To jedna z kilkunastu wycieczek, w których pomocą był miły skutek uboczny remontów na kolei: skoro teraz tak dużo pociągów jeździ trasą przez Luboczę, to uznali że wypada reaktywować stację kolejową „Kraków – Lubocza”. Czyli mam stację kolejową 1km od domu! Pociągów dużo na niej nie staje, ale jest jeden fajny: poranny do Tarnowa. Taki co staje na każdej stacji – dzięki temu godzinę po śniadaniu mogłem ruszyć w drogę ze stacji Biadoliny Szlacheckie.

Po krótkiej rozgrzewce na nizinach odwiedzam poznane już wcześniej miasteczko „Łysa Góra” – z wielkim technikum ceramicznym, co skutkuje np. ciekawymi kapliczkami w okolicy. Zresztą w ogóle jest tam ładnie – można by się tam kręcić cały dzień i nie byłoby nudy.

Ale dojeżdżam do Dunajca i Zakliczyna:

za którym zaczyna się główna część zabawy – Pogórze Rożnowskie. Wiedziałem że będą podjazdy, miałem nadzieję na widoki na jezioro, ale uroczy wodospadzik tuż przy drodze mnie bardzo przyjemnie zaskoczył:

A potem było jeszcze lepiej: „ścieżki” po wzgórzach nad Tropiem w większości okazały się asfaltowe i choć bardzo podjazdowe, to naprawdę urocze.

Choć może nie zawsze i nie dla wszystkich – na górze spotkałem małżeństwo na rowerach, które właśnie wyjechało naprawdę solidny podjazd znad jeziora i ewidentnie ten podjazd jemu dał więcej frajdy niż jej… Niezadowolenie aż trzeszczało w powietrzu – z ulgą oddaliłem się, jadąc w dół – na tyle pośpiesznie, że zmyliłem drogę i musiałem się wracać 😀

A na dole kościół nad jeziorem – w słońcu wyglądał zjawiskowo

Jadę nad zaporę i do potem do końca asfaltu – na cypel, który okazuje się popularnym miejscem plażowym. Trochę wczasowo-kolonijnego zgielku, ale idzie wytrzymać. Sandacz z frytkami smakował bardzo.

Jest 16:00 a ja w połowie drogi – trzeba się ruszać. Przez chwilę jadę główną drogą ale w Łososinie odbijam – chcę na zachód przejechać wzgórzami, po bocznych drogach. Znowu podjazdy, znowu ładne widoki, ale ładna pogoda się kończy. Pomału zaczyna kropić. Potem padać.

Gdy deszcz zmienił się w burzę z piorunami (najbliższe o 2km), to zrobiło się trochę nerwowo: akurat byłem na takim odsłoniętym grzbiecie – trzeba jak najszybciej ewakuować się w dolinę! Znaczy się albo w tył zwrot, albo dociągnąć do końca.

Udało się. Co prawda sekundy od błysku do grzmotu liczyłem z coraz większym przejęciem, to jeszcze nie było bezpośredniego zagrożenia – trochę się zasapałem z pośpiechu na podjazdach, ale nagroda była wspaniała: długi, piękny zjazd w rzęsistym deszczu. Aż do Krosnej, gdzie przy skrzyżowaniu z główną, znalazłem uroczy sklepik z altaną, pod którą mogłem spokojnie się przebrać na deszcz.

Bo o deszczu z prognozy pogody wiedziałem i jestem przygotowany: mam pelerynę i ciuchy na zmianę. Mogę spokojnie w deszczu jechać i do samego domu.

Drogą wzdłuż Łososiny jadę w ulewnym deszczu i jak nie przeszkadza to w jeździe, to wolę nie próbować w tych warunkach podjazdu na Przełęcz Rozdziele, ruchliwą drogą. Więc skręcam w boczne drogi na Laskową Górę – strasznie stromo, ale jest asfalt, a ruch zerowy, tak że nawet jak przychodzi rower prowadzić, to jest OK.

I w trakcie takiego podejścia przestaje padać. Rozglądam się po wypacających deszcz lasach i cieszę się, że zjazd z Przełęczy będzie mniej nerwowy niż się spodziewałem.

Na przełęczy jestem o zmroku. Od tego miejsca do domu 60km w dół lub po równym. Z wiatrem w plecy.

Deszcz jeszcze wrócił na godzinkę, ale spokojny, a peleryna sprawiała się dobrze. To było naprawdę przyjemne 200km.