy, z zapasem takim by zdążyć bezpiecznie na lot z Modlina. W praktyce w tym wariancie ruszamy w środę po południu, zamiast w czwartek rano, a zyskujemy cały dzień na zwiedzanie Aten.

A nawet więcej niż dzień: w środę wieczorem idziemy sobie spokojnie przez miasto, oglądając co się da,

zaliczamy musakę pod Akropolem,



i leniwie idziemy przez wieczorne miasto, tak że w zamówionym przez booking.com
hoteliku jesteśmy dopiero cichą nocą.

Drzwi otwieramy kodem z maila, na kontuarze pustej recepcji czeka klucz do pokoju, w środku cisza, czystość i dobry sen. Zdecydowanie warto było dopłacić stówkę w porównaniu do tańszej lokalizacji (przydał się nawyk czytania opinii zaczynając od najgorszych – a tam ludzie pisali o… pluskwach. brrr).


Dzień 0: Ateny

Zaczynamy od Akropolu – otwierają go o 8:00, więc w kolejce (jeszcze krótkiej) ustawiamy się 7:40. I wchodzimy na tę skałę górującą nad miastem:






Czy warto było? Zdecydowanie tak! To miejsce to jednak centrum wszechświata – trzeba go odwiedzić. Sam Akropol to mnóstwo oglądania, które z czasem robi się coraz trudniejsze – z każdą chwilą tłum robi się gęstszy:

Ale my już zobaczyliśmy co chcieliśmy i przez skałę Aeropagu schodzimy w dół – do miasta i kolejnych ekspozycji objętych biletem za 30 euro.








(pozostałości zegara wodnego w „Wieży Wiatrów”)

Robi się popołudnie, skwar taki, że na otwartą przestrzeń trzeba wychodzić ostrożnie – ostatnie „punkty obwiązkowe” robimy już z wysiłkiem. Z przerwą na obiad, ale prawdziwą nadzieją na odpoczynek jest muzeum Akropolu – nowoczesne, więc pewnie klimatyzowane – tam odpoczniemy. Możemy tam przejść przez Plakę, ale bazarowy tłum nas nie ciągnie:

Zamiast tego, podczas krótkiej odsapki w cieniu, przeglądam zabrany wydruk z 3 stron o zwiedzaniu Aten i tam trafiam na zachęcający opis Anafiotiki – miniaturowej dzielnicy mieszkaniowej tuż pod skałą Akropolu. I to był strzał w dziesiątkę – niesamowicie urokliwe miejsce, gdzie idąc wąskimi chodnikami (bo przecież nie ulicami), zobaczyliśmy Ateny od najładniejszej strony.

Praktycznie nie ma tam turystów, a mieszkańcy przyjaźni – gdy w pewnym momencie mamy wątpliwość, czy przypadkiem właśnie komuś na podwórko nie wchodzimy, to uśmiechnięty pan z miotłą macha na nas i mówi, żebyśmy śmiało przechodzili, że tędy na Akropol, itd. W odpowiedzi i my się uśmiechamy i w ogóle jest jakoś dobrze, swojsko. A może ta swojskość to zasługa wszechobecnych kotów? Są wszędzie, bezstroskie, zadowolone; wszędzie też stoją wystawione dla nich miski z wodą. Takie Ateny można zapamiętać: miasto szczęśliwych kotów i uśmiechniętych ludzi.











I tak docieramy pod muzeum. Nowoczesne, dostojne, zorganizowane. I klimatyzowane. Pal licho, że ta klima może się zemścić w następne dni, gdy na rowerze będziemy musieli upał znosić – dziś już koniecznie wymagamy wytchnienia.








A potem jest już popołudnie, miasto rozgrzane na maxa stygnie bardzo pomału  – jeszcze tylko „najlepsza baclava w Grecji” (według właściciela kawiarni i faktycznie niezła była) i chowamy się w parku.





Pomału zmierzamy w stronę dworca kolejowego i znienacka jesteśmy mijani przez grupkę żołnierzy z pomponami na butach:


Znaczy się trafiliśmy na cogodzinną zmianę warty pod Parlamentem.

Cudaczny rytuał, gdzie dowódca we współczesnym mundurze z namaszczeniem „koryguje” postawę nieruchomych biedaków w mundurach cudacznych:


Poprawienie ustawienia karabinu, kitki u beretu, itd. I to wszystko ze śmiertelną powagą 🙂

Potem przechodzimy przez bezbarwną dzielnicę handlową (tłumy, kawiarnie, grajkowie uliczni, restauracje, drogie sklepy – do złudzenia przypomina to inne europejskie miasta), potem delikatnie niepokojącą dzielnicę turecką, a w końcu kilka przecznic z bezdomnymi śpiącymi na ulicach. I dochodzimy na dworzec.

Grupa warszawska dociera z lotniska z bardzo niewielkim zapasem – zdarzyło im się spore opóźnienie lotu z powodu ewakuacji lotniska w Modlinie (podobno rutynowe: ktoś zostawił podejrzany bagaż). Ale się udało – szybkie powitanie i pakujemy się do pociągu, gdzie bardzo staramy się zasnąć choć na chwilę. Bo reszta grupy rano zaczyna przygodę, podczas gdy ja z Mateuszem mamy za sobą dłuuuuugi dzień.

