Wymarzony, wytęskniony Kirgistan. Tien-Szan – Góry Niebiańskie. Zniewalające widoki – zobaczone w sieci zdjęcia wypaliły ślad pod powiekami i nie dawały spokoju. Życie bez zobaczenia Kirgistanu byłoby niepełne 🙂

W końcu udało się – jedziemy w 8 osób: dwie Kaśki, Agnieszka, Staszek, Michał, Piotrek, ja, oraz oczywiście Longin, czyli człowiek który wszystko ogarnia i organizuje. Cała ekipa doświadczona w wyjazdach z Longinem – nikt się nie boi trudności, choć w planach jest nawet przejazd bezdrożami przez przełęcz 4 tys m npm. Ale tak naprawdę nie wiemy czego się spodziewać – po prostu jedziemy zobaczyć te piękne góry…

Najpierw pakowanie: niby granice wyznaczają limity wagi bagażu (8kg podręcznego + 23kg rejestrowanego, w tym rower), ale szybko okazuje się, że nie limit jest problemem (dużo można poutykać po kieszeniach, dodatkowo w Lot można wziąć „torbę na laptopa” a w niej dobre kilka kilo ekstra), co świadomość, że każdy nadmiarowy kilogram będzie przeszkodą w górach: na podjazdach lub przy noszeniu roweru przez rzeki czy trudne fragmenty ścieżek. Niektóre decyzje były trudne, ale udało się: każdy mieści się poniżej 31kg, tak że nie ma problemu z dopchaniem bagaży dwoma namiotami (4.6+3.6kg).

Ja stres pakowania opanowałem sposobem: każdy drobiazg ważę i
spisuję, tak że różne warianty mogę testować „wirtualnie”, bez konieczności przepakowywania się. Może nieco głupie to było, ale w sumie całkiem nieźle mi  się sprawdziło.

Rowery pakujemy do samolotu jak zwykle z Longinem – w „plandeki”, choć tym razem (dla mnie nowum), w plandece musi się zmieścić jeszcze jedna sakwa, śpiwór, narzędzia, itd.:


Spakowałem się niby dzień wcześniej, żeby było na spokojnie, ale i tak wyszło jak zwykle: gdy rower był już zapakowany, coś mnie tknęło, że nie przetestowałem wystarczająco nowej opony, którą założyłem tuż przed wyjazdem. Obawa okazała się uzasadniona: tylna opona 2.25” na najniższym biegu delikatnie ocierała o przednią przerzutkę, tak więc w dzień wyjazdu jeszcze szukałem sklepu z oponą 2.0”…


Poniedziałek 26.08.2019

Po południu ruszamy z Piotrem do Warszawy, auto zostawiamy na parkingu niedaleko lotniska (paliwo + parking wychodzi porównywalnie z biletami PKP na dwie osoby), busik parkingowy zawozi nas na lotnisko, spotykamy grupę, nadajemy rowery i czekamy do ok. pierwszej w nocy („opóźnienie z powodów technicznych”) na samolot do Astany.

W Astanie rześki, ale słoneczny poranek – objeżdżamy na rowerach to dziwne miasto, tak by dobrze spożytkować te kilka godzin między samolotem a pociągiem, mającym nas przewieźć ponad tysiąc km – pod kirgijską granicę.

Miasto jest obrzydliwie bogate – pełne ostentacyjnie okazałych budowli, parków, skwerów, itd – a to wszystko prawie bez ludzi, taka jakby wystawa, pokaz możliwości.






Dużo mówi o tym mieście poniższe zdjęcie: schody z rampą dla wózków. Niby normalna sprawa, ale tutaj musi być na bogato, więc rampa jest marmurowa (wyszlifowana na błysk), a więc śliska tak, że z trudem się nią rowery sprowadza, a o jakimkolwiek wózku inwalidzkim po prostu nie ma mowy. Bo w tym wszystkim nie chodzi o ludzi, o ich potrzeby, tylko o pokazanie siły i bogactwa – są pieniądze na marmur, więc jest marmur:

Ale my tu tylko przejazdem – jeszcze tylko zaczepiamy o
sklep turystyczny z kartuszami gazowymi, jeszcze tylko obiad w knajpce koło dworca i zbieramy się na pociąg.

