Budzę się wcześnie rano i kąpię w jeziorze. Zimne ale warto było! Poranek ładny – chłodny, ale wyraźnie widać zmianę pogody. Mateusz pojedzie dziś busem: zmęczyło go wczorajsze łojenie w deszczu, zresztą obawiam się komplikacji wynikających z niesprawności mojego roweru.

Co do pogiętego tylniego koła głupio zakładałem, że to powtórka z historii dla przedniej obręczy (ucierpiała po raptem 3km zjeździe kamienistą, górską drogą z przełęczy Klekociny koło Babiej Góry – wtedy dowiedziałem się że obręcz 19mm to trochę dla mnie za mało). Z powodu tego założenia uznałem że będę prostował koło ile się da, a w Cardiff poszukam serwisu. Trzeba było nie zakładać, tylko sprawdzić uważniej…

Raptem kilka km po starcie muszę stanąć na prostowanie koła, bo opona zaczyna mi ocierać o przednią przerzutkę. Twardo zbieram się do grubego centrowania (pierwszy raz w życiu), ale dostaję niespodziewaną pomoc – nadjeżdża Bogdan, deklaruje spore doświadczenie i przejmuje temat. Okazało się że mam pęknięte 3 szprychy, w tym 2 koło siebie. Bogdan wykręca kikuty i sprawnie podkręca co się da, ostrzegając że trudno dać gwarancję, że to długo wytrzyma.

Jadę więc dalej sam, jak się da ostrożnie, dumając jaką metodą namierzyć w Cardiff dobry serwis rowerowy, gdzie mi założą brakujące szprychy, nie spaprzą roboty i nie zedrą ze mnie skóry. I wtedy widzę rowerzystę. Znaczy się rowerzystów tutaj sporo, ale ci na kolarkach to trochę nie z tego świata – nie uśmiechną się, czasem nawet nie rzucą standardowego „heyah”, ciągle gdzieś ciągną tak, że lepiej ich chyba nie zatrzymywać. A ten rowerzysta jedzie na klasycznym góralu, ma ubłocone plecy, a przy tym jest mocno korpulentny i nie jest młodzieniaszkiem – tak, on może wiedzieć coś o serwisach rowerowych! I akurat trafia się nam czerwone światło na skrzyżowaniu w miasteczku – ryzykuję pytanie gdzie można naprawić koło, w którym straciłem 3 szprychy.

Strzał w dziesiątkę! Mówi żeby nie czekać do Cardiff, bo tu też są serwisy. Wie o trzech, ale jeden akurat jest zamknięty, drugi jest słaby, a w trzecim, w Halfords na pewno to zrobią i to na poczekaniu. Boję się że to Halfords to jakieś miasteczko z dala od mojej drogi do Cardiff, ale przekonuje że nie. I zaznacza mi punkt na mapie w komórce, tak że trafiam jak po sznurku. Mówi że jest strażakiem, że okrutnie lubi rowery i cieszy go, że odwiedzam jego okolice. Fajne spotkanie, zwłaszcza że tutaj praktycznie nikt nie uznaje za stosowne rozmawianie z przyjezdnymi. Tak jakby jeżdżenie tu na rowerach całymi dniami było najnaturalniejsze w świecie.

Jadąc do Halfords trafiam na ścieżkę tematyczną: Tunel Trevitchicka (pierwsza kolej):


A potem Halfords czyli jak się okazało – wielka sieciówka motoryzacyjno-turystyczna. Taki Decathlon skrzyżowany z Norauto. I faktycznie jest serwis rowerowy. Co prawda pracownik, którego zaczepiłem nie podjął się tak trudnego zadania, ale powiedział że za 20 minut ma być w pracy ekspert od kół. Prawda: przyszedł, porwał mi rower, siedział z nim na zapleczu przez 40 minut (ja zwiedzałem półki sklepu patrząc na ulewę za oknem) i wrócił z 3 pięknymi nowymi szprychami i doskonale wycentrowanym kołem. I skóry nie zerwał: wszystko razem 25 funtów. Dobrze strażak poradził!

A potem szybko do Cardiff. Najpierw nudną drogą w średnim ruchu – jedyną jej zaletą była szybka jazda, pozwalająca nadgonić stracony w Halfords czas. W końcu trafiam na śliczną ścieżkę rowerową wzdłuż rzeki Taff, która wprowadza w rozległy park na przedmieściach, a w końcu wzdłuż rzeki prowadzi środkiem miasta do morza.



Pogoda w gęstą kratkę. Dosłownie w 10 minut przechodzi od upału do deszczu – aż nie wiadomo czy ubierać się na te deszcze czy po prostu poczekać chwilę. Dojeżdżam do morza – to pewnie nad nim jest zamek, przy którym mam się spotkać z busem. Nawet widać jakieś wzgórze – spokojnie jadę do niego, by z bliższej odległości przekonać się że to zdecydowanie nie zamek. Pogoda znów się zmienia: już nie pada, ale wiatr dmucha potężny.

Mateusz telefonicznie kieruje mnie na stadion, do którego jak docieram, to nikogo nie znajduję. Znów telefon – to nie ten stadion. W końcu trafiam, szybkie jedzenie, zamek pozdrawiam z daleka (sądzę że jadąc wzdłuż Taff zobaczyłem najładniejszą stronę Cardiff) i trzeba się zbierać na drugą część dnia. Mateusz się waha czy jechać, ale to ja mu odradzam – wiatr jest naprawdę silny, a przy tej pogodzie w kratce nie wiadomo jak będzie wiał.

I szkoda że nie pojechał – wiatr w końcu wiał w plecy. Wyjeżdżamy opłotkami miasta na płaskie pustkowie (łąki, pastwiska, z rzadka wioski) nad morzem.


Dzięki dokładnej mapie (w komórce) udało się zgrabnie objechać Newport (w tym ok. 1.5km wygodną ścieżką przez łąki),tak że na bardziej główną (żółtą) drogę wjeżdżamy dopiero w Magor. Stamtąd już prosta droga na wyznaczone miejsce biwaku nad zatoką.

Znowu bez łazienek, ale tym razem jestem zdeterminowany: już wcześniej zapowiedziałem, że dzisiaj cały worek wody jest mój (pod stadionem nabraliśmy wody do wszystkiego co było w busie), grzeję 3 menażki wrzątku, tak że worek jest pełen mocno ciepłej wody. W wieczornym mroku idziemy z Mateuszem do przewiewanego wiatrem lasu koło biwaku i kąpiemy się pod prysznicem zawieszonym na poziomej gałęzi. Mateusz nawet głowę umył. Kąpiel w tych warunkach trudno polubić, ale uczucie czystości po długiej przerwie – bezcenne.

W nocy huk przypływu miesza się z wyciem wiatru i odgłosami autostrady na moście nad zatoką – wspólnie kołyszą do snu.