Przesiadka o 3 nocy wykonana w półśnie, a po dotarciu do Trikali (gdzie Janusz z busem już na nas czeka), większość rzuca się spać na trawniczku koło stacji. Tylko ja z Robertem leniwie skręcamy swoje rowery (wolę mieć to już z głowy), a gdy się udaje – dołączamy do śpiących. Sen może niedługi, ale dużo daje.


Dzień 1: Metory

Poranek zaczynany niespiesznie – trudno tak od razu o pełną mobilizację, zresztą zawsze coś wyjdzie. Gdy w końcu ruszamy, to od razu pod presją czasu – klasztory w Meteorach zamykają o 15:00. Ale mówimy sobie, że jest tam tylko 20km „po płaskim”, więc luzik.

To po płaskim to Równina Tesalska – faktycznie równa idealnie, rozpalona słońcem (błyskawicznie robi się 41 stopni na kierownicy roweru), z gorącym wiatrem w twarz. I zbliżającym się pomału, widokiem niesamowitych skał Meteorów:


Od Kalambaki solidny podjazd – daje w kość w narastającym szybko upale. Ale wszystko to nieważne wobec widoków.





Zwiedzamy pierwszy otwarty klasztor: Rusanu.





Została już tylko godzina do zamknięcia – jeśli chcemy zobaczyć coś jeszcze, to trzeba się spieszyć. Z tego względu (oraz południowego skwaru! termometr na kierownicy pokazuje 45 stopni) większość wybiera podwózkę busem, ale my twardzi – jedziemy rowerami.

Klasztor Św. Trójcy omijamy, choć żałujemy, bo wygląda niesamowicie:


i zmierzamy do Św. Stefana:


Tam mamy jeszcze dość czasu by spokojnie wszystko zobaczyć, ale wychodzimy na styk – za nami już się brama zamyka.

Umordowani jesteśmy solidnie. Odrzucamy bez żalu pomysł, by zrobić teraz jeszcze 40km objazd okolicznych górek i najchętniej byśmy już dziś, pierwszego dnia, nocowali na campingu. Bo tam byłby prysznic oraz WC – ważne, bo Mateusza coraz mocniej kręci w żołądku.

Ale Longin jest twardy, a my zgodliwi – dzień kończymy fajnym przejazdem bocznymi drogami i noclegiem nad rzeką, gdzie pobliska stacja benzynowa z przyjazną obsługą (koniecznie chcieli Mateusza poić metaxą) jest sposobem na ukojenie żołądka i nabranie czystej wody – do worka kąpielowego i gotowania ryżu. A nocleg nad rzeką dał dobry sen.



Dzień 2: ucieczka od upału na 1700m npm

Dziś chcemy być mądrzejsi niż wczoraj – ruszymy wcześniej, w południe będziemy sjestować się, nie damy się usmażyć… Wyszło częściowo: ruszyliśmy o 10, słońce dopadło nas od razu. Najsłabsza okazała się komórka w pokrowcu na kierownicy – gdy jej dogrzało, to zaczęła wskazywać pozycję z GPS przesuniętą o kilkaset metrów. W sumie nie szkodzi, bo droga oczywista, a efekt zniknął po wystudzeniu telefonu (w sakwie), ale śmiesznie pomyśleć, że elektronika jest delikatniejsza od człowieka 🙂

Jedziemy krajówką, ale ruch znikomy. Stopniowo wykręcamy wysokość.


Miłe jest, że wczorajsze problemy żołądkowe Mateusza wydają się przeszłością, co widać w szczególności po sposobie w jaki Mateusz patrzy na grilla w przydrożnej knajpce 🙂

W porze obiadowej docieramy do wioski Panagia – byliśmy tam umówieni z busem, ale że jesteśmy pierwsi, to nie czekamy przy drodze, tylko zjeżdżamy wioski, gdzie kusi bardzo miła knajpka. Niewiele myśląc zamówiliśmy tam jedzenie i zrobiliśmy sobie regularną sjestę. Reszta grupy poszła w nasze ślady – gotowanie z polskich zapasów zostało przesunięte na wieczór.

Zebraliśmy się dopiero gdy upał zaczął nieco odpuszczać. Niedaleko za Panagią pojawiło się odbicie na autostradę, a krajówka, idąca dalej w góry – jest częściowo zablokowana (wysypaną ziemią) oraz ma ustawiony znak zakazu. Oczywiście nie przejmujemy się zakazem, podobnie później Janusz z busem – mamy piękną, szeroką drogę tylko dla nas.


A przekłada to się nie tylko na bezpieczeństwo, ale też pozwala wykorzystać plamy cienia – także po lewej stronie drogi.



Razem z wysokością i kończącym się dniem robi się coraz chłodniej – 21 stopni podczas jazdy to prawdziwy luksus!

I w takich luksusowych warunkach docieramy na Przełęcz Katara, gdzie przy drodze jest baza dla pługów śnieżnych, a poza tym spokój i dzwonki pasących się krów.


Janusz staje na lądowisku dla helikopterów, a my rozbijamy namioty – miejscówka idealna.