Na dworzec przyjeżdżamy z solidnym zapasem czasu, ale Kazachstan nas pokonuje: okazuje się, że pociąg odjeżdża z drugiego dworca! Tak, dało się to odczytać na biletach (kupionych z Polski, przez Internet) – po dwuliterowym skrócie w nazwie stacji wyjazdu… Nawet do głowy nie przyszło szukać drugiego dworca w Astanie – choćby dlatego, że nie ma go w samym mieście, tylko sporo poza nim (15 km od dworca głównego). Wielka, 4-piętrowa budowla na pustkowiu:

Dla nas niestety jest już za późno by się tam dostać na czas. Longin rozpoczyna długie negocjacje w kasie w sprawie zwrotu biletów (marna szansa żeby dostał zwrot kasy) i zakupu nowych. Jest trudno (brak biletów na najbliższe kilka pociągów), ale w końcu jest sukces: rozpromieniona kasjerka wychodzi do nas przed budynek, by przekazać, że specjalnie dla nas koleje kazachskie dołożyły do pociągu ekstra wagon, tak żeby innostrańcy mogli się zabrać. Wzruszające.

Co mogłoby pójść nie tak wobec tak szczęśliwego obrotu sprawy? Jedziemy na ten Nurly Zhol – najkrótszą drogą, bo czasu niewiele, a i tak przytrzymuje nas z pół setki świateł na skrzyżowaniach. Jeszcze kolejne kontrole bezpieczeństwa (nikt nie zwraca uwagi na alarmy bramek, czy na to, co pokazuje prześwietlanie bagażu, ale i tak wszystko musi się odbyć zgodnie z zasadami) i trafiamy na peron koło pociągu. Jest 15 minut do odjazdu, a kolejarze wydają się zupełnie nieprzejęci wyjątkowym gestem kolei kazachskich – najpierw każą pakować rowery w plandeki, a gdy w maksymalnym pośpiechu to robimy, to oświadczają, że to i tak na nic, bo pociąg może zabrać maksymalnie 4 rowery, a nas jest 8. Wydają się całkiem dobrze bawić… Pociąg odjeżdża, a do nas przychodzi pani, co po angielsku duka, że problem był natury zasadniczej, gdyż rowery mogły pojechać tylko wagonem towarowym, którego nie ma na tym dworcu – rowery należało nadać na dworcu miejskim, a samemu wsiąść na Nurly Zhol. Aż się nie chce słuchać tego pitolenia.

Jest już noc, a nam kończą się opcje – chyba będziemy gdzieś tu nocować. Do sprawdzenia został jeszcze dworzec autobusowy – tuż koło dworca miejskiego skąd zaczynaliśmy. I udaje się! Łapiemy ostatni autobus na południe. I nie ma żadnego problemu z pakowaniem rowerów do bagażnika (wystarczyło zdjąć przednie koła). Ten tysiąc km na południe przejedziemy  wolniej, ale przynajmniej mamy gdzie spać – wolnych miejsc w autobusie jest tyle, że każdy może wyciągnąć się na dwóch fotelach.
Początkowo droga jest gładka, więc można się spokojnie wyspać.

Rankiem budzimy się na dłuższym przystanku, co jest dość klimatycznym doświadczeniem



Jest knajpka z dużą ilością ludzi w środku, jest toaleta z dziurami w ziemi, gdzie przegrody między „kabinami” są wysokości 1 cegły, jest wielka micha z bulgoczącym mięsem (później obłożyli to ryżem, tak że zrobił się „plow”), jest lodówka z napojami, a w końcu do autobusu wchodzi pan w białej czapeczce (czyli odbył Hadż, pielgrzymkę do Mekki) i w przejściu między fotelami odmawia głośno modlitwę za podróżnych ze wszystkimi rytualnymi gestami (jakby obmywanie twarzy, itd – widać dużą wprawę). A w końcu chodzi po autobusie, nienachalnie zbierając „na tacę”.

Droga pogarsza się bardzo, kierowca musi lawirować między rozległymi dziurami, a my obserwujemy krajobraz, czyli step po horyzont, czasem urozmaicany wielkimi jeziorami, cmentarzami



i różnymi zwierzętami



I w końcu dojeżdżamy do Shu. Miasto jest sporo dalej od granicy niż planowaliśmy (z pociągu mieliśmy wysiąść w Otar), ale nieważne – Kirgistan jest już blisko.
Jedziemy do nocy




żywimy się pieczonymi kurczakami pod otwartym do późna sklepem, jeszcze chwilę rozglądamy się za podwózką (bezskutecznie) i rozbijamy namioty na łączce w pobliżu drogi. Wypatruje nas tam policja, podjeżdża, wypytuje, ale nie robią żadnych wstrętów – śpimy spokojnie. Trzy dni w podróży w końcu sprowadziły nas nad kirgiską granicę.


