Dzień budzi się piękny i słoneczny.

jesteśmy w górach, podobnych trochę charakterem do Beskidów

Zaczynamy od podjazdu na przełęcz:

Jedziemy sami – Mateusz jeszcze nie czuje się zbyt pewny swoich umiejętności, a jazda w grupie to dodatkowa presja.

Ale obawy były bezpodstawne – do przełęczy jest raptem 1km, który mija niepostrzeżenie, a potem już tylko zjazd.
Najpierw z dużej góry:

potem spokojnie, doliną wzdłuż rzeki, ale ciągle trochę w dół.


Wioski są już bardzo charakterystycznie walijskie, np. widzimy kamienne kościoły kryte łupkiem:

Spotkanie z grupą jest w St. Asaph, gdzie zjeżdżamy błyskawicznie – mimo obaw Mateusza zjechaliśmy te 26km ponad godzinę przed czasem.
Stajemy sobie w parku nad rzeką, rozstawiam kocher, robię zupkę, odwiedzamy większy sklep, czekamy leniwie na resztę oraz busa.

Resztę dnia Mateusz przejeżdża busem i to był dobry wybór – reszta drogi jest nawet dla mnie męcząca (choć może trochę to zasługa bólu głowy). Jedziemy grupą na zachód, pomału zbliżając się do morza (ze wzgórz zaczyna być go widać, w tym wielkie farmy wiatraków stojących na środku zatoki), ale generalnie ciągle w poprzek wzgórz. A do tego jedziemy w męczącym upale, pod zbierającymi się  chmurami deszczowymi.

W końcu w Colwyn zjeżdżamy nad samo morze:


Burze już chodzą blisko, z niektórych chmur widać padający deszcz, silny, szybko chłodniejący wiatr, ale nie na tyle dokuczliwy by przeszkodził w zamiarze objechania widokowej drogi wzdłuż półwyspu.

Oglądamy port jachtowy w trakcie odpływu:

W kiosku dla turystów ogłaszają że mają tabele przypływów – zapewne tutaj jest to informacja bardzo podstawowa.

W końcu pogoda łamie się do końca.

Pojawia się deszcz. Przechodzi, wraca i tak w kółko. Tracimy motywację na pełna drogę widokową, tym bardziej że w zasadzie większość jej przejechaliśmy. Przy odbiciu jakiejś ścieżki rowerowej w głąb półwyspu korzystamy z sugestii i jedziemy wprost na Conwy.

Zjeżdżając ze wzgórz widzimy zamek po drugiej stronie zatoki – pozostaje jeszcze przedostać się tam mostem. Wybór właściwej drogi w dużym ruchu nie jest prosty, ale już za drugim razem trafiamy w most.

A droga wyprowadza nas wprost na zamek. I to w jakim stylu!:

Droga (i tory kolejowe) wręcz przechodzą przez zamek:

Bus już stoi pod zamkiem długo, Mateusz z Longinem już zwiedził zamek. Nam zostało tylko 1/2 godziny do zamknięcia więc trzeba się sprężać. Oglądamy skwapliwie, trochę pada, wyjść zdążyliśmy zanim maruderów zaczęła wyganiać pani z dzwonem w ręku.




Gdy wracamy to parking z busem rozmacza się w coraz intensywniejszym deszczu. Chowamy się pod skromnymi daszkami odgrzewając kociołki na palnikach i bez większych nadziei czekamy na koniec deszczu.

Ten o dziwo przychodzi. Znaczy się trochę pada, ale tylko trochę – da się jechać. Do noclegu zostało już niedaleko, za to bardzo w górę. Więc Mateusz zostaje w busie.

I dobrze – droga zaczyna się piekielnymi stromiznami. Przez samo Conwy a potem przez wzgórza. Na przełęcz, która wygląda ślicznie, ale ewidentnie nie nadaje się na nocleg – nie ma wody, nawet nie za bardzo jest gdzie namioty rozbić. Za to widoki śliczne:


Oglądamy górskie kwiatki:

zwlekamy nieco, ale zdecydowanie wszyscy wolą camping w wiosce poniżej.

Wspaniały zjazd, chwila zamieszania w związku z wyborem drogi (bus pojechał w lewo – na zachód, Longin potem mówi że to logiczne żeby się nie cofać, podczas gdy ja kierowałem się na miejsce z 3 znakami campingów). W końcu rozbijamy się na prawie pustym campingu koło ścieżki na plażę. Z prysznicami, w właścicielem robiącym pokaz mowy walijskiej (twierdził potem, że te gardłowe obelgi to było grzeczne pozdrowienie, ale kto go tam wie). I oczywiście z tysiącami meszek.

Korci spacer nad pobliskie morze, ale w końcu zmęczenie wygrywa. Morze poczeka do rana.