W nocy milion gwiazd nad głową (księżyc w nowiu) i 8 stopni. Spało się wspaniale.


Dzień 3: zjazd do Ioanniny

W końcu wstajemy o właściwej porze, tj. o świcie.




tak że po zjedzeniu śniadania możemy ruszyć w miarę wcześnie (po 8). Słoneczko zdążyło trochę już popracować, więc ociepla się (do 12 stopni), ale i tak zjazd trzeba rozpocząć porządnie ubranym:


Widoki bardzo górskie (w końcu jesteśmy na wysokości Babiej Góry) z mocnym akcentem autostrady, o której nie odważę się powiedzieć że szpeci góry, skoro właśnie autostrada uczyniła te góry, tę drogę, pustą:


W dole widzimy też miasteczka – podobno taka lokalna wersja Zakopanego:






Podczas zjazdu szybko trzeba się rozbierać – wraz z wysokością tracimy chłodek. Na dole jest już całkiem skwarnie.

I spotykamy pierwszego na tym wyjeździe żółwia:


Agnieszka przejęta, zdejmuje go z drogi. Mówi że chroni w ten sposób jego życie, ale co on tam sobie w tej swojej główce pomyślał, gdy go cofnęła w podróży – nie wiemy 🙂

Po długim zjeździe czeka nas całkiem solidny podjazd. Mamy do wyboru albo jechać dalej krajówką (trochę dłużej, więc łagodniej) lub starą drogą – trochę stromiej, za to bez ruchu. Dokładniej to zupełnie bez ruchu – droga jest porzucona, pomału się rozpada. Jechaliśmy nią z lekkimi obawami czy nie trzeba będzie wracać, ale w końcu okazała się idealna na rower.


Piłowanie podjazdu w pełnym słońcu daje się odczuć, ale mając w pamięci np. Meteory w południe, wiemy że źle nie jest – jest ciągle przedpołudnie (podjazd kończymy o 12).

Agnieszka ciągnie do
Dodoni – podobno ciekawe, antyczne miejsce o kilkanaście km od Ioanniny. Niestety ma wadę – według informacji Agnieszki zamykają o 15. Czyli zdążymy, ale kosztem jazdy w największy skwar. Najkrótsza droga prowadzi południową stroną jeziora, ale namawiam na stronę północną, gdzie zamiast na 2km serpentyn stracić wypracowaną wysokość, mamy długi, łagodny zjazd – strona północna ma szansę być sporo szybsza mimo, że o 5km dłuższa.

Faktycznie jest szybko. Idealny asfalt i długi zjazd – mniam!

Ale gdy po pierwszej w południe docieramy do Ioanniny, to zapał do zwiedzania Dodoni szybko blednie. Bo po Atenach to dla nas tylko „kolejne antyczne kamulce”, żeby zdążyć tam zwiedzić przed 15 to trzeba by część podjechać busem, a poza tym jest naprawdę piekielnie gorąco. Agnieszka ciągnie dalej, my zostajemy. W losowym punkcie miasta, przypadkiem koło knajpki. Może gdybyśmy wiedzieli, że Dodoni jest czynne do 20 (jak się w końcu okazało), to byłoby inaczej, ale wtedy byliśmy głodni, przegrzani i nie chciało się dalej ciągnąć.

Po obiedzie skręcamy w stare miasto


i docieramy na półwysep zamkowy (mur od strony lądu)


Jest tam wspaniały cień i muzea, które leniwie zwiedzamy.

Do wieczora zostało jeszcze trochę czasu – podjeżdżamy do Perama, zwiedzić tamtejszą jaskinię:

Wyjście z jaskini wysoko na zboczu – trzeba wrócić na dół, wygodnym chodniczkiem. A w dole widoki


Chodniczek okazał się
zbyt wygodny – wcześniej miałem wiele okazji do zrobienia sobie krzywdy, ale uważałem. A tu lazłem nieuważnie, nie patrząc pod nogi – i źle stanąłem, a właściwie spadłem ze stopnia. Głupio, bez powodu, uszkodziłem sobie kolano. Zabolało tak, że ledwo zlazłem na dół, ale najważniejsze było, czy ten ból przejdzie? Czy przypadkiem właśnie nie zakończyłem wycieczki rowerowej…

Ostrożnie wsiadam na rower i na niskim biegu, ostrożnie, oszczędzając lewą nogę, dojeżdżamy do campingu. Nie da się ukryć – boli… Trzeba rozkładać namiot, wykorzystać okazję do przepierki, starać się, ale ja zwyczajnie padam. Rozkładam karimatę na trawie i tak zostaję – Robert mówi, że wyglądam jakby należało wokół mnie sarkofag wybudować – i to dobrze oddawało stan mojego ducha wtedy. Od Justyny dostaję maść ze środkiem przeciwzapalnym, co razem z odpoczynkiem powinno spowodować poprawę, ale nie bardzo – wieczorem zaczynam się ruszać, ale mocno kuleję. Na noc biorę dużą dawkę ibuprofenu.


Dzień 4: Vikos

Poranek przepiękny a ja kuleję. Słabiej niż wieczorem, ibuprom coś dał, ale nadal mocno – nie ma mowy, bym miał dziś przejść pieszo wiele godzin przez Wąwóz Vikos. Mam nadzieję, że rowerem coś pojadę – spróbuję nie pauzować w busie.

