Po wczorajszych doświadczeniach z główną drogą twardo trzymamy się bocznych, nawet jeśli oznacza to nadkładanie drogi. Jedziemy z Mateuszem grupą, kierując się najpierw na Woodstock – tam podobno jest piękny pałac królewski.

Jedziemy sobie przez ładne wzgórza, pola, wioski, z rzadka miasteczka. Jest słońce, ale bez upału, a Mateusz chyba w końcu poczuł urok jazdy w grupie, co mnie bardzo cieszy.

Aż w końcu trafiamy do miejsca, gdzie na mapie Staszka jest „Blenhaim Palace„. No i nic tu nie ma. Ale o dziwo poboczem drogi, pośrodku niczego, idzie sobie dziewczyna w słuchawkach na uszach. Zapytana potwierdza, że „za około milę będzie pierwsza brama”, więc trafiliśmy dobrze.

Faktycznie pojawia się mur i w końcu kuta brama, za którą są całe kilometry jakby-parku:

Ale na bramie stanowczy zakaz wjazdu rowerem.

Doczytujemy, że przez bramę mogą wjeżdżać osoby „w sprawach biznesowych” (nawet przy nas jedno auto wjechało) oraz wchodzić piesi. Naciskam specjalny guzik na domofonie – brama uchyla się troszeczkę, tak żeby dało się przejść.

Przeprowadzamy rowery i nawet przez chwilę faktycznie prowadzimy. Ale potem stwierdzamy, że to bez sensu i jedziemy przez wystrzyżone łąki i mostki z ostrzeżeniami że na drodze mogą być młode owce.

W końcu pipant na horyzoncie widać jako kolumnę z rzeźbą:

a my jedziemy dalej przez ten dziwny park.

W końcu spore jezioro z wyspą:

most z ostrzeżeniem, że „za tym punktem wstęp tylko za biletami” i w końcu stajemy pod pałacem.

Zamek od drugiej strony ma wielki parking i tłumy turystów z całego świata. Zdecydowanie nas tu nie ciągnie – grzecznie przeprowadzamy rowery na parking (po drodze Anglik wypytuje nas czy tu można jeździć na rowerze, bo on też by chciał) i wyjeżdżamy. Kilka kilometrów terenu prywatnego – jakieś to cholernie niewspółczesne.

Zaraz za zamkiem kolejna kraksa w grupie (tym razem ucierpiał Staszek, twardo odmawiając opatrzenia krwawiącej ręki) i 15km ścieżki rowerowej wzdłuż drogi. Taka sobie, ale bezpiecznie wprowadza do miasta, gdzie oczywiście odbija nad kanał, wprowadzając wygodnie do samego centrum.


Jest skwar, Oxford cały w remontach. Zgodnie z umową podjeżdżamy pod dworzec kolejowy, ale tam parking tylko do 20 minut – busa nie ma. Przez telefon dowiadujemy się że stoi „pod Decathlonem”, tyle że nikt z przechodniów nie wie gdzie to. Dopiero w informacji turystycznej na dworcu pani po konsultacji na zapleczu pokazuje palcem na mapie.

Mateusz zmęczony, głośne miasto zniechęca do zwiedzania – spędzam z nim czas w McDonaldzie, po czym on zostaje w busie, a ja z grupą jadę dalej.

Z powodu remontów dróg zamiast przejechać jakoś bokiem, jedziemy przez samo centrum miasta, tak że można powiedzieć, że trochę Oxford zwiedziłem 🙂

Potem wyjazdówka z miasta – zatłoczona, ale jej skrajem poprowadzona ścieżka rowerowa, którą wzorując się na miejscowych (np. możliwość omijania świateł po chodniku), sprawnie przejeżdżamy. Choć chwilami spalin mogłoby być mniej (auta – kopciuchy). Za to po wyjeździe z miasta zaraz zjeżdżamy z głównej, tak że do końca dnia jedziemy znów miłymi drogami przez wioski.

Dojeżdżamy przed zmrokiem do Aylesbury, gdzie camping ma być po drugiej stronie miasta – zahaczmy o hipermarket (pełno polskiej żywności) i spokojnie jedziemy na nocleg. Pod koniec mamy problem – nie możemy namierzyć campingu, mimo że raczej jesteśmy blisko. Po prostu Janusz przyjechał z drugiej strony, więc nie podawał precyzyjnie lokalizacji – mówił 300m od drogi, więc po przejechaniu 500m uznaliśmy że to nie to. Ale w końcu wyjechał do nas (pojechał po reszte do Oxfordu), więc gdy zobaczyliśmy go na skrzyżowaniu, wszystko stało się jasne.

Camping na przedziwnej farmie z indykami, karmnikami dla ptaków wszelakich i ze wszędobylskim pawiem. Fajne miejsce. „Oak Farm”.

Mateusz dziś przejechał 57km.