Parking gdzie się rozbiliśmy jest w lesie, w pobliżu potoku i ścieżek konnych i rowerowych. Podobno strumień czyściutki, ale ostatecznie z Mateuszem wczoraj poszliśmy spać brudni. W pobliżu są toalety, ale ponoć zamknięte.

Rano znowu pada. W deszczu idę szukać tych toalet – może już otwarte? Otwarte – ciepła woda, zamknięcie – w umywalce też da się umyć. Ściągam też na kąpiel Mateusza. I tak pomału rozkręca się poranek.

Miejsce jest urocze także w deszczu. Jest tu ogród (jeszcze kilka lat temu prywatny, obecnie przekazany gminie), w tym deszczu wyglądający tajemniczo przez furtkę w kamiennym murze:


W pobliżu są lasy, parki, urokliwe drogi pozwalające na długie spacery nad pobliskie (1.5km) morze. Gdy otwierają kawiarnię, to kusimy się na kawę i ciacho w rustykalnych klimatach:

Powtarza się sytuacja z wczoraj – w padającym deszczu poranek się przeciąga, tak że wkrótce jest decyzja: dzień zaczynamy od busa. W dwu grupach: pierwsza do Carmarthen, druga do Swansea. Ja z Mateuszem leniwie zabieramy się z grupą późniejszą.

W Swansea nadal pada, ale jakby trochę się przejaśnia. Samo miasto nie kusi w ogóle – po zjedzeniu czegoś zgrubsza podobnego do lasagne w kawiarni przy hipermarkecie, wyjeżdżamy z Mateuszem w drogę. Na razie sami – reszta drugiej grupy nie kwapi się na jazdę w deszczu, pierwsza jeszcze nie przyjechała. A deszcz jakby przestaje padać – zdecydowanie da się jechać.

Wyjazd ze Swansea jest okropny – niby jest ścieżka rowerowa, ale wzdłuż ruchliwej drogi. Niby chwilami od niej odbija, ale szybko wraca, chwilami wręcz prowadząc zdewastowanym chodnikiem wzdłuż drogi. Męczące to, tak że uczepiam się odbicia w „żółtą” drogę. Niepotrzebnie – boczna droga okazuje się nieprzyjemnie ruchliwa, a jak potem uważniej sprawdziłem na mapie, ścieżka wkrótce zbaczała w pustkowia. Eh.

W Neath wjeżdżamy na tę samą ścieżkę, co ją porzuciliśmy za Swansea. Znaczy się staram się wjechać, co okazuje się nie całkiem proste – krążymy po uliczkach centrum handlowego a ścieżki co tu ma być – nie widać. W końcu cierpliwie namierzając zgubę znajdujemy: jest pod nami – prowadzi nad kanałem.

I od tego momentu zaczęła się zupełnie inna, superprzyjemna droga. W dolinie idą dwie drogi po zboczu – jedna główna, druga boczna. Między nimi rzeka, a obok niej, kilka metrów powyżej – kanał. A koło kanału śliczna, żwirowa ścieżka.



Jedzie się doskonale. Jazda po idealnie płaskim jest miłą odmianą po ostatnich dniach, cisza, spokój (raz tylko spotkaliśmy 3 kajakarzy), nawet nie przeszkadza za bardzo gdy deszcz wraca.

Ale się skończyło: ścieżka przegrodzona furtką przeciwrowerową. Trudno – zjeżdżamy na drogę i od razu zaczyna się podjazd. I niestety deszcz się wzmaga. Wkrótce same spodnie hydrofobowe nie wystarczają – trzeba do kurtki założyć też spodnie ortalionowe, tak że może nie mokniemy za bardzo, ale wszystko dookoła jest mokre i szare, a do tego ciągle pod górę – ciężko Mateuszowi o przyjemność z jazdy.

Całkiem smętnie robi się na drodze za Glyn-Neath. W ciągłym deszczu mamy ciągły podjazd (w sumie 200m w pionie). W końcu dojeżdżamy na szczyt wzniesienia, ale trudno o optymizm – do noclegu ciągle daleko (17km), największe podjazdy ciągle przed nami, a do tego z powodu późnego startu robi się już dość późno. A do tego wszystkiego widzę, że tylne koło mi się coraz bardziej krzywi – nie mówię o tym Mateuszowi, ale oczywiście martwię się.

I wtedy dzwoni Piotrek – ich bus ma wkrótce zgarnąć w Pontneddfechan (czyli pojechali główną drogą), kilka kilometrów od nas. I od razu świat staje się piękniejszy!

Umawiamy się na parkingu w centrum Hirwaum, gdzie szybko zjeżdżamy (zjazd po tym długim podjeździe). Przy parkingu pizza (do wyboru było jeszcze indyjskie takeaway), którą kończymy na minute przed busem. A potem już tylko podziwianie przez szybę jakie podjazdy nas ominęły w drodze nad jezioro w górach „Breacon Beacons”.