Co mogę jeszcze zrobić? Kupić opaskę uciskową – idę w miasto szukać apteki. Jest ich wiele, ale najwcześniej otwierają o 8:00. W aptece skomplikowane tłumaczenie (jakie to typowe: pani początkowo w ogóle po angielsku nie mówi, ale z każdą chwilą mówi coraz lepiej – pod koniec komunikujemy się już całkiem zgrabnie), długie szukanie po półkach i w końcu przymierzanie kolejnych rozmiarów. Udało się – opaska jest gruba i ciepła (będzie problem w upale), ale ściska kolano właściwie.

Ostrożnie ruszam rowerem, uważam bardzo by kolana nie urazić, bardzo niskie biegi, prędkość żenująca. A potem piłowanie podjazdów w słońcu. Jedzie mi się fatalnie – nie nadążam za Mateuszem, nie daję rady w tym skwarze, długo nie potrafię złapać rytmu wysokiej kadencji, pozwalającego mi sprawnie ciągnąć pod górę. Ale to musi być skutek uboczny wzięcia ibupromu na noc – muszę go wypocić, żeby było lepiej.

Ale też upał jest nieprzyzwoity – termometr pokazuje kolejne rekordy (46 podczas jazdy, 39 w cieniu), podjazd południowym zboczem nie daje szans na wytchnienie, a do tego dalekie pożary (?) przynoszą smród spalenizny. To był dla mnie zdecydowanie najtrudniejszy kawałek na tym wyjeździe.

Nawet najdłuższy podjazd w końcu się kończy – odpoczywamy na zjeździe i w końcu jest: Wąwóz Vikos.


Od wielu dni pijemy butelkowaną wodę z napisem „Vikos”, ta nazwa jest dosłownie wszędzie. A ja będę tak blisko i nie zobaczę tej atrakcji – szkoda.

Ale ja już nie kuleję tak bardzo – nie mogę sobie na wiele pozwolić, ale trochę, pomalutku – mogę spróbować. „Oddaję” Mateusza, żeby poszedł zaplanowaną drogę wąwozem z resztą grupy (rowery bus przewiezie na drugi koniec wąwozu),





a sam zmieniam buty, zapinam rower do słupka i pomału idę przed grupą w wąwóz.



W Wąwozie spędziłem 2 godziny (po godzinie zawróciłem). Nawet nie szedłem dużo wolniej od grupy (dogonili mnie dopiero jak wracałem), ale to był dobry wybór – odpocząłem, zrelaksowałem się, trudne miejsca przechodziłem tak wolno jak potrzebowałem, nie spowalniając nikogo. No i nie nadwyrężyłem bardziej kolana – wręcz czułem, że jest z nim coraz lepiej.

Po powrocie do roweru mam spokojną końcówkę dnia – jadę przepiękną, pustą doliną równoległą do Vikos



gdzie koło urokliwego kościółka


korzystam z ujęcia wody. Woda zimna, przepyszna – napełniam worek, myję głowę, przepieram koszulkę (mokrą zakładam – błyskawicznie wysycha). A także cieszę pszczoły, które przed moim przyjściem próbowały z kranu wysysać krople wody, a teraz mają jej do woli.


I gdy tak siedzę sobie w tym pięknym miejscu, z mokrą głową, otoczony brzęczeniem pszczół, to czuję że znów wszystko jest na swoim miejscu – że upał nie taki straszny, że to piękny wyjazd. I że kolano już nie boli. Poważnie – wystarczyło go trochę rozruszać. Przede mną 600m zjazd do rzeki, ale wcześniej muszę wjechać 200m garbu między dolinami. Według mapy ma być stromo – dobry test dla mojego nowego optymizmu co do kolana.

Zaczynam podjazd nieśmiało, ale robi się coraz stromiej (10%), a na moim kolanie nie robi to wrażenia. Jestem w raju! 🙂


Wyjeżdżam na przełęcz i pojawia się On: drugi koniec Wąwozu Vikos – przepiękny! Fajnie że Mateusz zobaczy go z bliska.


Rozpoczynam zjazd, ale w jego trakcie zatrzymuje mnie telefon – od Mateusza, który mówi, że nie doszli do końca wąwozu, tylko gdzieś w jego środku. Czyli Janusz zamiast zwozić ich nad rzekę (wtedy byłaby po drodze) może zawieźć ich gdziekolwiek – lepiej nie zjeżdżać do końca, bo może będę musiał się wracać. Czekam na kolejny telefon i patrzę na widoki przy zachodzącym słońcu



W końcu Mateusz dzwoni – nocleg jednak w umówionym miejscu – jadę z górki na pazurki.

nad rzekę, gdzie miejscówka na nocleg jest fantastyczna. Woda w rzece czysta i zimna – w zasadzie niepotrzebnie worek z wodą wiozłem. Jest też fajna łączka na rozbicie namiotów.