Czwartek 29.08.2019


Wygląda na to, że maraton podróżny pozwolił zapomnieć o 4-godzinnym przesunięciu czasu – w busie wyspaliśmy się do oporu, więc teraz nie ma już problemu z pobudką o świcie. Herbatka, odwiedziny Kazacha na koniu – Piotrek wykorzystuje okazję do przejażdżki:


i ciągniemy przed siebie w narastającym ciepełku (wcześniej, w Astanie, było raczej chłodno, teraz jest cieplej, ale po doświadczeniach albańskich nie nazwę tego upałem):




Przejście graniczne przechodzimy sprawnie, a potem już prosto do Bishkeku:



Pierwotnie mieliśmy tu spać, ale mamy dzień opóźnienia – rezerwacja poszła w piach. Zresztą jest jeszcze wcześnie – damy radę jeszcze coś pojechać. Ale żeby gonić opóźnienie trzeba szukać podwózki. Longin znajduje busik, ale przed drogą jeszcze opijamy się „kwasu” (na każdym rogu sprzedają go na kubki), oraz jemy obiad w bardzo przyjemnej knajpie koło bazaru:



Busik jest w porządku, ale patrzenie na świat przez szybkę już nieco zbrzydło. A widoki ładne – niby zasadniczo podobne do kazachskich, ale pojawiają się też góry. Wreszcie!


I busik wywozi nas w sam środek tych gór – na przełęcz 2165m npm


Skąd perfekcyjnym asfaltem możemy w wieczornym chłodku lecieć w dół:




Jest pierwsza awaria, a raczej straszenie awarią: Agnieszka najpierw wbija w oponę jakiś drucik (bez konsekwencji), co wzmacnia jej obawy, gdy sterany transportem błotnik zaczyna ocierać się oponę. Ale wspólnie ogarniamy temat i w zapadającym zmroku jedziemy dalej.


Ciemną nocą dojeżdżamy do Kochkor, robimy zakupy żywieniowe, jemy kolację w otwartym długo barku i jedziemy za miasto – do całkiem miłego miejsca nad rzeką (wreszcie kąpiel!).


Piątek, 30.08.2019




Jesteśmy na skraju gór. Dokładnie to nasze namioty stoją na ścieżce prowadzącej w te góry. Widoki, szum pobliskiej rzeki, niespieszne śniadanie – poranek idealny.

Pierwsze 30km jedziemy doskonałym asfaltem. Niby trochę pod górę.

Taka jazda asfaltem jest jednak jakby nierealna w tym otoczeniu – wokół dzikie góry, a my poruszamy się tak bez wysiłku. To niemożliwe, by taki stan trwał długo. I faktycznie – boczna droga, w stronę Song-Kul, wygląda zupełnie inaczej:



Droga jest gruntowa, ale szeroka i dobrze ubita. Może się podobać – tak można jechać! Wkrótce jednak okazuje się, że to była tylko taka zmyłka – gdy zrobi się mniej stromo, to droga pokaże swoje prawdziwe oblicze:

„Tarka”! To zjawisko zdominuje nasze postrzeganie świata przez najbliższe godziny i dni. Gdy po równej, gruntowej drodze o niezbyt dużym nachyleniu jeżdżą auta, to wybijają w niej regularny ciąg dziur, albo raczej: poprzecznych garbów, na których rower wytraca szybko energię w gwałtownych szarpnięciach.

Najgorzej jest Piotrowi, którego koła 26” idealnie zgrywają się odstępami garbów, ale ani 29” ani amortyzator nie chroni przed tarką wystarczająco – trzeba jej unikać jak się da, czyli w praktyce wyszukiwać wąskie „ścieżki” na sypkim brzegu drogi, gdzie auta akurat jeździły mniej. „Ścieżka” jest raz z jednej strony drogi, raz z drugiej (a przekraczanie tarkowego środka drogi nie jest łatwe), a z czasem nawet w ogóle ścieżki nie ma – wtedy po prostu trzeba tarkę wytrzymać, aż się zlituje.


Z czasem można się do tarki przyzwyczaić. Ja doceniam komfort jaki dają szerokie opony – dzięki nim można bezpiecznie balansować na samiuśkim brzegu drogi, albo nawet ciągnąć w miarę komfortowo po żwirze słabo ubitym (którego auta raczej unikają).

Ale na pewno poruszający się innymi środkami transportu mają na tej drodze lepiej:

Wspinamy się pomału szeroką doliną i może się to podobać. Na pewno widoki są. I o to chodziło!



