Mateusz ma niecałe 13 lat i za sobą dwa mniejsze wyjazdy za granicę. Mówi że bardzo chce znów, ale chętnie bez presji czy nadąży za grupą i najchętniej „po płaskim”. Hmm, z wyjazdu do Salzburga znamy taką płaską: droga wzdłuż Dunaju, czyli słynna „Donauradweg„. A to całkiem niedaleko Krakowa. Oglądam dziesiątki filmów, czytam relacje – droga wydaje się ciekawa, bezpieczna i z dobrą infrastrukturą.

Organizacyjnie jest to dla mnie wyzwanie, ale przygotowałem się jak umiałem: rozpisałem sobie ramowy plan z różnymi wariantami noclegów (na polach namiotowych), co warto po drodze zobaczyć, wymyśliłem dojazd (autem pod Bratysławę i potem pociągami by wzdłuż Dunaju wracać do auta), kupiłem przez internet bilety kolejowe, skompletowałem bagaż. Bagaż okazał się bolesny – wciąż brakowało mi doświadczenia i lekkiego sprzętu, a nastolatek oznaczał ekstra potrzeby (np. Marzenka przykazała, że ma nie zmoknąć podczas zapowiadanych deszczy). Mimo długich optymalizacji, całość bagażu to aż 36.5kg (sakwy moje + Mateusza + namiot), a z wodą (upały!) i prowiantem: 42kg. Czyli problemem jest nośność mojego bagażnika: 25kg – stąd w pierwszym podejściu namiot i wodę dostaje Mateusz:

Ale potem okazuje się to nierealne – Mateusz nie wyrabiał w upale z takim bagażem. Ostatecznie więc on zostaje z 11kg, a ja muszę martwić się, czy mój przeciążony bagażnik nie połamie się w drodze (wytrzymał!).


Sobota 19.07.2014

Trudna pobudka o 4:30, wyjeżdżamy spod domu 5:30. Nawigacja pokazuje 5.5 godziny jazdy, pociąg o 12:06 – powinniśmy zdążyć z dużym zapasem. A gdzie tam – Czechy z ich betonowymi autostradami okazały się zdradliwe: pełno dziur na drodze, liczne ograniczenia (80 km/h na autostradzie), a w końcu zatory powodowane przez roboty drogowe. Robi się nerwowo – jedziemy bez przerw, byle zdążyć, a do tego mylę się na jednym zjeździe i trzeba nadrobić z 15km ekstra. Na austryjacką stację kolejową (Marchegg) dojeżdżamy 25 minut przed odjazdem pociągu.

Gorąc wściekły (36 stopni), my spanikowani, ale starczyło czasu na wszystko – nawet na zapytanie kolejarza czy można pod stacją zostawić auto. Mówi że tak. Zresztą nie ma tu żadnych zakazów, a pod stacją pusto – liczę, że nie powtórzę doświadczenia z jednego z oglądanych filmów, gdy auto pozostawione w miasteczku pod Wiedniem musieli odbierać z karnego parkingu – odholowane.

Pakowanie się do pociągu z rowerami na małej stacji jest trudnym doświadczeniem (wysokie stopnie, a czasu za mało by zdejmować sakwy), ale w końcu się wepchaliśmy – jedziemy do Wiednia. W sumie do Passau jedziemy 4 pociągami, przesiadki bywają niepokojąco szybkie, ale wszystko działa dobrze. Nawet kolejarze uprzejmi – przyjmują nasze wytłumaczenie, że z powodu licznych przesiadek wolimy nie ściągać z rowerów bagażu i wieszać rowerów na wieszakach. Tylko komiczna jest kontrola biletów, czyli wydruku z systemu komputerowej rezerwacji: konduktor uważnie patrzy na QR code 🙂

