Jak nie przepadam za pomysłem imprez zorganizowanych, to spodobał mi się „PGR” – bo moim zdaniem trasę ma wyznaczoną genialnie, pokazując mnóstwo pięknych miejsc w polskich górach i prowadząc logicznie nieoczywistymi ścieżkami:

Namawiałem kumpla by objechać trasę PGR bez pośpiechu, przed oficjalną imprezą i wydawało się, że wszystko jest ugadane. Niestety los pokrzyżował plany i musiałem kumpla przeprosić…

Ale nie ma tego złego, co nie mogłoby wyjść na dobre – gdy pojawiła się szansa na tygodniowy wyjazd z synem pod koniec wakacji, to miałem praktycznie gotową trasę: wystarczyło ją tylko przyciąć (limit czasu), trochę ucywilizować (bo pojechaliśmy z sakwami) i uzupełnić o wytęsknione dodatki: Wierchomla, Połoniny Bieszczadzkie, Kalwaria Pacławska:

Pogoda nie rozpieszczała, dzień już krótki, ale trzeba brać co los daje: jedziemy przez szary dzień, kończąc późno w nocy w Bacówce nad Wierchomlą.

Drugi dzień jest bez roweru: robimy spacerek (przydają się buty górskie) na Jaworzynę Krynicką i ogólnie cieszymy się widokami i klimatem schroniska, które miło się kojarzy z dawnych czasów. Ja niestety formę mam fatalną – z całą siłą odzywa się alergia na kurz i dwie noce w schronisku było koszmarnym doznaniem (po drugiej nocy trochę lepiej, bo wtedy zażyłem już wszystko co miałem na stłumienie alergii).

Trzeciego dnia długi zjazd wygodną szutrówką do Szczawnika, a potem do Muszyny, od której do Krynicy drogą rowerową wzdłuż potoku (świetna alternatywa dla ruchliwej tutaj szosy). W Krynicy przez chwilę bawimy się w kuracjuszy (np. w pijalni słuchamy muzyki na żywo) po czym ruszamy w ciąg mozolnych podjazdów Beskidu Niskiego.

Przejeżdżane doliny są w większości puste i piękne, ale droga jest wymagająca – podjazdów jest sporo, a jedyne jedzenie na jakie możemy liczyć, to gotujemy sobie sami. Nawet sklepów nie ma – gdy po południu napotykamy taki otwarty w sobotę, to jest to powód do radości. Ale dokładnie tego oczekiwałem od Beskidu Niskiego!

Dzień znowu zaplanowałem długi, ale mam rezerwację w hoteliku w Tylawie – z pewnym noclegiem to można jechać do późna. Najważniejsze by przed zmrokiem przejechać fragment terenowy – mapa i nawigacja mówi, że da się tam przejechać, ale… Na razie cieszymy się ładniejącym dniem.

Tymczasem droga z mapy okazała się taka jakby nieistniejąca… Najpierw polna droga zagrodzona bramą, potem brzeg wykoszonej łąki, a na końcu poszukiwania czegokolwiek wśród zanikających pozostałości dawnej wioski na zboczu góry. GPS pokazuje że byliśmy raptem 500m od leśnej drogi na przełęcz, ale to byłoby przedzieranie się przez zarośnięty las (do wyboru bagno lub głębokie wąwozy) – niewykonalne w zapadającym zmroku. Wycofujemy się.

Na nocleg trafiamy już przy drugiej próbie. Gospodyni co prawda mówi, że wszystko ma zajęte, ale zlitowali się nad nami turyści i odstąpili nam miejsce w swoim domku! Piękne, bardzo sympatyczne miejsce.

Rano odnajdujemy właściwą drogę i jedziemy dalej na wschód.

Na przełęczy mała wiatka, gdzie robimy „triumfalną” herbatkę. Przy której odkrywamy, że jest tam zasięg. Minimalny, ale wystarczył na sprawdzenie mszy w kościołach po drodze – i odkrycie: jest w Kotaniu za niecałe pól godziny. To było bardzo szybkie 8km – najpierw po kamienistej drodze, potem asfaltem – spóźnilismy siię 2 minuty.

A potem słońce! Wreszcie! Takie na poważnie – trzeba było się kremem z filtrem smarować 🙂

Były też jabłka rwane z drzew przydrożnych, szukanie cienia na podjazach i w końcu niezły obiad w „naszym” hoteliku w Tylawie (miła niespodzianka – jednak nie ściągnęli nam płatności za zarezerwowany nocleg, choć mogli).

W końcu dojeżdżamy do Komańczy, gdzie na kolację są pierogi w przydrożnym barku, ale nocleg biorę 20km dalej, tak by zachód słońca oglądać z siodełka roweru.

Nocleg w Latarni Wagabundy był bardzo miły. Ładnie urządzony pokój, pyszne śniadanie, sympatyczny gospodarz. Byliśmy jedynymi gośćmi, ale wszystko było perfekcyjne.

A teraz Bieszczady. Długie podjazdy wysokich przełęczy dają w kość (już czujemy, że to kolejny dzień po górach), ale pod koniec będzie nagroda.

Idziemy w góry! Na przełęczy zapinamy rowery, zakładamy buty górskie – i na Caryńską.

Było wspaniale! Rower jest fajny, ale wyjście w góry zdecydowanie warte było tego, by pół sakwy zajmować butami górskimi. Potem jeszcze zjazd do Ustrzyk, późny obiad i już w nocy jedziemy w dół do Stuposian: na nocleg w miejscu, gdzie kiedyś dwukrotnie miło wczasowaliśmy.

Następnego dnia już po słońcu. Jest mgliście i szaro a my żegnamy się z Bieszczadami – jedziemy na północ, do Kalwarii. Śniadanie na ławce w Lutowiskach a potem dłużącą się drogą przez Ustrzyki Górne i Arłamów. Właściwie ciągle albo niewielki podjazd albo wiatr w twarz. Ciekawe jakby to wyglądało w ładniejszą pogodę – bo końcówka, przez być może przyszły Turniański Park Narodowy (jedni wieszają transarenty za, inni „nie damy się zamknąć w zoo”) – bardzo urokliwa.

Wraca niepokój o drogę, bo ta choć perfekcyjna, to „unijną” tablicę o remoncie ma tylko na odcinku do Arłamowa – nie ma pewności czy pozostałe kilka km do Kalwarii nie będą jakieś straszne. Ale okazało się, że i za Arłamowem droga jest świetna – piękny, szybki zjazd i o zmroku jesteśmy pod górą.

Nocujemy w Domu Pielgrzyma. Rano spacer, a potem już z rowerami idziemy na Dróżki.

Po zjeździe z góry jeszcze jedna hopka i już praktycznie po równym jedziemy do Przemyśla.

W Przemyślu jesteśmy na tyle wcześnie przed pociągiem, że zamiast prosto na centrum, to objeżdżamy wzgórza na południu miasta – z wielkimi cmentarzami wojennymi i „Kopcem Tatarskim”. Stromizny i widoki imponujące.

Niedługi spacer po mieście, pizza i do pociągu. Czysty, wygodny i do Krakowa jedzie tylko 2 godziny i 41 minuty – aż ciężko uwierzyć, że można tak szybko, gdy wciąż w pamięci jest całonocny pociąg do Komańczy.

500km na rowerze + 2 wyjścia w góry. Całkiem miły tydzień wakacji.