Taki dziwny wyjazd na wariata – syn wymyślił „autem i rowerami po Włochach” ale bez konkretów. Długo z konieczności przekładane i przez to trochę w sferze luźnych fantazji, ale na koniec wakacji – szybka decyzja: jedziemy. Włochy północne – żeby zmieścić przejazd w jednym dniu. Czyli stanęło na rowerowych Alpach, a potem się zobaczy. Wyszło ciekawie! Krótko, ale intensywnie.

Najpierw pakowanie. Dość nietrywialne – bo mamy spać na campingach (czyli doszło sporo szpeja campingowego), a rowery mają nam nie przeszkadzać w zwiedzaniu miast. Stanęło na tym, że skoro jedziemy tylko we dwóch, to zapakujmy rowery do środka. To faktycznie da się zrobić, dzięki czemu odpadło martwienie się o rowery na dachu, ale pakowanie się uczyniło naprawdę karkołomnym – chyba nie będziemy tego więcej powtarzać. Za to już wiem, że potrafię 😀

Jedziemy do Cortiny – został tam jeden camping otwarty po sezonie, tylko nie potrafię się doszukać godzin otwarcia recepcji, więc na wszelki wypadek chcemy ruszyć na tyle wcześnie, by nie przyjeżdżać po nocy. Ruszamy więc w poniedziałek o 6:00 i jedziemy te 940km – przez Czechy i Austrię (w sumie w drodze 13.5h, prawie 12h za kierownicą).

Pogoda trochę niepewna, straszą chmury nad górami, więc za Wiedniem decyzja: zamiast autostradą przez Alpy (jeśli pogoda się pogorszy, to możemy utknąć we mgle) jedziemy mniejszymi drogami przez doliny. Pogoda się nie pogorszyła, ale widoki po drodze były całkiem miłe i inspirujące – wizyta w Taurach jest teraz wysoko na liście moich marzeń…

Pod wieczór dojeżdżamy do Włoch. Chmury znikają, espresso wypite na stacji benzynowej wspaniałe, przed nami błyszczą się piękne Alpy. Jest dobrze.

A camping bardzo miły. Jak na tę porę roku całkiem sporo ludzi (w tym z Polski), ale zdecydowanie bez tłoku – możemy swobodnie wybrać sobie miejsce wśród pustych domków.


Pierwszy dzień rozgrzewkowy – 45km, z jedną przełęczą +700m w pionie i powrót „drogą kolejową”:

Jest przepięknie – pogoda nas rozpieszcza, a Cortina pokazuje się od ładnej strony. A przy okazji niespodzianka: przejeżdżając ścieżką rowerową koło stacji kolejki widzimy, że ta jest ciągle otwarta (mimo końca sezonu). Super – czyli mamy plan na trzeci dzień, odpoczynkowy po jutrzejszym długim rowerowaniu.

Przejeżdzamy Przełęcz Trzech Krzyży, przejeżdzamy koło jeziora Misurina (wybieramy szutrową ścieżkę rowerową po drugiej stronie jeziora i dzięki temu omijamy tłumy) i potem długi zjazd asfaltowymi serpentynami, by na dole znowu odbić w drogę szutrową – ścieżkę wytyczoną po trasie dawnej kolejki wąskotorowej.

Na drodze kolejowej przez chwilę jest trochę tłoku (zorganizowana wycieczka niemiecka – podwiezieni autokarem jadą na elektrykach pilotowani przez profesjonalnych przewodników), ale widoki to w pełni wynagradzają.

Zjeżdżamy do Cortiny, gdzie znajdujemy smaczną pizzę w miłej restauracji, a także szukamy po sklepach jakiś, możliwie mało kiczowatych (trudne!) pamiątek.


W drugi dzień jedziemy przełącz Giau. Pogoda ciągle wspaniała, choć w nocy chłodno – nad ranem jest około zera.
Na przełączy mamy zdecydować czy wracamy przez Falzarengo (65km) czy ciągniemy pętlę przez trzy przełęcze i 96km. Mimo obaw pojechaliśmy wariant dłuższy

Zaczynamy żwirową ścieżką po „naszej” stronie rzeki – w tę pogodę jest to bardzo widokowy wariant.

Zjeżdżamy praktycznie do centrum miasteczka, do rzeki, by potem pracowicie kręcić pod górę – a jest tego podjazdu sporo. I widoki. I słońce. Ciągle raczej chłodno, ale dzień przepiękny.