W 5 godzin pociągami przejeżdżamy wzdłuż całą Austrię i wjeżdżamy do Niemiec – jesteśmy w Pasawie. Jesteśmy w punkcie startu naszej drogi wzdłuż Dunaju! Znajdujemy camping nad rzeką:

i mimo zmęczenia jeszcze wieczorem wybieramy się rowerami na „zwiedzanie” miasta. Trzeba przyznać – ślicznego. Na rynku fałszują jakąś muzykę poważną, wszędzie zaułki urokliwe, kawiarnie, galerie, zabytkowe kościoły (wyszukujemy taki z mszą jutro rano, co nie było łatwe – w większości kościołów mszy w ogóle nie ma). Jeszcze jedziemy na cypel gdzie widać zlewanie się 2 rzek w Dunaj i jest jakiś koncert (pod namiotem). Zdecydowanie nie mamy już sił na takie atrakcje, ale z plakatów dowiaduję się, że to Nigel Kenedy koncertował.

Na campingu towarzystwo międzynarodowe – najwięcej Węgrów, ale są też Słowacy, Amerykanie, Francuzi, Polacy, itd. Po rzece niesie się muzyka taneczna, nad głową księżyc i gwiazdy. Po upalnym dniu szybko znikają zapasy wody.


Niedziela 20.07.2014

Pobudka 6:40, myjemy się i bez śniadania tuptamy 20 minut do katedry – na mszę o 7:30. Msza piękna, prowadził biskup, ludzi niby sporo, ale jakoś ginęli w tym ogromnym wnętrzu. Nic nie rozumiemy, ale w mszy to nie przeszkadza. Tylko przy kazaniu jest trochę dziwnie – z gestykulacji i reakcji ludzi wnioskuję, że mówił ładnie i o pięknych rzeczach, ale po niemiecku jakoś to chrapliwie brzmiało…

Wracamy na nocleg, pierzemy rzeczy z wczoraj (niby ubrań mamy dużo, ale bez prania nie starczy), rozwieszamy na słońcu, po czym jadę sam rowerem na dworzec – jedyne miejsce, gdzie tu w niedzielę kupię wodę i bułki na śniadanie.

Ruszamy późno, dopiero w południe i piekarnik daje się we znaki. Za to prawie całe pranie zdążyło wyschnąć (reszta doschła już w drodze, na sakwach).

Nad Dunajem wydaje się milej niż w mieście, ale termometr pokazuje 38 stopni w cieniu i 41 podczas jazdy odsłoniętą ścieżką rowerową. Mało jest miejsc z cieniem – jest trudno, tak że gdy na 15km trafiamy na jakiś basen, koło którego jest budka z lodami i zimną oranżadą, to jest to wybawienie. Potem jest fajna knajpka tuż za granicą z Austrią – niby wciąż jest 38 stopni w cieniu, ale jest cień. Jemy tam wursta z frytkami i sałatkami i przeczekujemy trochę najgorszy skwar.

I już w tym pierwszym miejscu za granicą zauważamy, że austryjacki niemiecki to zupełnie inny język: bardziej miękki, melodyjny. W kolejnych miejscach w Austrii to wrażenie się potwierdza – taki niemiecki właściwie nawet można by polubić.

Za knajpką jeszcze 10km do promu na Dunaju:

Po drugiej stronie rzeki jest hotel pod górą ze słynnym widokiem na przełom Dunaju, port jachtowy i camping, ale decydujemy się przejechać jeszcze 4km w bardziej kameralne miejsce – do Inzell, gdzie pani w recepcji radzi namiot rozstawiać szybko, tak by zdążyć przed deszczem. Miała rację – ten skwar to był na zmianę pogody: ledwo rozstawiliśmy namiot i coś zjedliśmy w barku, to zaczęło padać.

Deszcz bębni o namiot, w końcu jest lekko chłodniej. Wyczekujemy na przerwę w deszczu by wyskoczyć do pryszniców. Obsługa campingu mówi po rosyjsku, a Mateusz twierdzi że właścicielka to Polka. Dziś było 45km.


Poniedziałek 21.07.2014

Prognoza pogody przysłana przez Marzenkę mówi o burzach po południu, więc staramy się ruszyć wcześniej: pobudka 6:30, ruszamy 9:10. Droga nad Dunajem tutaj prześliczna – niby monotonna, ale nie dłuży się. To jazda przez góry (las, zbocza, skały), ale bez podjazdów i w towarzystwie ogromnej rzeki, po której pływają statki.