Zjeżdża bus, Mateusz umordowany ale zadowolony. Kolacja, arbuz, sielanka



Dzień 5: Albański piekarnik

Dzień wstaje piękny, optymistyczny – w miarę sprawnie ogarniamy się na biwaku




i jedziemy w górę. Szczęśliwie nie musimy wyjeżdżać całych 600m, na przełęcz, ale i tak trochę podjazdu jest.


Podczas podjazdu widzimy drogę, którą miał Janusz zjeżdżać busem, gdyby udało się dojść do końca wąwozu – oj, byłaby karuzela:

Droga nie rozpieszcza – ciągle są jakieś podjazdy:

a Mateusz widać że już w nogach drogę czuje – narzeka. Że w tym tempie, z takimi ciągłymi podjazdami, to żadnego dystansu nie zrobimy, że co to za drogi, że upał, itd 🙂

Akurat na upał ma prawo narzekać – gdy zjeżdżamy w doliny znowu robi się naprawdę gorąco. Robimy przerwę na obiad w ostatnim greckim miasteczku przed albańską granicą (ale tam już chyba więcej Albańczyków niż Greków było), ale mimo południowego skwaru trzeba ruszać dalej – umówieni jesteśmy na granicy na wspólne przekraczanie.
Droga jest prosta, jednostajnie pod górę, zalana słońcem i bezwietrzna. Daje w kość.





A potem granica i jedziemy w dół – wreszcie jest wiatr, ale gorący jak z piekarnika. Mamy się za granicą zatrzymać gdzieś w cieniu, ale żadnego cienia nie ma. Jest tylko droga, koło niej kanał irygacyjny z bystro płynącą wodą, pola i gołe góry. Zupełnie gołe – po greckiej stronie granicy były jakieś lasy, a tu – nic.


Dojeżdżamy do miasteczka gdzie odchodzi podjazd przez góry – w stronę morza i noclegu nad „Blue Eye„. Trzeba zdecydować kto chce jechać busem nad morze (dla plaży i świątyni Asklepiosa) a kto woli rowerem przez góry. Trochę szkoda morza, ale wybieramy rower – pojedziemy w trójkę, z Robertem.

Tylko nie teraz, zaraz – teraz za gorąco. Mamy miejscówkę dla przeczekania skwaru i skorzystamy z niej: bardzo sympatyczna kawiarnia z panią, co ni w ząb po angielsku, ale była uśmiechnięta i dawało się dogadać na migi. Zresztą wiele nie potrzebowaliśmy – wystarczyła woda, lemoniada i cień:

Gdy w końcu ruszamy nadal jest gorąco, ale do wytrzymania. Podjazd jest solidny, a do tego wiatr w twarz, z góry, jest taki, że gdy na serpentynach są fragmenty gdy popcha w plecy, to wręcz wpycha pod górę.





A potem zjazd i skręcamy w dolinę Błękitnego Oka

Początkowo nie jest zachęcająco: wszystko jest pokryte kurzem, podnoszonym z szutrowej drogi przez zbyt szybko jadące auta, duże jezioro początkowo z daleka śmierdzi gnijącymi glonami, a samo Oko to małe jeziorko, przy którym stoi kram z pamiątkami, a ludzie robią sobie selfiki. I nie wygląda, żeby dało się tu sensownie biwakować.






Ale to było złe wrażenie – wystarczyło zapytać sprzedawcę pamiątek by wszystko wytłumaczył: miejsce pod namioty jest legalnie przewidziane tuż koło Oka, koło restauracji jest też kulturalna toaleta (czynna całą dobę). A kurz od aut szybko opadł, jak tylko wraz z wieczorem zmniejszył się ruch. Ostatecznie miejscówka okazała się całkiem udana.


Dzień 6: Gijrokaster

Dzień zaczynamy od podjazdu – wracamy tą samą drogą, przez przełęcz, do głównej. Tam znowu piekarnik, ciągniemy pod wiatr, zmieniając się na prowadzeniu.

Gorąca droga doprowadza do miasta: Gijrokaster czyli srebrny zamek.


Skwar jest straszny, ale w samym zamku będzie chłodniej – musimy tam dotrzeć i się schronić. Podjazd był mocny, a skwar wyjątkowo ciężki (jak się potem okazało – przedburzowy), za to w zamku było faktycznie chłodno – od bramy wręcz wiało zimnem – wspaniale!


Zamek jest ogromny – to wręcz kiedyś było miasto, z warsztatami, kramami, itd. Zostały z tego ruiny z chaotycznymi ekspozycjami, ale i tak jest co oglądać.
















A potem zjeżdżamy do miasta. Na obiad. Restauracji jest mnóstwo – my wybieramy taką z sympatycznym kelnerem i ogródkiem pozwalającym nie wchodzić do klimatyzowanej sali. Mateusz zamówił pizzę (wreszcie :-)), a ja najsmaczniejszą jagnięcinę jaką w życiu jadłem.



A to że widać nas z ulicy napędziło restauracji kolejnych klientów – zarówno z polskiej wycieczki autokarowej, jak i reszty naszej grupy.


Czyli nie mamy wyrzutów sumienia, że siedzimy tam długo. Bo przecież chodzi nam nie tylko o jedzenie, ale i o przeczekanie skwaru.

