Ten rok jest tak pełen problemów, że z rowerowania praktycznie zostały mi tylko rozszerzone dojazdy do pracy. Nici z wakacji, nawet 2 dniowy wyjazd może być niewykonalny. Ale w końcu usłyszałem, że mam cały dzień wolny! Że mam się ruszyć, bo oni sobie poradzą, a już ciężko ze mną wytrzymać 😀

To niby tylko jeden dzień, ale z drugiej strony to tak dużo! Na co zużyć to bogactwo? Góry? Może znowu jakiś nocleg na dziko połączony ze wschodem słońca? Fajnie, ale chyba bardziej chcę roweru – rutyna dojazdów do pracy już zabija radość z jazdy. A może objechać brakujące kafelki? Eee, tracić moje mikrowakacje na buchalterię… A może po prostu pojechać przed siebie i pomyśleć o powrocie jak się zmęczę? Albo rozsądniej: wyjechać pociągiem i wrócić. Jak zacząłem sprawdzać, to w oczy rzucił się poranny pociąg do Kielc – pośpieszny jedzie tam tylko 1.5h. Kielce to raptem 150km od Krakowa, ale kto każe jechać najkrótszą drogą? Hmm, ja nie znam kieleckiego odcinka Green Velo – jechałem go od Koprzywnicy (15km przed Sandomierzem) do Białegostoku, a tego najbliższego kawałka nie znam. Żeby uciąć dalsze rozważania kliknąłem bilet. Jadę do Kielc – trasę uzależnię od pogody i humoru.

Pobudka o 5:00, śniadanie, robienie kanapek, wychodzę o 6:00 – z 10-minutowym zapasem jestem w pociągu. Pociąg pusty i zaspany. Konduktor „resetuje toaletę” (tak, toaleta teraz ma swój software…), barmanka w Warsie ziewając oznajmia, że nie ma czarnej herbaty, a za oknem z każdą chwilę piękniejący poranek.

8:21 w Kielcach. Wyjście z tunelu dworcowego wyprowadza na ponurą aleję brukową:

ale potem już jest tylko lepiej. Urokliwe parki, rozświetlone porankiem pałace i kościoły.

Gdy zbieram się do wyjazdu z miasta, to oczywiście ścieżką rowerową i ta też jest urocza – perfekcyjnie poprowadzona: nad rzeczką, przez kolejne parki, a w końcu na jakąś górę z widokiem:

A potem parko-las, ładnie tu mają:

I w końcu jest główny szlak Green Velo:

Jak widać wziąłem średnią torbę na kierownicę: kanapki na drugie śniadanie oraz ciuchy na noc zajmują miejsce. No i różne drobiazgi: mały powerbank, 2 latarki + zapasowe ogniwa (nie przydały się – te w latarkach starczyły na styk), przeźroczyste okulary na noc, coś do awaryjnego przegryzania. Przydało się prawie wszystko: tylko buffa na noc nie zakładałem pod kask, choć kilkukrotnie było blisko.

Na wyjeździe z miasta pojawiają się podjazdy (w ogóle dziś ich będzie sporo), oraz kawałki szutrowe. Ale nie narzekam – szuterki są eleganckie, w sumie to wygodniejsze do jazdy szosą niż np. zniszczony asfalt:

Widać że starają się prowadzić szlak ładnymi okolicami – niby najpierw są jakieś osiedla domków czy podmiejskie wioski, ale już za chwila trafia się taka perełka:

albo taki kościółek:

albo po prostu urokliwe lasy, pola, wzgórza:

Przy jednym z MORów zjadam kanapkę, a w Rakowie kuszę się na loda. Gdyby ktoś potrzebował ilustracji do hasła „betonoza”, to Raków jest idealnym przykładem – ogromny plac wyłożony kamiennymi płytami, pośrodku fontanna. Pusta przestrzeń, w skwarze odstręczająca – wszyscy obecni wykorzystują skrawki cienia pod nielicznymi drzewami lub daszkiem:

Po całej serii zakrętów (bardzo dobre, precyzyjne oznakowanie szlaku) i przekraczaniu kolejnych wzgórz, wyjeżdżam na główną drogę (obok niej uczciwa ścieżka rowerowa), która prowadzi do zamku Krzysztopór:

a tam dziki tłum, stoiska z pamiątkami i jedzeniem odpustowym, kolejki do wszystkiego. Brr, jak podoba mi się Krzysztopór, to dziś trzeba stąd uciekać.

A jest do czego: szlak zamiast prowadzić prosto, główną drogą do Klimontowa, odchodzi na boki, pokazując bardzo ładne dolinki. No i dodając sporo podjazdów – nawet 12%. Ale zdecydowanie warto było.