A potem przez pola i miasteczka. Zadziwia fontanna z wodą pitną.

Jest też kawałek nieciekawy – może z 10km, gdzie między zboczem a Dunajem muszą się zmieścić tory kolejowe, droga wielopasmowa i ścieżka rowerowa. Mieszczą się z trudem: ścieżka idzie tuż koło ruchliwej drogi. Ale jest wydzielona, bezpieczna ścieżka – właśnie w tym siła Donauradweg, że szlak rowerowy nie ma tu przerw. Możesz pojechać z dzieckiem bez obaw, że przyjdzie ci jechać ruchliwą drogą – jak to ciągle często w Polsce się zdarza.

Po drodze atrakcje „sprzętowe”: Mateuszowi kilkukrotnie blokuje się łańcuch, ja łańcuch zrywam (szybkie łatanie załatwia sprawę), a już blisko Linzu Mateusz orientuje się, że zostawił na wcześniejszym postoju rękawiczki. Zostawiam go na stacji benzynowej, a sam wracam się kilka km po te rękawiczki – nie znajduję ich, po czym wracam w narastającej panice, czy nie postąpiłem skrajnie nieodpowiedzialnie zostawiając go samego. Ale jest, siedzi, czeka – uff. A rękawiczki znajdują się – w kieszeni spodni.

Pod sklepem zagadujemy do Polaków na rowerach w tej samej trasie. Oni auto zostawili w Pasawie i śpią po hotelach. I chyba mapy nie mają, bo długo dumają na każdej krzyżówce. W ogóle rowerzystów na trasie jest mnóstwo i większość jedzie w tym samym co my kierunku („w dół”).

Dojeżdżamy do campingu w Linzu koło 14:00 – prognoza pogody na razie się sprawdza: jest szaro, ale jeszcze nie pada. Mateusz padnięty, ale ożywa po obiedzie z kochera.

Po 2 godzinach to on wyciąga na zwiedzanie Linzu – kręcimy się po mieście z 15km. Raczej takim nieciekawym – niby są zabytki, ale nie porywają. W oczy rzucają się pijacy. I całujące się na ulicy lesbijki. Jeszcze tylko wstępujemy do spożywczaka i w narastającym deszczu wracamy do namiotu. W sumie burzy nie było – wieczorem są przerwy w deszczu, tak że kolacje jemy spokojnie na stoliku na zewnątrz. A potem kąpiel – tutaj na monety. Pół euro za 4 minuty. I jak Mateusz lubi dłuuugie kąpiele, to presja limitu czasu działa cuda – dla pełnej kąpieli z myciem głowy dziś wystarcza 1 moneta.

Razem ze zwiedzaniem miasta było dziś 72km.


Wtorek 22.07.2014

Całą noc leje. Mniej lub bardziej, ale stale. I rano też – śpimy dopóki nie przestanie, czyli do po 7:00. Śniadanie (jajecznica smażona w garnku jest strasznie trudna do doczyszczenia), pakujemy rzeczy w sakwy, sakwy do namiotu, do plecaka kurtki i ochraniacze przeciwdeszczowe na buty i jedziemy – do Ars Electronica: wielką wystawę techniki.

Zaczynamy od filmów 3D i filmów „Deep Space” rzucanych na całe pomieszczenie jakby w planetarium. To jest fajne. Dalej różnie – nie wszystko jest wciągające, niektóre miejsca wymagałyby znacznie więcej zaangażowania, żeby to miało sens (np. jakieś eksperymenty biologiczne czy zabawy drukarkami 3D). Mateusza najbardziej ciekawi ekspozycja z historii komputerów, a najwięcej czasu spędza przy niepozornym stanowisku, gdzie ładnie wizualizują proces łamania haseł (wpisujesz jakieś i patrzysz ile czasu trzeba na złamanie). W sumie był to bardzo dobrze spędzony czas i fajny przerywnik w podróży.