Gdy w końcu się zbieramy, to najpierw okazuje się, że Agnieszka nie może odpiąć roweru (po długich szarpaniach w końcu zapięcie rozbroił Longin), a potem postraszył deszcz.
To znaczy straszył tylko przez chwilę – zadziałały automatyzmy z Polski, że deszcz to zimno, kłopot i trzeba się ubierać. Tutaj stwierdziliśmy, że deszcz tylko nas ucieszy. Niestety skończyło się na leciutkiej mżawce i oglądaniu prawdziwego deszczu z daleka, a same chmury (przez chwilę dały ochłodzenie) szybko się rozwiały


Ciągniemy dalej główną


dolina się z czasem zwęża, pojawiają się podjazdy

Miłą niespodzianką po drodze jest miejsce z wodą spływającą z gór – pyszną i wszechobecną: zasila „krany” i wodospad, spływa z dachu restauracji, a nawet przepływa przez zbiornik w którym pływają żywe pstrągi na sprzedaż.


Dzień się pomału kończy, więc remont drogi zmuszający nas do zjazdu do miasta, traktujemy tylko jako stratę czasu, choć miasto wygląda całkiem ciekawie – z tłumami na deptaku, z jakimś fortem, itd. Ale my musimy dalej.

Gdy robi się szarawo zakładamy kamizelki i pierwszy raz w czasie tego wyjazdu – kończymy dzień na lampkach.

Zjeżdżamy z głównej o zmroku, tak że ostatnie kilometry jedziemy całkiem po ciemku – droga wije się po zboczu doliny, przez chwilę tracąc asfalt, ale mapa w komórce pozwala nie mieć żadnych wątpliwości.

Nocleg jest na dużej łące daleko od jakichkolwiek wiosek, o kilkaset metrów od potoku. W świetle czołówek wynajdujemy miejsca nawet nie tyle bez mrówek, co takie, gdzie mrówek będzie najmniej. Jeszcze tylko kąpiel pod rozgwieżdżonym niebem i wpadamy w sen.


Dzień 7: Albańska krajówka przez góry

Mam pewne wątpliwości czy to się uda: mamy dziś zrobić 110km, w tym kupa podjazdów i podobno częściowo bez asfaltu. Żeby się udało, musielibyśmy pierwszą część czyli 55km przeprawy przez góry do Berat zrobić przed największym skwarem – robimy co możemy czyli ruszamy przed 8 rano.

Droga jest wąska, dziurawa, ale asfaltowa. Za to szybko robi się stroma, a gorąco jest od samego rana





Docieramy do miasteczka, gdzie mamy nadzieję uzupełnić zapasy wody. Znaczy się im więcej widzimy po drodze opuszczonych domów, tym nadzieja jest coraz bardziej podszyta obawą, tak że gdy okazuje się, że miasteczko to praktycznie ciąg kilku „Cafe”, to robi się bardzo błogo.

Jest lodówka a w niej woda. W sumie kranówa, ale smaczna i nie zaszkodziła. Zastanawiam się czy wziąć butelkę 2 czy 5l i w końcu biorę obie. I to był dobry wybór 🙂

Jeśli myśleliśmy, że dotąd było ciężko, to czas zmienić zdanie: teraz będzie bez asfaltu.



Nie jest łatwo, szczególnie Mateuszowi. On ma opony 38mm i znikomą praktykę jazdy terenowej. Wiem z doświadczenia, że po takiej drodze spokojnie można jechać na takich oponach, ale dla niego to nowość, na którą nie był gotowy – wie, że znalazł się w rozpalonej słońcem pułapce, gdzie w tym tempie możemy spędzić jeszcze wiele godzin. Narzeka, ale ciągnie do przodu.

Docieramy w końcu do najwyższego punktu drogi, gdzie czeka na nas Janusz z busem – wywiózł na górę większość grupy, tak że pojechali oni przed nami w dół. A właściwie nie do końca w dół: zanim zacznie się właściwy zjazd, będzie jeszcze ok. 20km góra-dół. Czyli i oni poznają urok tej drogi.

Jest już pierwsza po południu, gdy zaczyna się kawałek iście morderczy:


Stokówka wystawiona na słońce, bezwietrznie, bez żadnych szans na cień, pod górę na tyle stromo, że rower trzeba prowadzić. Termometr na kierownicy pokazuje 50 stopni i nic nie można zrobić – jedyna nadzieja w tym, że na górze, za zakrętem będzie jakiś cień.  Komórka mówi, że ona w takich warunkach robić nie będzie – jest przegrzana, więc wyłącza wszystkie aplikacje, a telefonować można tylko na alarmowe. Sam też się trochę tak czuję
🙂

I faktycznie za zakrętem jest cień, ale zanim się do niego dotrze, to trzeba pocierpieć. Wypycham rower na górę na resztkach sił. I padam w pięknym, kojącym gaju, gdzie lekko chłodny wiatr wprowadza w błogi nastrój.



Docieramy tam w podobnym czasie co Longin z Justyną, ale oni jadą z busa i chce im się ciągnąć mimo południowego skwaru. Podziwiamy (okazało się że ok. 1km dalej znów czekał Janusz i ich zabrał), ale my tu zostajemy. Około 2 godzin – jest czas i na zagotowanie liofilizatów i na słodki, kojący jak pół nocy, choć tylko 20 minutowy sen.
Jeśli ktoś szuka szczęścia, to polecam to miejsce – jest naprawdę wspaniałe. Zapewne żeby go naprawdę docenić, trzeba się najpierw umordować jak my – ale warto.