Jest też wiatr w twarz i to chwilami całkiem silny – są fragmenty, gdzie dzięki wiatrowi najniższych zębatek trzeba używać na podjazdach rzędu 2% – gdy robi się 6%, to przy tym wietrze trzeba prowadzić. To wszystko składa się na niezbyt dużą prędkość poruszania się – dzień pomału się kończy, a my ciągle nie dotarliśmy do właściwego podjazdu pod przełęcz. Czyli znowu łapiemy opóźnienie względem planu…

Pojawiają się głosy, by ratować plan (nocleg za przełęczą – nad Song Kul) podwózką. Bo czasem jakieś auta tu jeżdżą. I tu przyznaję, że pokazałem wtedy choleryczny rys mojego charakteru: gdy wyobraziłem sobie że te 30km tarki było tylko po to, by przełęcz przejechać autem, to zwyczajnie wymiękłem i oświadczyłem coś w stylu, że za żadne pieniądze nie zrezygnowałbym z tej przełęczy. Taka determinacja nie wszystkim się spodobała, ale bez większych dyskusji pociągnęliśmy w górę – tak by rozbić namioty o zmroku, na przełęczy lub pod nią.

Skoro to „moja wina”, to dociążyłem rower wodą na biwak. W sumie trochę bez sensu, bo strumień (nieobecny na mapie) był jeszcze długo, prawie pod samą przełęcz, ale to była taka trochę deklaracja, że nie chcę realizować swoich marzeń cudzym kosztem. Rower dociążony ekstra namiotem i 10kg wody jest już ciężkim do ruszenia klocem:


za to na podjeździe w końcu znika tarka!

Wieczorny chłodek pomaga w podjeździe, ale i tak nie jest łatwo, tym bardziej że 3000m npm odbiera oddech, nawet przy prowadzeniu roweru – zdecydowanie nie damy rady dociągnąć na przełęcz za światła. Dzień się kończy i nic tego nie zmieni.

Na zakręcie serpentyn pojawia się fajne miejsce na biwak, ale jesteśmy tak rozrzuceni po tej drodze, że problemem jest decyzja. Gdy kombinuję jak tu wywołać Staszka i Kaśkę (byli na przedzie) na gęstych zawijkach serpentyn, to okazało się, że też uznali miejsce biwakowe za idealne i czekają na nas. Uznajemy, że mając namioty stanowimy quorum, więc nie czekając na resztę rozkładamy się nad potoczkiem. Eh, nie pasuje mi takie wymuszanie decyzji na innych – wyczerpałem swój limit takich zachowań w tym kwartale 🙂

Spada na nas gwiaździsta (bezksiężycowa) noc, z ogromną wstęgą Drogi Mlecznej. Jest zimno – rozgrzany podjazdem/podejściem początkowo tego nie czułem (i zbyt późno przebierałem się w długie spodnie), ale gdy trochę ostygnę, to +3 stopnie robi wrażenie – rozgrzewa mnie dopiero herbatka. A nawet więcej niż herbatka: Gdy tak sobie stoimy i luźno gadamy, to nagle w krąg światła z czołówek wpada Kirgiz i coś niezrozumiale tłumaczy. W końcu łapie mnie za rękę i pokazując na czołówkę każe ze sobą iść. Okazało się, że spalił mu się w aucie bezpiecznik i bez światła nie da rady go wymienić – czołówka jest dla niego wybawieniem, w podzięce za to jestem częstowany kieliszkiem wódki. Kirgiz zresztą też pije, co w żaden sposób nie przeszkadza mu potem siąść za kierownicą…


Sobota, 31.08.2019





Pobudka o świcie, śniadanie i ciągniemy dalej – na przełęcz Kalmak Ashuu czyli „Piękny widok”.



Widoki górskie, a przy drodze różne stada. Czasem ktoś ich pilnuje (na koniu), ale częściej są zupełnie swobodne.

Konie, a blisko przełęczy – jaki:






Przełęcz jest szeroka, łagodna, z widokami:


A ja, cóż – jestem szczęśliwy. I nawet nie chodzi o życiowy rekord wysokości (3453m npm), co o prosty fakt, że się udało. Że mimo wszystkich trudności (kazachskie koleje, prostowanie wygiętego w samolocie haka przerzutki, tarka, podjazdy, starość, nadwaga – niekoniecznie w tej kolejności) znalazłem się w tym miejscu i że jest mi tu dobrze.