Gdy się wystawą nasycamy i zastanawiamy się nad wyjściem, to wyjrzenie za okno uświadamia, że teraz to naprawdę leje. Wrócić do wystawy jeszcze na trochę? Idziemy na jakiś film, ale jest okropny. Więc idziemy do restauracji na obiad. Całkiem niezły.

A potem ubieramy się w co mamy (szkoda że nie zabrałem do plecaka spodni ortalionowych dla Mateusza) i wracamy w deszczu na camping. Zastanawiamy się czy nie zostać, ale o dziwo Mateusz bardzo chce wyjechać już z Linzu. No to się zbieramy: sakwy już rano spakowane, więc wystarczy namiot złożyć. W deszczu, mokry. My też mokrzy – jedziemy w deszcz.

Ale nie jest źle – raptem 10km dalej pomału przestaje padać. Potem okresowo deszcz trochę wraca, ale tylko trochę – można jechać. Enns omijamy (znamy go z poprzedniego wyjazdu), a potem przepływamy Dunaj promem, po czym w miasteczkowym McDonaldzie korzystam z wifi i sprawdzam prognozę – ma padać dziś i jutro po południu.

Dojeżdżamy do Au bez deszczu, więc chwilę się zastanawiamy czy nie skorzystać z pogody i nie pojechać jeszcze trochę, ale na campingu jest tak miło że zostajemy. Rozbijanie mokrego namiotu, kolacja, przepierka (ja właśnie wziąłem ostatnią koszulkę, więc korzystam z możliwości prania, choć nie wiem jak je wysuszę) i rozmowa z Marzenką. Dziś 38km.


Środa 23.07.2014

Pobudka o 6:00, wyjazd 8:10 – dało się w miarę sprawnie zebrać. Rozwieszamy uprane rzeczy na sakwach, ale słońca jest tylko troszeczkę – akurat tyle by dać trochę optymizmu po deszczowych dniach.

10km dalej, na tamie (z elektrownią – popularny tu napis: „kraftwerk”) decydujemy, by nie powtarzać drogi z poprzedniego wyjazdu i pojechać drugą stroną Dunaju (nie głównym szlakiem). Droga jest ładniejsza niż na głównym szlaku – robi się słoneczne, wczesne przedpołudnie, a okolica urokliwa.

Za Grein niespodzianka wynikająca z odbicia z głównego szlaku – będzie fragment bez ścieżki rowerowej. Początkowo można chodnikiem, ale potem trzeba po prostu drogą. W sumie można było się wrócić do mostu w Grein, ale ruchu nie ma wielkiego, a droga wydaje się ładna. Niemniej trochę stresu mam – w końcu chciałem dzięki Donauradweg uniknąć jazdy drogami. Szczęściem to tylko 7km.

W Persenbeug jesteśmy o 14:00 i jesteśmy głodni, ale akurat nic poza lodami nie było. Mateusz usilnie namawiał na lody na obiad, ale wykazałem się rodzicielską odpowiedzialnością i dojechaliśmy do Granz, gdzie w końcu była wymarzona przez Mateusza pizza. Niesmaczna 🙂

Gdy jedziemy przez pola łapie nas ulewa – krótka, ale intensywna. Przebieranie się w spodnie przeciwdeszczowe trwa tyle, że zdąży się zmoknąć w międzyczasie. Takich krótkich deszczy było jeszcze kilka – przebieranie się co chwila byłoby bez sensu – już lepiej po prostu jechać w krótkich spodniach, a gdy jest okazja – przeczekać (np. pod okapem garażu przy drodze).

Pizza choć niesmaczna, to dała siłę do jazdy – Mateusz chce dziś dojechać do Melk.

Dojeżdżamy nawet trochę dalej, bo camping pod klasztorem w Melk nie spodobał się. Camping 3km dalej, w Emmersdorf jest o niebo lepszy, zresztą wybór przypieczętował rower – zrywam łańcuch (to już po raz drugi) tuż pod bramą campingu.

