Rano pada.

Bez szaleństw, ale uparcie. Spokojny poranek kręci się w rytmie kolejnych fal deszczu, ale w końcu jesteśmy spakowani i tylko czekamy żeby trochę odpuściło. Obserwujemy korzystających przystani do spływu pontonami, oglądamy wystawę nt. łódek „coracle”, chronimy się pod wystawowym daszkiem przed deszczem, gdzie uzgadniamy mapy w poszukiwaniu lokalnych atrakcji, które warto by odwiedzić po drodze.

I tak do ok. południa, gdy ruszamy większą grupą bez Mateusza – on dziś odpoczywa po wczorajszych 120km.

Deszcz odpuszcza, by po chwili złapać nas z pełną siłą (chronimy się przed nim w jakiejś drewutni). A potem wychodzi słońce i szybko robi się upalnie.

Jedziemy do St Davids – „duchowej stolicy Walii”, przez park narodowy Pembrokeshire. Podjazdów pełno a my kierujemy się na staroceltycki „Pentre Ifan”:


Oglądamy, podziwiamy, patrzymy na jakiś dziwaków ładujących się celtycką energią i jedziemy dalej. Podjazdy w słońcu a przy zjazdach silny wiatr w twarz.

Na jednym z fajnych zjazdów (stromo do rzeczki – 20% z ostrymi zakrętami) mam naprawdę kupę radochy z nowego roweru, tak że wyprzedzam trochę grupę, ale grzecznie czekam na dole. Nie mogąc się doczekać wracam pod górę i znajduję ich na łączce opatrujących Agnieszkę. Na jednym ze stromych zakrętów, gdzie mi się tak fajnie zjeżdżało, jej się koło zablokowała i poleciała: solidnie stłukła dłoń i kolano.

Po opatrzeniu mówi że może jechać dalej (nie trzeba wzywać busa na pomoc), ale zabieramy jej sakwy (jako jedyny jechałem na pusto, więc chętnie biorę) i jest obawa że jak ręka spuchnie, to będzie to koniec jazdy. Mówi że chce jechać równym szybkim tempem (żeby zdążyć do St Davids zanim ręka spuchnie), więc dostaje to – ciągniemy we dwójkę w naprawdę ładnym stylu. Ciągłe podjazdy i silny, coraz silniejszy wiatr. Ja mam nadmiar mocy po dniach jazdy z ciężkimi sakwami (dziś zostały w busie), ale jak potłuczona Agnieszka tak da radę ciągnąć? Szacunek…

W trakcie jazdy słyszę dziwny odgłos, nawet zatrzymuję się na chwilę, ale nie potrafię go zidentyfikować, więc jadę bez przeszkód dalej. Dopiero 2 dni później okazuje się, że strzeliła mi szprycha – to pewnie wtedy.

Z okazji niedzieli wszystko pozamykane – nie ma ani sklepów (zresztą jedziemy praktycznie przez pustkowie), a puby w niedzielę przestają dawać jeść wyjątkowo wcześnie. Jedyną pociechą po drodze jest zakupiony na stacji benzynowej żółty ser – połączony z polskim „chlebem poligonowym” dał siłę na dalsze ciągnięcie pod wiatr. Mateusz wydzwania uparcie do mnie z St Davids, ale dzięki temu mam zgrubny opis gdzie jest parking – trafiamy do busa jak po sznurku. Uff, w samą porę – to już końcówka sił.

Kociołek i kasza gryczana (instant – pycha!) szybko regenerują na tyle, by zebrać się na zwiedzanie miasteczka. Bardzo kameralne, ale faktycznie klimatyczne.


Ci co przyjechali tu busem wyjechali na nocleg już dawno. Nam zostało nieco ponad godzinę do zachodu słońca – trudno, tak jest jak startuje się w południe. Mateusz razem z większością jedzie na nocleg busem – miejsc jest tyle, że 3 osoby muszą pojechać rowerem – ile się da, tak by bus nie musiał dużo wracać. Jadę ja, Staszek i Sławek.

Na początek trzeba możliwie dużo kilometrów wykręcić przed zmrokiem. Kręcimy na maxa i mimo podjazdów w pierwszą godzinę wykręcamy 22km – nie jest źle. Szybko przejeżdzamy Haverfordwest (to tu ewentualnie miał nas zgarniać bus) i ciągniemy dalej. Jedziemy główną drogą – tutaj ruch nie jest duży nawet na „zielonych” drogach, ale i tak w zapadającym zmroku przestaje być bezpiecznie. Ale to już tylko trochę – jeszcze kilka km i odbijemy na boczne drogi.

Dosłownie 3 km przed odbiciem w bok (na Narberth), zmrok robi się na tyle głęboki, że już nie da się jechać „na batmana”. Ja mam lampki, Staszek sprytne błyskadełka (indukowane magnesem na szprychach), co dają całkiem niezła widoczność, ale Sławek to zdecydowanie Mroczny Rycerz. Mamy dzwonić po busa, ale przypominam sobie o lampce-popierdułce z Decathlona, co ją kupiłem dla fajnego kabelka USB. Jest tak mała, że mam ją „na wszelki wypadek” zapiętą do kierownicy (może świecić też na biało). Gdy Sławek zapina ją na sztycy, to okazuje się że popierdułka daje takie światło, że widać go naprawdę dobrze – możemy jechać. Przynajmniej dopóki popierdułka się nie rozładuje, co o dziwo nie następuje – ani dziś ani w ogóle na tym wyjeździe. Zdecydowanie nie doceniałem tej lampki.

Robi się coraz ciemniej, w końcu noc głęboka, a my jedziemy bocznymi, zwykle stromymi drogami do celu. Staszek i Sławek ciągną równo, ja trochę z sił opadam, ale nie odstaję bardzo. Gdy w końcu dojeżdżamy do punktu na mapie, gdzie miał być nasz nocleg, to okazuje się że parking jest pusty. Kiepsko z zasięgiem komórki, ale w końcu udaje mi się dodzwonić do Mateusza, który daje telefon Longinowi – mamy ponoć jeszcze tylko kilkaset metrów.

Na miejscu niespodzianka: Mateusz rozstawił namiot. Takie niespodzianki lubię! Bo przyznaję, że dzisiejszy dzień zmęczył. Pozwolił mi się nasycić rowerem: podjazdami, jazdą na tempo, wiatrem, zmienną pogodą.

Mateusz dziś przejechał na rowerze 3km (zwiedzanie St Davids).