Rano piękne słońce.

Mamy jechać do Gloucester. Longin proponuje by pojechać główną drogą po zachodniej stronie zatoki, ewentualnie nadłożyć trochę drogi i odwiedzić ruiny opactwa w Tintern. Ta druga opcja zdecydowanie wygrywa, choć wiąże się to z przekraczaniem sporej grupy wzniesień, co mocno odstrasza Mateusza. Nie chciałbym żeby spędził kolejny dzień w busie, więc po przestudiowaniu mapy i usłyszeniu, że północny most jest przejezdny rowerem, mam dla niego alternatywę: boczne drogi po wschodniej stronie zatoki. W końcu jedziemy ten wariant w czwórkę – dołączają się do nas drugi ojciec (Jurek) z synem (Paweł, 20 lat).

Przebicie się do mostu nie jest proste. Pierwsza próba – ścieżką nad morzem – kończy się szybko, na bramce antyrowerowej. A szkoda, to mogłaby być fajna droga:

Więc przeplątujemy się bocznymi drogami tak, by wjechać na most z prawej strony (tam według mapy prowadzi ścieżka rowerowa), ale nie jechać autostradą. Gdy już byliśmy blisko, na drodze stanął płot kolczasty z ławką w środku wysokości, pozwalającą wygodnie przejść piechurowi. Trudno – przenosimy rowery. Na pastwisku byczki, ale strachliwe. Za chwilę drugi płot i słabo widoczna ścieżka przez łąkę, kolejna bramka antyrowerowa, szutrowa droga i w końcu – wytęskniony asfalt prowadzący w pobliże autostrady, gdzie faktycznie pojawia się ładna ścieżka rowerowa wprowadzająca na most.
(teraz już wiem, że nie trzeba było pchać się na wprost, tylko nadłożyć kilka km przec Chepstow – od północy przejechać i pod autostradą i potem bezproblemowo wjechać na ścieżkę; ale to wiem dopiero teraz).

Przejazd przez most – poezja. Wiatr, słońce, morze, widoki. Most długi, ale aż szkoda że się kończy.

Zaraz za mostem zjazd w boczne drogi na północ. Na początek napotykamy stację benzynową, gdzie co prawda nic nie kupujemy (poszaleli z cenami), ale jest okazja do zaległego mycia głowy – skwar jest taki, że wysycha w minutę.

Na bocznych drogach mamy mały konflikt interesów: ja kombinuję z możliwie bocznymi drogami, Jurek z Pawłem chcą jak najszybciej do Gloucester. Przez jakiś czas wybieramy kompromisowo: trochę bocznymi, potem kawałek główną, ale po przejechaniu 3km główną wiem na pewno, że nie tego z Mateuszem chcemy. Tak więc oni pognali do miasta, my spokojnie zjechaliśmy w wioski. Przyjechali ok. godzinę przed nami, ale za to my mieliśmy trasę pełną sielskich klimatów.

Łąki, krowy przechodzące drogą (ochrzanił nas farmer żeśmy cierpliwie nie czekali tylko stresowaliśmy mu krowy),

widoki na rzeko-zatokę,

Sharpness Canal z obrotowymi mostami (zamykanymi gdy przepływały barki),




a w Hardwicke, gdzie mieliśmy odjechać od kanału na drogę przez miasto, dopytałem miejscowego rowerzystę czy da się dalej jechać – potwierdził („is perfect”), więc do samego centrum Glouceser wjechaliśmy supermiłą ścieżką wzdłuż kanału.

Koło busa (na parkingu pod hipermarketem) zostawiamy rowery i idziemy na 1.5-godzinny spacer po mieście. Trochę zwiedzamy, trochę szukamy obiadu (skończyło się na McDonaldzie). Piękna katedra, ładnie zagospodarowane doki i stary port.



Po powrocie ze spaceru Mateusz zostaje w busie, a ja z grupą jedziemy na nocleg – camping koło Bourton on the Water. Czasu mało, więc Longin znowu namawia na główną. Mam już dosyć ciągłego oponowania, Mateusz nie jedzie – niech będzie główna.

Wyplątujemy się jakoś z miasta przez dzielnice imigranckie (Afrykanie, Pakistańczycy w tradycyjnych wdziankach, jaskrawożółty sklep z charakterystycznym logo i napisem „Dwie biedronki„) i wjeżdżamy na główną.

Jazda tą główną to jakiś koszmar! Jesteśmy tu zdecydowanie nie na miejscu – angielscy kierowcy, na bocznych drogach tak uważni i ostrożni wobec rowerzystów, tutaj jakby nas nie zauważali. Dopóki jedziemy poboczem da się wytrzymać, ale niestety najpierw musimy przejechać ślimaka na wprost, co oznacza zmianę pasa na środkowy, a potem jest zwężenie przy podjeździe na zalesioną górkę.

To drugie było tylko nieprzyjemne (zadziwiająco wiele angielskich aut ma problem smrodliwego wydechu), pierwsze – zdecydowanie niebezpieczne. Ja przy tym ślimaku po prostu depnąłem ile dam rady, z prędkością 45km/h uciekając z niebezpiecznego miejsca, reszta grupy nie miała takiego szczęścia: dezorientacja, gwałtowniejsze hamowanie roweru z tarczówkami i po raz kolejny na tym wyjeździe (rano to Mateusz wpadł na Pawła) doszło do wpadnięcia na siebie rowerzystów. Jak się potem okazało Sławek potłukł się na tyle mocno, że po tym dniu resztę wyjazdu spędził w busie.

Na szczęście po drugim „ślimaku” ruch bardzo słabnie. Droga co prawda nadal ma oznaczenie zielone, ale teraz zdecydowanie da się nią jechać.


Dzień pomału się kończy, a my spokojnie jedziemy prostą drogą do celu.

Przez telefon dowiadujemy się że jest komplikacja z campingiem. Na tym z mapy podobno pracuje matoł, co właśnie nauczył się obsługi zegarka: odczytał że jest już 6 minut po zamknięciu (20:06), więc nie wpuścił busa. Ale poszukali i znaleźli inny camping. Tyle że przetłumaczenie jak na niego trafić nie jest proste. Na szczęście Longin po położeniu Nadii spać wsiada na rower i wyjeżdża nam na spotkanie, więc końcówka drogi jest bezstresowa.

Camping to miła łączka z murowaną toaletą w rogu. Toaleta jest jedna, z prysznicem, więc mycie całej grupy jest na tempo, parami – schodzi sprawnie. W szczególności Mateusz po wczorajszej kąpieli pod drzewkiem, z worka, docenia uroki cywilizowanego prysznica – nie trzeba go namawiać 🙂

Mateusz dziś przejechał 67km.