Budzimy się z Mateuszem ok. 6:00 i korzystamy z okazji by zobaczyć morze. Z tą bliskością morza z campingu to wyszło tak sobie – ścieżka faktycznie prowadzi w stronę morza, ale kończy się przy autostradzie. Potem chodnikiem koło autostrady trzeba przejść prawie 1km do kładki nad autostradą i torami kolejowymi. Potem jeszcze z 500m plaży w odpływie – najpierw kamienistej, potem piasek z płyciznami wody i dopiero na koniec morze.

Morze zimne, wcześnie rano, więc symbolicznie moczymy nogi i wracamy na camping.

Ruszamy z Mateuszem całą grupą.

Drogą bardzo różną – przez miasteczka, potem ścieżką koło głównej drogi, potem ładną ścieżką nad morzem, znowu miasto, itd.



W drodze procentuje przesada przy pakowaniu – coś mnie w domu „tknęło” i zapakowałem zapasowe pedały. Były jak znalazł gdy te w moim rowerze (sporo starsze niż reszta – przełożyłem z zimowego napędu, bo nie mogłem się przekonać do platform co przyszły z rowerem) zaczęły chrzęścić, sugerując że zaraz zakończą życie. Zmiana szybka, efekt bardzo przyjemny!

Pod drodze trafiamy na intrygującą bramę, bramę którą koniecznie trzeba przejechać:

Za tą bramą była droga przez las, a na jej końcu – zamek Penhyn.

Ładny (choć nie korciło by zwiedzać za biletami) a do tego z muzeum kolejnictwa.


O dziwo Mateusza parowozy prawie nie ruszają – po prostu znowu trochę się boi, że nie zdążymy.

Ostatni odcinek przed Caernarnon to już regularna ścieżka rowerowa nad morzem. Trochę pada, mocno wieje – ciągniemy do przodu.

Niestety przy zbiórce przy wjeździe do miasta okazuje się że jednego brakuje. Niektórzy kojarzą że mówił coś o kapciu, więc Staszek wraca ratować, ale w końcu gdy Agnieszka dzwoni do Longina, to okazuje się że zguba już tam jest. Po prostu pojechał inaczej a my czekamy bez sensu. Podjeżdżamy pod zamek w smutnej pogodzie. Bus stoi na parkingu pod zamkiem, tuż przy nabrzeżu. Znowu kociołki, jedzone już bardzo bez entuzjazmu. Deszcz raz trochę pada, raz nie, a my już nawet nie reagujemy.

Jest jeszcze dość wcześnie, prognoza pogody mówi o dziwo o rozpogodzeniu na wieczór – Longin rzuca by Snowdon zrobić już dziś wieczorem. Pomysł dobry, tylko nie starczy czasu na zwiedzanie zamku, przejazd i Snowdon. Mateusz zostaje więc zwiedzać, ja w grupie 5 osób jadę. Kamienne zamki zaczynają pomału się nudzić, więc to chyba ja wybrałem lepiej.


Jedziemy w deszczu. Całkiem mocnym, ale jedzie się fajnie. Niby główna droga, ale ruch bez przesady. Po drodze tylko jeden przystanek: koło stacji kolejki parowej na Snowdon:

Dojeżdżamy do Nant Peris i czekamy na Longina, bo jest kilka campingów do wyboru. Podczas może z 20 minut oczekiwania deszcz przestaje padać i zaczyna się rozpogadzać. Namioty rozstawiamy już w słońcu, w przepięknej dolinie.

Niby wszystkie starania były nastawione na wyjście w góry, ale słonce wszystko zmienia. Robimy sobie popołudnie lenistwa i trzeba przyznać, że jest to coś, co było już potrzebne. Czytanie, jedzenie (barszcz z uszkami – warto zapamiętać że to dobrze na kocherze wychodzi), kąpiel (prysznic na monety), oglądanie widoków, lenistwo. I do tego wcale nie czuliśmy w tym słońcu ugryzień meszek, których jak się potem okazało – było tam całkiem sporo.



Tymczasem Piotrek z resztą grupy robią piękną drogę w górach:





Wracają przed półnonocą. Oczywiście że im zazdroszczę, ale z drugiej strony odpoczynek też był miły. Nawet bardzo miły – nie można ciągle się sprężać, a Mateusz odpoczynku potrzebował. Gdyby się dziś na maxa umordował, to w następne dni byłoby ciężko.

Dziś Mateusz przejechał 39km.