A potem długi zjazd – w stronę widocznego w mgiełce na horyzoncie jeziora:

Wraca tarka, ale na zjeździe jest mniej uciążliwa, zresztą do tej części drogi dociera zdecydowanie mniej aut, czyli tarka jest o niebo mniejsza niż wczoraj, w dolinie:

A na końcu zjazdu, blisko jeziora – jurty, a koło nich Kirgiz zapraszający pytaniem: czy chcemy czaj? Jasne że chcemy!


Jest herbata. Jest chleb z masłem (samodzielnie zrobionym, chyba z mleka jaka), jest jakaś omasta z papryki i czosnku, konfitura oraz kumys (bronimy się, więc tylko do spróbowania – jedna czarka na wszystkich)



Gospodarze bawią nas rozmową, opowiadają jak od lat przyjeżdżają tu na miesiące letnie i jacy ludzie do nich trafiają. Dobrze się tu siedzi. Pod koniec trzeba zapłacić, ale dość symboliczne pieniądze (bodajże 5zł na głowę) – niedużo wobec faktu, że rzuciliśmy się na ten ich chleb z masłem jak głodomory. Bo był naprawdę pyszny.

Okolice jeziora zupełnie płaskie. Step w środku gór. Dalekie widoki i szansa na odpoczynek od tarki dzięki równoległym gruntówkom. Fajnie się jedzie mimo wiatru w twarz (znaczy się zmienił kierunek – specjalnie dla nas, skubany).






Nad samo jezioro w końcu nie zajeżdżamy (w sumie nie ma po co), za to przekraczamy rzeczkę z niego wypływającą. Michał wchodzi z butami do tej rzeczki, więc można powiedzieć że kontakt z jeziorem Song Kul mamy zaliczony.

Drugie śniadanie w jurcie było pyszne, ale to było tak dawno… Longin jednak goni, żebyśmy dociągnęli przed obiadem do wodospadów, gdzie według informacji z porannej jurty ma być dobre jedzenie. Wyjazd znad jeziora niby nie jest duży, za to okazuje się że te 150m przewyższenia robimy wiele razy. Normalka – jak to w górach.



I docieramy do serpentyn, przed którymi nas w jurcie ostrzegano:



To ok. 500m w pionie zjazdu – pięknego, wymagającego uwagi, ale cudownie radosnego.

A na dole dolina, gdzie trochę dalej są wodospady, za to zdecydowanie nie ma żadnej jurty z jedzeniem (tylko coś jakby ślad po jurcie).

A wiec jedziemy dalej, lekko w dół doliną – szukać jakiegoś fajnego miejsca do gotowania obiadu samodzielnie.



Podczas obiadu widzimy jak tu wygląda wyjście młodzieży na miasto – z mini-wioski na zboczu góry schodzi dwóch chłopaków, najpierw w rzece myją zęby i twarz, potem podwijają spodnie i przechodzą w bród, po czym idą 30km doliną do asfaltu, gdzie jak mówią, znajdą podwózkę do Bishkeku.

Wieczorna dolina zadziwia widokami – najpierw krajobrazy jakby z Pienin:



by potem w świetle wieczora, wszystko stało się miękkie i miodowe:


Przed nami widać przełęcz, którą trzeba wjechać – fajnie byłoby to zrobić jeszcze dziś:


W sumie było to realne – podjazd pod samą przełęcz to i tak prowadzenie, więc ważne by sprawnie podjechać za dnia do tego podejścia. I na takim spokojnym, lekkim podjeździe:

Agnieszka leci z roweru.

Akurat byłem blisko, więc razem z Kaśką zdejmowaliśmy z niej rower i w miarę możliwości opatrywali. A potłukła się paskudnie – głębokie zadrapania, mnóstwo krwi, stłuczone kolano, nos, wargi. I świadomość, że kask uratował ją od spotkania okiem z ostrym kamieniem. Spadła z drogi oglądając się za siebie – po prostu skutek zmęczenia. W sumie mogło skończyć się to gorzej, ale i tak przez resztę wyjazdu miała poważny problem ze stłuczonym kolanem.

A na razie zrobiło się ciemno, a trzeba gonić grupę. Aga zbiera się i ciągnie nad podziw dobrze:

Nocleg mamy znów przed przełęczą i znów na 3000m npm. I znów ogromna Droga Mleczna nad głową. Zdecydowanie można to polubić.