Na przełęczy sielanka: widoki, słońce, pyszne jedzenie w schronisku. Dobrze że zjedliśmy coś więcej niż tylko ciastko, bo potem będzie już krucho z czasem.

Zjazd z Giau jest niesamowity. Widoki takie, że nie sposób się rozpędzić, skoro co chwila „musi” być przystanek na podziwianie.

Przez miasteczka w dolinie przejeżdżamy raczej spiesznie – nie stajemy na obiad, w końcu dopiero co jedliśmy na Giau, a kolejna przełęcz wzywa. Stualanza oczywiście robi mniejsze wrażenie niż Giau, ale trzeba swoje wykręcić. Jest ładnie, ale trochę pora dnia niepokoi – na przełęczy jest już 16:00.

Na przełęczy mapa sugerująca, że „ścieżka” z naszej mapy to przejezdna droga, pozwalająca skrócić pętlę, ale już nie mamy czasu na eksperymenty – dzień pomału się kończy. Więc ubieramy się ciepło na zjazd i lecimy długo w dół. W wioskach po drodze zatrzymujemy się dwa razy – dla sklepu (woda i czekolada) i w aptece – dla plasterków na palec Mateusza (skaleczony przy śniadaniu pierwszego dnia nowym pikutkiem).

Żeby zaoszczędzić prawie 100m podjazdu decydujemy się strawersować zbocze doliny przez małą wioskę. To chyba nie był dobry pomysł na skrót, bo podjazd tu, choć krótki – był morderczy (trzeba było prowadzić). Ale wioska ładna.

Dzień pomału się kończy, a przełęcz Cibana jest naprawdę solidna. Żeby nie zjeżdżać z niej po ciemku, ciągniemy ile sił pod górę by zdążyć wjechać przez zmrokiem. Udaje się – na przełęczy jesteśmy tuż po zachodzie słońca, tak że większość zjazdu jest jeszcze za jasnego.

Długi, szybki zjazd w głęboką dolinę. A w dolinie ścieżka rowerowa – to dalsza część „drogi kolejowej”. W większości perfekcyjny asfalt prowadzony w pewnej odległości od drogi – jest bezpiecznie także po ciemku. To niby tylko 21km, ale z podjazdem (400m w pionie), po męczącym dniu i przy temperaturze kilku stopni powyżej zera – dało w kość, choć było urokliwe. Dobrze że był kocher na zagotowanie herbaty i zupki na rozgrzanie się po długim zjeździe.


Po poprzednim dniu nie ma mowy o rowerze. Ale w planach są góry na piechotę – wyjeżdżamy kolejką na Falorię by tam trochę pochodzić. Z powodu późnej pobudki nie będzie to długie (nie odważymy się zrobić pętli, by nie ryzykować spóźnienia na ostatni kurs), ale nie szkodzi – dzień wychodzi piękny i leniwy. W końcu to wakacje!

Po zjeździe, w miasteczku, znowu pizza – tym razem na wynos, czekaliśmy na ławce wśród wróbli.

omawiając dostępne możliwości na dalszą część naszego wyjazdu.

Bo prognoza mówi o końcu pogody – de facto zostało 1.5 dnia słońca, potem deszcz. Mamy do wyboru albo zostać w Alpach ile się da, albo pojechać na południe i spróbować tam łapać resztki słońca. Zdecydowała temperatura – tutaj nad ranem jest 0 stopni, a nad morzem podobno 21. Wczorajszy dzień na rowerze dał w kość, trochę zmarźliśmy, Mateusz mówi że w gardle drapie – przyda się wygrzać.

A gdzie? Najbliżej jest Wenecja, ale jak tam dojechać, bo przecież nie autem ani rowerem? Pociągiem po zaparkowaniu przy dworcu w jakimś miasteczku po drodze? Całkiem sensowne, ale zje mnóstwo czasu ekstra. I w końcu trafienie z mapy googla: camping nad morzem w pobliżu Wenecji, z bardzo dobrymi opiniami. Telefon – jest miejsce, jedziemy. Może gdyby nie pakowanie bagaży wymieszanych z rowerami, to byśmy dali przeskoczyć sprawnie te 180km i zwiedzać już jutro po południu, ale pakowanie czyni to nierealnym – zamiast tego pojedziemy do Wenecji leniwie, oglądając widoki i omijając autostrady. W końcu trzeba coś tych Włoch zobaczyć.


Długi zjazd w doliny – szkoda że to nie rowerem… Autostrada w pobliżu, ale my na bocznych drogach. Obiad w fajnej knajpie nad jeziorem, a na koniec dłużący się przejazd wioskami z niskimi limitami prędkości.