Przejechaliśmy 80km, w sumie 208km, czyli jesteśmy zgrubsza w połowie trasy. Widać że Mateusz już jest nieco zmęczony rutyną codziennej jazdy, ale świadomość, że to już połowa – pcha go do przodu. Szkoda że nie rozpoznałem tego właściwie – właśnie wtedy trzeba było zapauzować, znaleźć coś wartego przeczekania choćby pół dnia. Zamiast tego pchaliśmy w kierunku Wiednia – to tam miały być atrakcje.


Czwartek 24.07.2014

Wczesna pobudka wychodzi nam tak sobie – mgła styka się z niskimi chmurami, tak że poranek jest raczej ponury. Śniadanie też jest problemem – Mateusz nienawykły do losowego jedzenia, ogranicza się do bułki z nutellą, więc jakby nie ma energii do jazdy.

A potem wychodzi słońce i robi się ślicznie. Droga wije się po zboczach (a jednak są podjazdy…), wśród wiosek i winnic. Mateusz narzeka, ale ciągnie całkiem nieźle.

Gdy w południe dojeżdżamy do Krems, to Mateusz marudzi o jedzenie. OK – należy mu się, a że w oko wpada reklama restauracji zapraszającej rowerzystów, to wbijamy tam – siadamy w ogródku pod parasolem i czekamy na obiad. Jest jednak problem: kelnerka tylko po niemiecku. Jest w menu jedna rozpoznawalna pozycja, czyli spagetti bolognese, ale Mateusz chce więcej mięsa. Tylko jak się dogadać? O dziwo udaje się – kelnerka dokonuje cudów gestykulacji (choć prawdę mówiąc dopiero po fakcie odgadliśmy, co miała na myśli głaszcząc się po boku) i dajemy się namówić na „spare ribs” czyli potężną porcję żeberek z frytkami. Czyli dokładnie tego, czego Mateusz do szczęścia potrzebował 🙂

Za Krems już równo. Droga trochę się dłuży, a straszące chmury tylko upał powiększyły. Niby mieliśmy jechać do Tulln, ale zapamiętałem z jednego bloga, że tam camping wielki i nieciekawy, tak że gdy na 66km, w Zwentendorf, zobaczyłem fajny mały camping, to tam stanęliśmy. W ogóle miłe to miasteczko – np. pod spożywczakiem miejscowi mówią nam dzień dobry. Uśmiechnięci i przyjaźni.


Piątek 25.07.2014

Powolna pobudka, namiot wysycha, Mateusz zadowolony, Wyjeżdżamy 9:30.

Droga wzdłuż Dunaju monotonna, skwar piecze ręce i uda mimo smarowania, pojawia się wiatr w twarz – jakby przed burzą (ale skończyło się na wietrze i skwarze). W Tulln pomniki, fontanny, itd – nuda. Im bliżej Wiednia tym bardziej „podmiejsko”. I w końcu dojeżdżamy:

Humory słabe. Mateusz ewidentnie chce już kończyć ten wyjazd – nie chce nic oglądać, byle do przodu. A do tego mnie schodzi powietrze z przedniego koła. Najpierw trochę (rano dopompowuję), potem coraz bardziej. W końcu znajduję powód – oplot opony pękł i ostry drucik nakłuwa dętkę. Ułamuję drucik i oprócz łatania dętki na wnętrze opony naklejam łatkę – opona do zmiany (a niby to jedna z lepszych: Schwalbe Marathon Plus), ale to już po powrocie.

Przejazd przez Wiedeń w tym skwarze bardzo męczący – niby są drogi rowerowe, ale coraz częściej tuż koło dużych dróg samochodowych. Niby jedziemy przez miasto, ale w zasadzie nic nie widzimy, a na żadne odskoki w bok Mateusz się nie godzi – zmęczony chce ten „najgorszy dzień wyjazdu” zakończyć. Dopiero przejazd między drogami rowerowymi pozwolił wjechać w żywe miasto – jest to jakieś imigranckie przedmieście, ale w końcu widzimy coś poza samymi drogami i budynkami. Są ludzie, a w końcu znajdujemy i pizzernię.