W Klimontowie otwarty sklepik – uzupełnianie wody (do bidonów + 1.5l wchłonięte na miejscu), wypytuję się o obiad: jest, ale trzeba by odjechać w bok krajówką, więc zamiast obiadu drugi dziś lód – dojadę do Wisły i obiad zjem w Tarnobrzegu. Chcę już do Wisły dojechać – robi się późno, zresztą już trochę mam dość wiatru w twarz: mile chłodzi, ale jednak spowalnia.

Jeszcze tylko kawałek wśród podsandomierskich sadów:

i jestem przy promie:

Tarnobrzeg ładny, ale z jedzeniem słabo. Ostatecznie wybieram „grecką tawernę” z kebabem. Nie zaszkodziło.

a potem do Baranowa – ruchliwa droga prowadzi koło „Jeziora Tarnobrzeskiego” przy którym jest ogromne plażowisko.

Więc najpierw jadę tłumną ścieżką rowerową, ale w końcu trzeba główną. Trochę boczne drogi Green Velo odzwyczaiły mnie od ruchu, ale szybko się przestawiam – tak wygodnie mi się jedzie równym asfaltem z wiatrem w plecy, że początkowo przegapiam zjazd… eh, rozleniwia mnie ta mapa w komórce.

Baranów Sandomierski z jego pałacem renesansowym cieszy oczy, ale dziś tylko obszedłem park. Chyba warto tu z rodzinką wrócić – ładne miejsce. W restauracji pałacowej dwa wesela – pary robią romantyczne fotki w parku. Ale jedna z panien młodych ma tak złą, niezadowoloną minę, że ja na miejscu pana młodego bym się wystraszył 😀

Jest 17:30, dnia zostało już tylko 2.5 godziny, a przede mną więcej niż połowa drogi. Fakt że po równej drodze i z lekkim wiatrem w plecy jedzie się szybciej, ale i tak będzie długa jazda nocna.Trzeba decydować jak dalej: Mogę przejechać Wisłę w Baranowie (prom), ale stwierdziłem że spróbuję drogi przez wioski po południowej stronie Wisły: jeśli będzie kiepsko, to ucieknę na północną stronę mostem w Połańcu, a jeśli nie, to przejadę do Szczucina, tak by okres zmroku spędzić na ścieżce po wałach.

Jedzie się nieźle, dzień pomału się kończy a komary robią się wszechobecne – zatrzymanie się choćby na 10 sekund oznacza odpieranie wściekłych ataków dziesiątek krwiożerczych bestii. Ale dopóki jadę – jest nieźle. Tylko niepokoi, ze został mi już tylko 1 bidon – jazda małymi wioskami oznacza, że nie ma ani otwartych sklepów (niedziela), ani stacji benzynowych. Decyduję się na odbicie na większą wioskę: Borowa, na którą kieruje reklama sklepu czynnego 7 dni w tygodniu.

Sklep jest – już zamknięty. Ale koło niego barek. Zamawiam, wydawało mi się że najpopularniejsze tutaj danie (burger), ale czekam długo. Butelkami z lodówki dopełniam bidony i sam się nawadniam. Jest czysta toaleta, miło siedzi się na tarasie (o dziwo bez komarów) popijając zimny sok – nawet nie zauważam jak minęła prawie godzina. W międzyczasie do barku podjeżdża na gravelach dwóch kolarzy w obcisłych wdziankach z napisem Strava – tak miło cieszą się z przejechanego dziś dystansu (101km), że po prostu nie mam serca mówić im że dziś przejadę prawie 300… (mówię bardziej ogólnie – że ja jadę z Kielc).

Jadę do Szczucina w świetle kończącego się dnia, ale godzinka w Borowej mści się: do DDR podjeżdżam już po ciemku. I w tych warunkach DDR zyskuje – jest cicho i tajemniczo, a księżyc za plecami delikatnie (bo chmury) rozświetla okolicę. Tylko komarów tysiące – autentycznie boję się, co by było gdybym gumę złapał…

W Nowym Korczynie kolejna decyzja: skręcać na Wiślicę (EV11) teraz czy za kilka kilometrów, albo może w ogóle dojechać główną (krajówka 79) do Koszyc? Euro Velo 11 kusi (zobaczyłbym nowy fragment w Kazimierzy), ale w nocy to specyficzne oglądanie. A 79ka nie wygląda źle (a do tego ma stacje benzynowe – „napój czekoladowy” wchłaniam łapczywie) – ostatecznie jadę do Koszyc, skąd przez Proszowice mam do domu 42km.

Nad Krakowem zaczyna błyskać, a 12km przed domem zaczyna padać. Zakładam na bluzę kurtkę przeciwdeszczową, do tego na nogi drugie skarpetki – co mi tam deszcz. Dojeżdżam zmoknięty i zmęczony, ale ciepła kąpiel pomaga na wszystko. Piękny dzień był. Łącznie z porannym dojazdem na dworzec wyszło 290km.