Cała sobota na rower w Dolomitach! Szczęśliwie nogi nie bolą bardzo po wczorajszym, więc można coś spróbować nakręcić, zwłaszcza, że pogoda wygląda na nadspodziewanie dobrą (prognozy mówiły o burzach z piorunami).

Wcześniej planowaliśmy objechać Marmoladę:
ale ostatecznie stanęło na tym, by po wjechaniu pod Marmoladę (przełęcz Fedaia: 2057m npm) zrobić pętelkę trochę krótszą, ale za to przez najwyższą przełęcz w okolicy (Pordoi: 2239m npm):
Najpierw spokojnie, prawie po równym do Caprile:
gdzie zaczynają się podjazdy, więc prawie żałujemy że jest aż tak słonecznie.

Tomek na kolarce oczywiście daleko z przodu, a ja z Krzyśkiem pracowicie zdobywamy wysokość. No i stało się – w miejscu gdzie moja mapa (Locus na komórce z „wrysowaną” linią planu wokół Marmolady) pokazuje zjazd z głównej, Tomek w ogóle nie zauważa rozjazdu i jedzie dalej. I niestety zamiast jechać aż pod Marmoladę (jak założyliśmy, długo go nie widząc), zatrzymał się kilka minut za rozjazdem. Czekał na nas ponad godzinę, a że przypadkiem nie miał ze sobą komórki, to zaniepokojony, że nam się coś stało – wrócił do Alleghe (gdzie laptopem skontaktował się z ludźmi w Krakowie, którzy zasmsowali do nas). Wielka szkoda – głupio zepsuliśmy mu dzień 🙁
A wystarczyło się lepiej dogadać. Wtopa…

A zjazd z głownej grzech byłoby opuścić. Gpsies poprowadził przepiękną dolinką: „Sottoguda Sertai”:


Widać że w sezonie to bardzo turystyczne miejsce – sama wielkość parkingów na dole i górze dolinki o tym mówi. Ale dziś droga wręcz była zamknięta (zapewne z powodu porządkowej wycinki na drodze), tak że byliśmy tam prawie sami.
Ciekawostką było, że na mapie wyglądało, jakby odjazd w „Serai” był tylko na chwilkę:

tymczasem w dolinie mogliśmy zobaczyć, że to przecięcie dróg oznacza, że droga główna prowadzi wysoko nad głowami, a dojście do głównej jest dopiero przy stacji kolejki na Marmoladę – sporo wyżej, bo dolinka piękna, ale ciągnie ostro pod górę.

Kolejka zamknięta do końca czerwca, pusto zupełnie.

Kanapki, odsapka i jedziemy drogą o stałym a wymagająco wysokim nachyleniu.

tak że zdecydowanie trzeba robić przerwy.


Przy drodze czasem stoją jakieś hotele, knajpy i inne zabudowania – ale wszystko zamknięte na głucho. Ale i tak jest zaskoczenie, gdy przejeżdżając koło jednego z takich domów słyszymy głośny świst, a zaraz potem widzimy 3 świstaki, z których jeden schował się w skałach, a dwa stanęły koło domu i udawały że ich tam nie ma:

Stromy podjazd utrzymuje się całymi kilometrami,

ale „halsując” na pustej drodze jakoś dajemy radę.


W końcu przełęcz Fedaia. Śnieg, wiatr, herbatka z termosu pod zamkniętym barem. Ubieramy się we wszystko i chcemy objechać jezioro od południowej strony, ale droga w dużej części zasypana śniegiem. Więc jedziemy główną, gdzie galerie i tunel.

A jeziora okazuje się nie ma. Zbiornik pusty – tylko na dnie wpół-zmrożona kałuża. I znak zakazu kąpieli 🙂

600m (w pionie) zjazdu do Canzei mija miło i szybko, zwłaszcza że bardziej cywilizowane okolice jedziemy ładną ścieżką rowerową nad potokiem. W miasteczku próbujemy znaleźć jakiś sklep, ale okazuje się że mimo że miejscowość wygląda na dużą i turystyczną, to zamknięte jest dosłownie wszystko (sklep jest jeden – otwarty rano i wieczorem).

Za to Krzysiek trafia na parking z kolekcją Porshe (jakiś zlot?):


a ja zachwycam się superkiczowatym domkiem:

A potem znowu podjazd. Do wjechania jest 800m po grzeczniejszych niż na Fedaia serpentynach, ale i tak dokładnie siły wysysających.



Gdy w końcu dojeżdżamy na przełęcz (2239m npm), to przyznaję że już naprawdę czuję satysfakcję. Udało się!

Na górze para bijąca brawo i pytająca:
– Italiano?
– Polacco.
– Aaa, to nasi!
Jeżdżą sobie kamperem, są ogólnie życzliwi, tak że z przyjemnością zamieniamy kilka słów z rodakami.

Przed nami 12km zjazdu (800m w pionie do stracenia w jednym kawałku). Tak, to była przyjemność! I przyjemnie dziś obejrzeć nagranie z części tego zjazdu. Polecam fullscreen+fullhd i chwilę spokoju:

Potem chwila gdy, mimo że w zasadzie jest zjazd, to trzeba przypomnieć sobie jak się pedałuje:

Potem oparliśmy się pokusie zjechania w dolinę serpentynami jednym szybkim zjazdem i zamiast tego jedziemy tak, by pozostałe 400m w pionie wykorzystać dobrze. Przy okazji przejeżdżamy przez jedyną po drodze wioskę bez śladu nastawienia na turystów (Andraz), tam chwilę ścieżką przez las:
i gdy w końcu wracamy na asfalt to aż do końca już tylko w dół.

A w Alleghe w nagrodę widok z tarasu:

Kończy się sobota. W niedzielę wynosimy się około 10, objeżdżamy autem jeszcze kilka przełęczy:

tak że popołudniem ruszamy do Krakowa.

W poniedziałek nad ranem (4-5 rano) jesteśmy w domu. Chwila snu i do roboty. Było super!