Pizza dała energii tyle by skończyć drogę – dojeżdżamy do wielkiego campingu na obrzeżach Wiednia. Mateusz znalazł miejsce w cieniu i padł. Ja w sumie też, ale wcześniej rozstawiłem namiot, oraz podskoczyłem rowerem na pobliską stację benzynową – po lody, wodę i sok (upał!). Dziś przejechane 59km.

A jak wieczorem zaczęło się robić chłodniej i Mateusz trochę odżył, to namówiłem go na Prater. Wyjeżdżamy ok. 20:00, wracamy przed 23:00 – niby niedługo, ale było super. I już nie był to najgorszy dzień…


Niedziela 26.07.2014

Planowałem w Wiedniu zwiedzenie wielu tutejszych atrakcji – muzea, itd. Miał być cały dzień na to, ale Mateusz ciśnie na powrót. Więc stanęło na zmieszczeniu Wiednia w połowie dnia – bagaże można zostawić na recepcji campingu, tak by wrócić po południu i pojechać te ostatnie 50km do auta. Ale ostatecznie nic z tego nie wyszło – oba rowery mają flaka. Najpierw mój rower – wygląda na to, że jest tam coś poza tym pękniętym drucikiem, ale ja tego nie potrafię znaleźć. Pompowanie starcza na 2 godziny. A gdy już mamy jechać w miasto – flak w kole Mateusza. Już mam dosyć – teraz ja też już nie chcę nic zwiedzać. Zabieramy bagaże z recepcji i jedziemy byle dalej stąd.

Stajemy nad Dunajem i znajduję zszywkę tapicerską w oponie Mateusza – przynajmniej tutaj bez zagadek. A u mnie powietrze schodzi coraz szybciej – pompowanie trzeba robić często. Jest skwar, silny wiatr w twarz, muszę w kółko dopompowywać koło, a Mateusz narzeka – dobrze, że to już koniec wyjazdu…

Jadąc drogą nad Dunajem wjeżdżamy na teren golasów. Właściwie szlak rowerowy tam nie prowadzi (w końcu musimy się wracać), tylko ja przegapiam odjazd szlaku od rzeki. Doświadczenie jest ciekawe – to w sumie prawie środek miasta, a naturyści są tu bardzo swobodni – nie tylko na samej plaży nad Dunajem, ale wszędzie, włącznie z knajpą przy drodze.

I to było jedyne urozmaicenie dzisiejszej drogi. W południe trafiamy jeszcze na knajpę dla rowerzystów, ale trudno tam przeczekiwać skwar, bo jest tam tylko wurst i lody. Pchamy więc dalej pod ten wiatr prostą drogą, która z czasem robi się szutrowa. Dopompowywanie muszę robić co 15 minut.

Według opisów trasy następne 20km ma być szutrowe – to już za dużo na dziś. Męska decyzja: zmieniam dętkę na nową (wiem że też ją trafi, ale zyskuję trochę spokoju) i odbijamy w asfaltowe drogi – byle na wprost do auta (ok. 30km). Ruch samochodowy jest, ale do wytrzymania.

Najpierw widzimy tory kolejowe, potem w oddali dworzec. Potem chwila niepewności, ale jest – auto stoi i czeka! Pakujemy się, klima włączona, po 23:00 jesteśmy w domu. Dobrze że przejazd pociągiem był pierwszego dnia, a nie na koniec – szybki powrót do domu jest wspaniały.

Dziś 57km, w sumie 453km. To był fajny wyjazd, ciekawie spędziłem czas z synem, ale w planowaniu powinienem uwzględnić więcej odpoczynków – przerwa co 2-3 dni była potrzebna. Bez tego zwyciężyło zmęczenie, tak że koniec był słaby. Z drugiej strony pogoda też dołożyła swoje – był albo deszcz albo upały nie do wytrzymania. Ale daliśmy radę 🙂