Niedziela, 1.09.2019





Aga kuśtyka jak to potłuczona, ale nad podziw sprawnie zbiera się do drogi. Wyjeżdżamy na przełęcz:


po czym zaliczamy długi zjazd w dolinę:






Jeszcze kilka podjazdów i w końcu widok na cywilizację – tam w dole jest asfalt, sklepy i wszystko:







Potrzebujemy chwili by nacieszyć się sklepikami, po czym lecimy w dół asfaltem. Jest to aż nierealne, że można tak łatwo, szybko jechać 🙂



Jemy smaczny obiad w barku przy drodze:

i przyzwyczajamy się pomału do jazdy równiną:

na której atrakcjami już nie są same góry, ale dzieła człowieka:



Po raz pierwszy na tym wyjeździe trochę straszą chmury na horyzoncie, ale tylko straszą:

I dojeżdżamy do Narynia:


Wjazd do doliny rzeki Naryń robi wrażenie:




A samo miasto? Wrażenie robią raczej góry w pobliżu.

Docieramy do dom gościnnego, gdzie mamy rezerwację. Longin szybko organizuje busik do przejazdu chętnych do pobliskiego (ponad 100km) karawanseraju, a reszta czeka na właściciela domu, w międzyczasie będąc zaczepianymi przez dwójkę uroczo nadaktywnych dzieci:



Lokum bardzo miłe. W szczególności fajna jest pralka, pozwalająca ekspresowo rozwiązać problem zaległych przepierek. A wieczorem idziemy w miasto – do knajpki i sklepów.


Poniedziałek, 2.09.2019

W nocy padało. Rano też odrobinę, ale niedużo – dzień jest ładny. Zresztą powinien taki być – dziś pierwszy dzień szkoły:




A my dość leniwie (Longin stracił już nadzieję na przełęcz Tang?) wyjeżdżamy z miasta, wcześniej odwiedzając bank i sklepy (trzeba odnowić zapasy żywieniowe na najbliższe dni).

Widoki szybko robią się górzyste




i równie szybko znika asfalt, a my przypominamy sobie przyjemności walki z tarką:


W wioskach po drodze (lubimy wioski, tam na chwilę wraca asfalt) widzimy kolejne gromadki dzieci przeżywający pierwszy dzień w szkole, a raz spotykamy nauczycielkę – bardzo miło życzy nam szczęśliwej drogi i częstuje słodyczami:

I tak docieramy do miejsca gdzie rzeka Naryń łączy się z Małym Naryniem, a droga stromo schodzi do mostu przez rzekę, po czym równie stromo wyprowadza na płaskowyż za przełomem







My pojedziemy dalej wzdłuż Małego Narynia:

W wiosce za rzeką trafiamy na trening (?) do zawodów – na koniach przerzucają się jakimś workiem w koziej skórze. Czy jakoś tak. W każdym razie gdyby nie szansa na cukierki, to nie bylibyśmy w ogóle interesujący dla miejscowych dzieci:




Góry się przybliżają a tarka na drodze zanika – jeśli coś tu jeździ to chyba wioska Eki Naryń jest punktem końcowym. Fajnie.




Łapie nas cień góry, ale do końca dnia jeszcze daleko – wjeżdżamy w głęboką dolinę: przełom Małego Narynia zobaczymy w wieczornym mroku:





Droga robi się kompletnie beztarkowa, a okolice jakby beskidzkie. Oczywiście podjazdów sporo.









Po zachodzie słońca szybko robi się ciemno, ale Longin ciągnie, chcąc zrobić biwak za zakrętem rzeki. Zabrakło nam trochę (20 minut) – gdy jest już całkiem ciemno robijamy się na miniaturowej łączce wysoko nad rzeką. Wody mamy tyle co w bidonach.


Wtorek, 3.09.2019




Wody z bidonów spokojnie starcza na poranną herbatę do śniadania. Zbieramy się i jedziemy doliną dalej.










Dolina się rozszerza, traci górski charakter (trochę szkoda, przełom Narynia był chyba najładniejszą częścią tego wyjazdu):




i dojeżdżamy do wioski ze sklepikiem.


i paniami wytwarzającymi filc na jurty:



Dolina robi się coraz szersza, droga też  – wracamy do cywilizacji. Przejechaliśmy punkt odejścia drogi w stronę przełęczy Tang, wiedząc że nie ma innego wyjścia – musimy pojechać łatwiejszą drogą, bo zwyczajnie zabrakłoby nam czasu na przełęcz. Żeby ułatwić nam decyzję nad przełęczą przewalają się jakieś burze.













