Na początku był ten film:

po którego obejrzeniu wiedziałem że muszę tam pojechać. Znaczy się jak na veloviewer popatrzyłem, to okazało się, że już raz w Stradowie byłem, ale nie przyszło mi do głowy by zjechać z drogi i zobaczyć to grodzisko. Fatalny błąd – trzeba się poprawić 😃

Okazja się nadarzyła gdy syn stwierdził, że warto się trochę rozjeździć przed Alpami. W zasadzie pojechaliśmy na pizzę do Buska, ale po drodze zaczepiliśmy o Stradów:

To nie była trasa wycelowana tylko w Stradów – jechało się nam fajnie (cały czas wiatr w plecy): przez Ponidzie do Buska Zdroju, potem przez Chotel Czerwony i Wiślicę (nadal z wiatrem – zmienił się dla nas!) do EuroVelo 11, którą już po nocy, ale nadal z wiatrem (znowu się zmienił, skubany) dojechaliśmy do domu po bardzo miłych 170km.

Ale Stradów zrobił wrażenie. W szczególności zanotowałem sobie: „Pod grodziskiem, przy drodze, ładnie wykoszona łąka – w sam raz pod namiot, tym bardziej że przy łące ławki i tojtoj, a 200m wyżej takie piękne źródło. Trzeba będzie tu kiedyś przenocować. Np trafić bezchmurną noc, tak by z grodziska patrzeć na Drogę Mleczną”. Co dwa miesiące później, na samej końcówce ładnej jesieni, udało mi się zrealizować:


W piątek po pracy (trochę wcześniej się urwałem – mus, bo dzień już trochę krótki) pojechałem na Stradów z sakwami i namiotem. Bo noc miała być idealna do obserwacji gwiazd, a dzięki noclegowi 70km od domu mogę cały następny dzień spędzić na kręceniu się po Lasach Kozubowskich.

Miejsce na nocleg super: na tyle blisko wioski by się nie bać np. dzików w nocy, a na tyle daleko, że było ciemno i spokojnie. Czysty tojtoj, opróżniane kosze na śmieci, w pobliżu źródło czystej wody (źródło potoku Stradomka), namiot chroniący od wilgoci – czego chcieć więcej?

Byłem tam zupełnie sam – i na polu biwakowym i w grodzisku, ciesząc się bezchmurną, bezksiężycową nocą. Nad głową przytłaczająca ogromem Droga Mleczna, bliżej horyzontu jasne planety: w szczególności wielki Jowisz i wyraźnie czerwony Mars. Z grodziska, z góry, widok na świetliste „konstelacje” pobliskich wiosek. Jak już nacieszyłem się ciszą i gwiazdami to spróbowałem coś utrwalić na pamiątkę. Liczyłem na wysokie ISO w mojej podróżnej „małpce”, ale ta zawiodła – obiektyw błyskawicznie pokrył się kropelkami wilgoci i było po zabawie (nie wiem jak wycierać obiektyw, a głupio zniszczyć małpki nie chcę). Za to komórka pokazała pazur: przecieranie jej obiektywów nie jest żadnym problemem, a możliwości trybu „pro” okazały się całkiem okazałe. Wystarczy ustawić ją nieruchomo (np. położyć płasko na ławce), a zdjęcia robione na czasach rzędu kilkunastu sekund były aż za jasne. Trochę zabaw z ustawieniami (trzeba wyczaić balans pomiędzy niedoświetleniem a nieakceptowalnie wysokimi szumami) i kilka w miarę udanych zdjęć udało się zrobić:

Niespodzianką było dla mnie też jak wiele szczegółów zdjęcia eliminują algorytmy, zwykle odpowiedzialne za zapis zdjęcia. Algorytmy chcą dobrze – eliminują szumy, ale akurat gdy chodzi o zdjęcie gwiazd, to taka eliminacja oznacza, że ze zdjęcia znikają nie tylko szumy i nierzeczywiste kolory, ale także po prostu większość tych gwiazd, które w naturze widzisz. Przykładowe porównanie – na górze zdjęcie normalne, na dole to samo zdjęcie, ale w raw, przekonwertowane delikatniejszym algorytmem:

Większość zdjęć z grodziska, z braku dobrego mocowania dla komórki, okazała się nieudana, ale jedno, mimo że technicznie zepsute, spodobało mi się ze względu na uchwycenie nastroju chwili:


W nocy 4° i wilgoć od strumyka – rześko! Przydałby się nieco cieplejszy śpiwór (potem kupiłem 😀). Ale i tak spało się doskonale, a poranek był idealny. Dzień zacząłem od wejścia na grodzisko dla wschodu słońca

a gdy zmarzłem, to wróciłem do namiotu na gorącą herbatkę i śniadanie. A potem pojechałem w górę tej zjawiskowej drogi – przez chwilę nowym asfaltem, potem przez pola, gruntową (lekko grząską) drogą do lasu.

Bo generalnie chcę dzień spędzić w tych lasach – boczne drogi, wioski na uboczu, teoretycznie dla nabijania kafelków, ale tak naprawdę dlatego, że tu mi się podoba.

Ubocznym efektem jazdy po bocznych drogach jest brak sklepów – gdy zaczęło mi wody brakować, to musiałem specjalnie odbić na większą wioskę („Góry”), gdzie drogowskaz mówił o sklepie. I tam odkryłem przepyszny sok z aronii lokalnej wytwórni (Gomar z Pinczowa). Tak w nim zasmakowałem, że teraz okresowo kupuję paczkę takich soków na allegro . Mając wodę mogłem też zrobić sobie obiad – na ławce w lesie, na kocherku – smakował wspaniale.

Dzień zakończyłem w okolicach budowy S7, na północ od Miechowa. Ochotę na dalszą jazdę może i miałem, ale po ciemku to tak trochę bez sensu – zjechałem więc na główną drogę, którą już szybko zjechałem do Miechowa, skąd praktycznie pod dom (do Zastowa) podwiózł mnie pociąg.