Droga w zasadzie robi się coraz lepsza, choć ciągle zdecydowanie poniżej oczekiwań Mateusza. Mamy trochę za mało wody, więc znów mamy nadzieję na nabranie jej w wiosce. Ale okazuje się że Terpan w zasadzie mijamy bokiem. A dokładniej górą – przy drodze jest kilka zamkniętych od dawna budynków, np. sklep, a sama wioska jest sporo poniżej. I podobnie będzie dla kilku następnych wiosek – mamy co najwyżej szansę na obejrzenie wioskowego cmentarza (a przy cmentarzu – komiczny na tym pustkowiu znak drogowy przejścia dla pieszych).





W końcu zjazd. Miejscami mocno trudny technicznie, zwłaszcza dla Mateusza, ale i tak prędkość rośnie nam kilkukrotnie. To dobrze, bo wody mamy resztki. Mateusz swoją kończy do zera, ja piję oszczędnie, bo wiem, że słabo znoszę całkowity brak wody, zresztą trzeba coś mieć np. na wypadek gdy trzeba muchę z oka wypłukać. Ostatecznie dzielimy się resztkami, a odkryciem „na wagę złota” jest znalezienie w pozornie pustych butelkach w kieszeniach sakiew jeszcze w sumie z pół szklanki wody. Zbliżając się do miasta mamy w bidonie jeszcze tak ze 3 łyki a w ustach taką suchość, że trudno było mówić.

Tak więc gdy 5km od miasta mijamy wioskę, gdzie odbicie nie będzie zbyt wiele kosztowało, a spotkany na skrzyżowaniu miejscowy potwierdza obecność „cafe”, to z radością i nadzieją tam zjeżdżamy. Jest sklep! Wspaniały, z lodówką i mnóstwem wody.


2l fanty i 1.5l wody (na dwóch) z wchłaniamy na poczekaniu. I robimy zapasy na później. Oj, woda to dobra rzecz!

Jeszcze tylko zjazd do naszej wspaniałej gruntówki (droga przez wioskę była taka, że doceniliśmy doskonałą nawierzchnię krajówki), która tuż przed miastem zyskała asfalt – ostatnie kilometry lecimy chłodzeni wiatrem.

Berat to ładne miasto, z deptakiem, z zamkiem, i innymi atrakcjami turystycznymi.




Oraz z odwiedzoną przez nas przypadkiem bardzo „prawdziwą” dzielnicą nieturystyczną.

Jest też camping, ale po pierwsze Robert z Anią i Ernestem już jadą na wyznaczony nocleg, a po drugie to zbyt blisko końca wyprawy, by była szansa na modyfikację trasy – musimy dziś nocować bliżej granicy. A że jest już 19:30, to mamy do wyboru albo od razu ruszać w drogę i kończyć mocno w nocy, albo zgodzić się na podwózkę z busem. A że oznacza to też możliwość zjedzenia w knajpce porządnego posiłku, to wybór po męczącym dniu jest dość oczywisty 🙂

Nocleg był zdecydowanie najgorszy na tym wyjeździe. Wypatrzona na street view łączka – w ciemności okazała się zupełnie nieprzekonywująca, więc Longin szuka czegokolwiek nad rzeką. I w końcu coś znajduje: kamieniste pobocze jakiejś drogi budowlanej, daleko od rzeki, zresztą tutaj zupełnie niezachęcającej (rozlewiska, ewentualnie błotnisty kanał irygacyjny). Jesteśmy zmęczeni i lepiący się od potu, a ja nie pomyślałem by prosić wcześniej Janusza o napełnienie worka wodą.

W pobliżu jest jakaś knajpa, w niej jakaś impreza, ale stwierdzam że muszę spróbować – wbijam na tę imprezę na bezczelnego (zostaję porwany do stolika i mam gadać z jedynym imprezowiczem podobno mówiącym po angielsku), zamawiam (i wypijam – z rozkoszą!) piwo, po czym dyskretnie oddalam się, by w umywalce napełnić worek wodą. Trochę obciach, ale się udało – zmyliśmy w końcu z siebie pył tej albańskiej drogi krajowej SH74. Nie byliśmy jedynymi z tym pragnieniem – większość chwaliła się, że udało się wykąpać w 1-1.5l wody – my mieliśmy jej aż 10l na dwóch – luksus.


Dzień 8: Macedonia



Dziś asfalt i po początkowo prawie po płaskim – doceniamy po wczorajszych rozrywkach i lecimy z przyjemnością.


Potem jest piękny podjazd szosowy na przełęcz, ale że nie było wielu chętnych na tą atrakcję, to Longin zarządza podwózkę busem, tak by zakończyć dzień wcześniej i dzięki temu spakować busa jeszcze za dnia. Czyli w Librazhd czekamy na busa w całkiem miłej knajpce.




Macedonia, na przełęczy 1000m npm wita nas zupełnie innym klimatem – jest chłodniej, są chmury, delikatnie czasem pada. Miła odmiana.