Obiad nad rzeczką, w miejscu gdzie góry już definitywnie się kończą – są tylko dalekie widoki



A potem jak zwykle – jazda do zmroku:





Środa, 4.09.2019



Przełęcz джалпакбель nie robi wrażenia, choć to niby 3300m npm.


a za przełęczą już coraz więcej cywilizacji – droga szeroka, wioski, jakieś spółdzielnie rolnicze.


Spotykamy też stado koni, które rankiem koło nas przebiegło:


Tarka jest na całego, ale coraz częściej pojawia się też asfalt. Silny wiatr w twarz.


Dolina się zwęża, przed dojściem do asfaltu zaliczy ładny przełom:


I znowu cywilizacja. I asfalt. A silny wiatr wraz ze zjazdem w doliny zmienia kierunek – pod koniec całkiem miło pcha w plecy


Zjechaliśmy do Kochkor trochę zbyt późno. Longin od razu znajduje podwózkę, ale zabraknie z godzinę by za dnia zobaczyć
skazkę. Szkoda.

Za to kierowca busa jest zjawiskiem samym w sobie. Wiezie nas 270km (do Karakol) po kiepskich drogach w takim stylu że strach patrzyć. Gna na oślep, wyprzedza niebezpiecznie, na skrzyżowaniach, poboczem, na trzeciego, zmuszając do zwalniania jadących z naprzeciwka. I to wszystko z komórką w ręce – rozmowy, smsy, a nawet selfiki. A na koniec kombinował jeszcze z jakimś kolegą – przewodnikiem, mimo że miejsce docelowe w Karakol mieliśmy na mapie w komórce, a kolega tylko mądre miny robił. Brr.

Dziś nocleg w jurtach. Bardzo miłe miejsce.


Czwartek, 5.09.2019



W Karakol jest trochę zwiedzania – to ładne, żywe miasto, z zabytkami, ale także z uniwersytetem i bazarem. I fajnymi widokami na wysokie góry.













A potem znowu podwózka – oszczędzimy sobie tarkowatej drogi pod kazachską granicę.

Granica pośrodku niczego, za to formalności odprawiane z pełną powagą.

A za granicą ma być zjazd, ale w ogóle nie czuć tego, bo robią nową drogę, a tymczasowa jest bardzo słaba. I pojawia się coraz mocniejszy wiatr w twarz. Będzie się jakiś front atmosferyczny przewalać – gdy dojeżdżamy do asfaltu, to wiatr jest taki, że ledwo można jechać. A miasto na horyzoncie przybliża się bardzo powoli.

Za to w mieście smaczny obiad, a po nim – szczęśliwie wiatr odpuszcza.
Tylko deszcz krąży w pobliżu, ale jakoś nas omija.






Jedziemy do zmroku a nawet nieco dłużej – pięknym zjazdem z gór, zatrzymując się na łące niedaleko drogi.


Piątek, 6.09.2019


Dzień budzi deszczem, ale szczęśliwie na śniadanie i składanie namiotów nieco odpuszcza. Ale to dziś jest ten dzień, gdy przydadzą się wszystkie ciepłe i przeciwdeszczowe ciuchy: rękawiczki, skarpetki neoprenowe, długie spodnie, kurtka, buff, itd. Deszcz, wiatr, 8 stopni.







Wąwóz Szaryński – podobno słynna atrakcja, w tej scenerii nie robi wrażenia.





za to na atrakcyjności zyskują chroniące przed wiatrem kazachskie przystanki autobusowe:

I tak sobie ciągniemy to deszczowe pożegnanie z Azją:



aż dojeżdżamy do Kokpek:


gdzie rozgrzewamy się herbatą i obiadem.

Nastroje są słabe, Longin rozgląda się za podwózką, ale obiad i koniec deszczu wiele zmienia. Oraz obserwacja na mapie, że to pasmo górskie przed nami jest jakieś dziwne: my pod niego nie będziemy podjeżdżać, tylko jechać stale w dół – wąwóz Kokpek długim zjazdem wyprowadza nas na równinę:


Dojeżdżając do miasta (Szeklek) widzimy ciekawostkę: niedalekie szczyty są pokryte świeżym śniegiem. A według mapy są one porównywalne do tych, gdzie byliśmy rano (1100m npm). Czyli niewiele brakowało, a zaznalibyśmy też śniegu.


A w mieście krótkie targowanie się z kierowcą napotkanego busa i jedziemy na ostatni nocleg: do Ałmatów.


Sobota 7.09.2019

Jakie ładne miasto te Ałmaty! Jest słońce i panoramy gór, są piękne parki, ścieżki rowerowe, pomniki, zabytki, mnóstwo fontann – i to wszystko wśród ludzi i dla ludzi – jak bardzo inaczej niż w Astanie.