Dodatkowe atrakcje zapewniło auto – coś zaczęło się w podwoziu metalicznie tłuc. Nie sposób było rozpoznać co, ale ewidentnie – więc gdy przejechaliśmy koło małego warsztatu, to szybka decyzja – trzeba skorzystać, w końcu to sobota, za chwilę nic innego nie znajdziemy. Bariera językowa trudna do przejścia, ale w końcu mieszając języki i mocno gestykulując, skłoniliśmy mechanika do oględzin – i oczywiście teraz żadnych niepokojących odgłosów nie było. Spławili nas grzecznie, a odgłosy zniknęły na dobre. Magia. 😀 (po powrocie do Krakowa mechanik znalazł co to było – zgubiła się podkładka pod sondę lambda i ta faktycznie się telepała, a przed odkręcaniem się bronił ją tylko podpięty kabel).

Camping przemiły – ciche miejsce, połączone z gospodarstwem ekologicznym (w recepcji można kupić świeże i smaczne) – spory kontrast z głośnymi molochami nad samym morzem. I tylko wszechobecny brudny piach – ale w końcu nawet tak się to miejsce nazywa (Sabbioni to „piaszczysty”). Po rozpakowaniu starcza czasu na przejażdżkę rowerami po okolicy i na zachód słońca nad morzem. Także chmury mówią o zmianie pogody.


Musimy ruszyć możliwie wcześnie, jeśli chcemy zobaczyć Wenecję przed zapowiadanym na wczesne popołudnie deszczem.

Budzik na 4:30 niepotrzebny – o 4:20 budzą nas koguty. Szybkie śniadanie i oczywiście wychodzimy na tyle późno, że na przystań musimy iść BARDZO pośpiesznie. Zdążyliśmy. Tramwaj wodny wiezie nas przez lagunę, a słońce pomału zbiera się do wstania.

Wenecja rano kompletnie pusta! Zupełnie inna niż opisywana w sieci i inna niż zobaczymy wieczorem. Warto było wcześnie wstać.

Może to zasługa tego braku tłumów na początku poznawania miasta, a może Wenecja jest zwyczajnie urokliwa mimo tego całego balastu masowej turystyki? Zwiedziliśmy ją starannie, choć bez nadęcia – obeszliśmy obrzeża, szukając prawdziwego, żywego miasta i kilkukrotnie takie spotkaliśmy. Był też czas na muzea, choć akurat bazylikę Św.Marka i Pałac Dożów przegapiliśmy (gdy tam wróciliśmy, to kolejka była na kilometry). A deszcz? Faktycznie przez chwilę padało, ale niegroźnie – kurtki wystarczyły. A potem przestało – aż do wieczora (solidnie lunęło podczas powrotu przez lagunę). Wenecja okazała się dla nas łaskawa.


Rano, po nocnej ulewie, znowu wczesna pobudka – idziemy do kościoła. Potem jeszcze śniadanie, pakowanie i ruszamy do domu.

Tym razem autostradami, ale i tak ruszanie w drogę 1100km koło południa nie było rozsądne. Zwłaszcza, że po drodze były i deszcz i mgły w górach – razem z przystankami (w tym pyszny obiad w knajpie przydrożnej zaraz za austryjacką granicą) wyszło w sumie aż 15.5h (12.5h za kierownicą)

Do domu wchodzimy o 3:40, a kryzys który przeżyłem już na polskim Śląsku, raptem 180km od domu, był naprawdę mocny. Pomogło dopiero 2 minuty snu na stacji benzynowej plus duża kawa z hotdogiem – dojeżdżając do tej stacji autentycznie walczyłem z opadającymi powiekami, a prędkość ograniczałem nawet do 80 km/h mimo autostrady. Mateusz w tę stronę nie mógł pomóc zbyt dużo – z powodu przeziębienia. Pociągnął przez godzinę, ale na końcu podróży już nie odważył się mnie zmienić za kierownicą, tak więc pod koniec miałem rozterki, czy odważyć się jechać, czy np. na godzinę-dwie zapauzować. Ale okazało się, że te kilka minut snu wystarczyły by bezpiecznie dojechać do domu – żałuję tylko, że wcześniej nie stanąłem.

A więc tygodniowy wyskok do Włoch na rowery plus intensywne zwiedzanie okazał się możliwy. Trzeba będzie jeszcze kiedyś powtórzyć.