Na przejściu spotykamy rowerzystkę – dowiadujemy się, że samotnie jedzie w 5 tygodni z Grazu do Salonik. I że zazdrości nam jazdy grupowej, bo np. w Serbii samotnie „czasem było strach”.

Z przełęczy długi, wspaniały zjazd. Na tyle wspaniały, że Mateusza dogonić nie mogę. Może i ma węższe opony, ale to i tak dla mnie nowość – w sumie to się cieszę, ale wtedy głównie myślałem co zrobię jak się zgubi. Nie zgubił się 🙂

Szybko znów robi się ciepło, ale klimat jest zupełnie inny niż chwilę wcześniej – w Albanii. Wraca roślinność a w powietrzu wyczuwa się wilgoć. Ale to nic dziwnego – w końcu jesteśmy w pobliżu ogromnego jeziora.




Pakowanie rowerów i bagaży do busa to ciężka praca. Niestety nie udało się uniknąć błędu – Mateusz zapomina o scyzoryku w kieszeniu i gdy go odnajduje po odjeździe Janusza, to zamartwia się że go straci. Ludzie pocieszają go, że jest szansa, że nie takie rzeczy zdarzyło się przenosić przez kontrolę, ale tak naprawdę niewiele można zrobić – jest zbyt późno by szukać poczty dla nadania paczki do domu, więc pozostaje liczyć na szczęście.

Wieczorem jest jeszcze czas na pójście do miasta – nad jeziorem jest jakiś festyn, zresztą Ohryda to duże, ciekawe miasto. Namawiam towarzystwo na absurdalny pomysł, by wypić piwo akurat w „Irish Pub” (zabawna rozmowa z kelnerem o dwu rodzajach Guinnessa, w tym jednym – nieobecnym), po czym oni idą dalej, a ja padam – i wracam do Mateusza. I do kąpieli. I do wygodnego łóżka.I do wifi, gdyż w ostatniej chwili przypomniałem sobie, że warto by załadować do Locusa mapę Austrii/Wiednia.


Dzien 9: Wiedeń

Wczesna pobudka, przejazd taksówkami (10euro na 4 osoby) na lotnisko. Kontrola na lotnisku absurdalnie szczegółowa – ciągnie się bardzo powoli. I oczywiście znajdują, po czym rekwirują scyzoryk.

Na lotnisku w Wiedniu szukam automatu biletowego, w którym trzeba wydrukować bilet do Katowic na podstawie dokumentu, wydanego w pdf podczas zakupu. Okazuje się, że automat nie ma takiej funkcji, ale w pobliżu jest stanowisko z żywym pracownikiem kolei, który robi co potrzeba, spisując wcześniej jakiś straszliwie oficjalny dokument, a którym uroczyście składamy podpisy. Gdy wracam do automatu by kupić bilet do miasta, okazuje się że najbliższy pociąg jest za 3 minuty (a kolejny za ponad pół godziny) – czasu w Wiedniu nie mamy dużo, więc ryzykuję: ekspresowe pożegnanie z grupą i biegniemy na peron. Wsiadamy do pociągu mając dobre 30 sekund rezerwy 🙂

W pociągu konsternacja – żadne ze stacji wypisywanych na tablicy elektronicznej do niczego nie pasuje. Próbujemy się w tym odnaleźć z użyciem planu zgarniętego na lotnisku, ale niewiele to pomaga, a w pociągu GPS zupełnie nie działa. Na szczęście w Ohrydzie coś mnie tknęło i zerknąłem na wyniki google nt. „przejazd z lotniska do centrum Wiednia”, dzięki czemu skojarzyłem, że warto wysiąść na Vien Mitte, co było zdecydowanie dobrym pomysłem.

Czasu nie mamy bardzo dużo, ale wystarczyło i na drugie śniadanie w zbyt drogiej piekarnio-kawiarni i na całkiem przyjemny spacer po starym mieście












a w końcu, już bezpiecznie blisko dworca: zjeść porządny obiad – w gruzińskiej restauracji.

Pociąg w Austrii klimatyzowany, jadący 160km/h, w Czechach zwolnił i wyłączył klimę 🙂 Kilka osób próbowało się awanturować, ale większość przyjęła to spokojnie. Dzieciaki porozbierały się plażowo.

Za to pojawił się polski pracownik Warsu, sprzedający prawdziwą herbatę. I to jeszcze za złotówki, co było bardzo miłą odmianą po greckich i wiedeńskich cenach w euro.

Po wjeździe do Polski klima wróciła, pojawili się też kolejarze, rozdający butelki z wodą w ramach przeprosin. Jeszcze tylko Katowice – 10 minut na nogach z dworca PKP na autobusowy, tam 5 minut czekania i klimatyzowanym busem jedziemy do Krakowa.


W sumie tylko 517km, ale aż 10km w pionie i to wszystko w bardzo solidnym upale. Praktycznie obyło się bez chorób oraz awarii. Zobaczyliśmy Ateny i kawałek Grecji, poznaliśmy uroki albańskich dróg oraz fascynującą historię
Alego Paszy. Oraz co się czuje, gdy wody jest za mało. Było fajnie!