Jest też elegancka kawka z ciastkiem. I bliskie spotkanie z ptaszkiem (wikłacz?), który słowiczymi pieniami potrafił ostatnio zadziwiać:


I jeszcze bazar z pamiątkami i łakociami. I jeszcze wielki meczet:




I jedziemy na dworzec. Nauczeni doświadczeniem dwie godziny przed czasem i ze starannym sprawdzeniem że to na pewno tu.

A i tak skończyło się chaosem – mając jeszcze ponad godzinę do odjazdu i spakowane rowery idziemy do knajpy przy peronie jeszcze coś zjeść, gdy podstawili pociąg i zaczęło się wariactwo: nie możemy z rowerami wejść do przedziałów. Co prawda Longin ze swoim rowerem przedziera się przez blokadę dzielnego kazachskiego kolejarza i pakuje rower pod siedzenia w naszym przedziale, ale to wszystko co można było zdziałać. Wydaje się, że powtarza się schemat z Astany: nie da się, trzeba było nadać rowery jako bagaż, „nas też kontrolują”. Nawet, identycznie jak w Astanie, pojawia się bardzo grzeczna pani kierownik i tłumaczy nam, że wszystko robimy źle.


Jest jednak jedna różnica: tym razem pani kierownik faktycznie zależy na załatwieniu sprawy. Ona nie tyle nas spławia, ale istotnie przez tą swoją krótkofalówkę coś ustala. Jest jeszcze szaleństwo biegania z zapakowanymi rowerami wzdłuż półkilometrowego pociągu do wagonu bagażowego, jeszcze Longin na tempo załatwia ekstra bilety na bagaż, niepewność czy się udało rowery zapakować – i pociąg rusza. Po chwili okazuje się, że jesteśmy w komplecie (Longin z Michałem przeszli już pociągiem) a rowery jadą. Uff.

Czyli możemy się w spokoju nacieszyć luksusami tego pociągu sypialnego – z załogą liczącą sobie 37 osób… Np. w naszym wagonie, na 20 pasażerów, jest specjalny kolejarz siedzący na krzesełku na korytarzu i pilnujący by np. papieru w toalecie nie zabrakło. Jest nawet wifi dające dostęp do kolekcji kazachskich kiczowatych filmów (całkiem fajnie się to oglądało – np. jakąś propagandówka z Depardieu lub lepszą wersję Gladiatora) oraz do wybranych serwisów (google, facebook, itp), pod warunkiem instalacji kazachskiego
root certa (by umożliwić podsłuchiwanie ruchu sieciowego). Ale przede wszystkim jest czysto i schludnie – może faktycznie absurdalny był pomysł, żeby te reprezentacyjne przedziały zapakować pod sufit naszymi rowerami? Śpimy do rana – dojeżdżamy do Astana Nurly Zhol punktualnie, tj. po 6 rano.

Jedziemy przez senne, zamglone miasto, przy czym w drodze do niego (10 kilometrów przez pustkowie) przydarza mi się „przygoda”:  pierwszy raz w życiu zasypiam za kierownicą. Nie przypuszczałem że to możliwe, a jednak: zmęczenie, ranek, brak śniadania, wyciszenie kapturem (trochę kropiło), kompletny brak widoków, wolna jazda – czułem że jest sennie, ale nie sądziłem że aż tak: obudziłem się w chwili, gdy właśnie wjeżdżałem na wysoki krawężnik wysepki drogowej. Przednie koło ładnie wybrało krawężnik (bo amortyzator), a ja miękko choć efektownie przywaliłem w znak drogowy. W zasadzie nic się nie stało – tylko poszła dętka (snake) w tylnej oponie. Ciekawe doświadczenie 🙂 Oby nie częściej.

Objeżdżamy Astanę od nieco innej niż wcześniej strony













i docieramy na lotnisko, gdzie starannie pakujemy rowery, mamy chwilę nerwów z pracownikiem lotniska, który bojowo próbuje egzekwować obserwację, że w naszych paczkach zobaczył rowery (że niby mamy dopłacić 150 euro od roweru), ale wszystko idzie sprawnie – lecimy. Jeszcze tylko powrót autem do Krakowa i koniec. Jutro do roboty.


W sumie rowerem 837km, 7.5km w pionie podjazdów. Ale to tylko cyferki, podczas gdy najważniejsze zostaje w głowie: widoki, ludzie, przestrzenie. To był wspaniały wyjazd – chętnie bym do Kirgistanu wrócił.