Jedziemy całą grupą z Mateuszem na przełęcz pod Snowdon (to stamtąd wczoraj ruszali na szczyt). Podjazd umiarkowanie ciężki (7-8%) i widać cel, więc jedzie się dobrze. Słońce grzeje, widoki jak na Babiej Górze, turyści z plecakami, ruch samochodowy dużo mniejszy niż w Alpach – sielanka.

A potem długi, piękny zjazd przez góry,

koło jezior z dziećmi na kajakach



a w końcu koło stacji parowej kolejki wąskotorowej, której Mateusz nie chce oglądać mimo że to dosłownie 100m od drogi (ale za to z podjazdem).

Po miłym zjeździe był też mocny podjazd w słońcu, co dał w kość:

oraz mnóstwo miłych widoczków, np:

albo:

Grupa trzyma się mnie bo mam dobrą mapę w komórce, ale oczywista droga rozleniwia i już w dolinie robię głupi błąd. Trzeba było skręcić w prawo, wzdłuż rzeki, ale żeby pojechać ładną drogą, trzeba było najpierw 500m przejechać w lewo. Tymczasem powiedziałem od razu w prawo i ludzie pomknęli w dół główną. Jak się zorientowałem, to już część była daleko a do tego usłyszałem, że inna nawigacja pokazuje tę jako dobrą drogę. Do tego w tym momencie Mateusz powiedział że ma miękką oponę – powiedziałem więc, że się odłączam (niech grupę kieruje ta druga nawigacja), a my z Mateuszem schowaliśmy się w cieniu drzewa na łące przy drodze.

Po załataniu flaka my cofamy się do skrzyżowania i jedziemy boczną drogą. Jak się potem okazało – reszta grupy również się tu wróciła, ale po przejechaniu w dół ok. 10km, gdy natrafili na informację, że most jest w remoncie (a jeszcze później dowiedzieliśmy się, że mimo remontu dało się przejechać).

W każdym razie do Harlech jedziemy we dwójkę. Pod koniec robi się całkiem płasko, tak że zamek na wzgórzu widać z daleka, zapewniając automatyczną odpowiedź na standardowe pytanie: „daleko jeszcze”? 🙂

Droga prowadzi pod wzgórze zamkowe – trzeba jeszcze na nie wjechać. Droga ma oznaczenie 25% i faktycznie tyle ma w zakrętach (poza nimi 16%). Mateusz z trudem prowadzi – ja się uparłem i wjechałem. A na górze zobaczyłem że 25% to pikuś – tuż obok jest droga 40%:

Zamek jak wszystkie – nawet nie chce nam się wchodzić.

za to miasteczko bardzo urokliwe

i bardzo, ale to bardzo dobra pizza.

Potem Mateusz wsiada do busa (dziś przejechał  52km), a ja z grupą jedziemy dalej na południe – do morza i potem wybrzeżem.


Widoki morza, droga kiwa się podjazdami, jedzie się szybko i przyjemnie. W Barmouth (ładne miasteczko nadmorskie) znowu spotkanie z busem, a potem jedziemy ścieżką rowerową przez drewniany most kolejowy (bus musi objeżdżać zatokę), przy silnym bocznym wietrze.

Dalej droga dalej prowadzi wzdłuż wybrzeża,

przy czym muszą się tam zmieścić jeszcze tory kolejowe, więc droga musi czasem wyjść w górę:

Po drodze miasteczko, gdzie najwyraźniej mają hopla na punkcie włóczki: sweterki mają tam ławki, znaki drogowe, z włóczki są ozdoby na domach:

a na moście powiesili trolla:

Jedziemy pod wzmagający się wiatr aż do Tywyn. Ujście rzeki ma most kolejowy i kładkę rowerową – bus znowu musi daleko objeżdżać, a my jedziemy sobie po płaskim do miasteczka. Spotykamy się z busem koło campingu przy stacji kolejowej, ale tam tylko „bungalowy”. Ale kierują nas na normalny camping po drugiej stronie miasta.

Wiatr przynosi zmianę pogody – gdy wjeżdżamy na camping zbierają się chmury, gdy zaczynamy się rozstawiać zaczyna się burza. Na tempo rozstawiamy tropik, tak że ostatnie 2 szpilki wbijam już przy padającym deszczu, ale główną ulewę możemy już przeczekać pod rozłożonym tropikiem.

Ulewa przechodzi, ale porywisty wiatr i deszcze przez całą noc szarpią namiotem. Mateusz narzeka że nie może zasnąć, ale mnie po dniu pełnym widoków, zakończonym gorącą kąpielą, wiatr nie przeszkadza.