To miał być kolejny wyjazd z Longinem i jego pozytywnie zakręconym towarzystwem: tym razem do Rumunii, konkretnie Dobrudża, Morze Czarne oraz chwila w Górach Apuseni. Tydzień czyli 9 dni. Wyszło inaczej – kilku osobom posypały się plany i finalnie wyjazd stał się 4-dniowy (przyjazd w czwartek rano, wyjazd w niedzielę po południu), same góry Apuseni.

Pomyśleliśmy z Piotrem, że szkoda tracić tych 5 dni, na które już udało się zaklepać urlop – policzyliśmy kilometry i stwierdziliśmy, że spróbujemy w tym czasie dojechać rowerami na miejsce startu. Spróbujemy, bo jakby co, to zgarnie nas bus. Za to jeśli się uda, to nie tylko będziemy mieli fajne rozszerzenie wycieczki, ale jeszcze będziemy w czwartek na miejscu wyspani i wypoczęci, a nie wymordowani po całej nocy w podróży. Po zebraniu informacji o campingach (założyliśmy przejazd z namiotem, ale o ile się da – z luksusem wieczornego prysznica) i możliwych wariantach przejazdu zrobiła się taka mapka jak poniżej, która po załadowaniu do telefonu prowadziła nas całą drogę:


Jak widać były miejsca, gdzie w trasie mieliśmy wybierać „duże” warianty drogi: najpierw jedną z 2 niebieskich linii, czyli jak jedziemy przez Słowację i północne Węgry, a potem koło Debreczyna: czy jedziemy górami po trasie busa (fioletowa linia), czy też ciągniemy przez Węgry na południe, nadkładając sporo kilometrów, ale omijając podjazdy. A ta mnogość oznaczonych na mapie miejsc do spania pozwalała być spokojnym o dostosowanie dystansów dziennych do konkretnych warunków i naszych możliwości. W końcu nic nie musieliśmy.

Największą obawą był upał (sierpień w tym roku był wyjątkowo skwarny) oraz wiatr w twarz, jeśli sprawdzą się prognozy i dojdzie do załamania pogody. Załamanie pogody przyszło, choć upały też męczyły. Generalnie mieliśmy idealny mix wszystkich rodzajów pogody: od 40-stopniowego skwaru do burzy z gradem. Było fajnie.

Ale po kolei:


Longinada+ Rumunia 2015: dzień 1 – Szczawnica

8:10 wyjazd – trochę za późno, więc do Piotra jadę przez Kraków najprostszą drogą, o tej porze jeszcze z małym ruchem. Rower obładowany wodą i jedzeniem, bo dziś Święto (wszystko zamknięte), a jutro niedziela (na Słowacji chyba poważnie traktowana). Ale i tak jestem zadowolony, że ze wszystkim (w tym 4l wody) zmieściłem się w 25kg z pełnym wyposażeniem biwakowym (przy kilku bolesnych decyzjach typu zostawienie zapasowej opony, drugich butów czy tylnich kieszeni od sakw):

Piotr zaskakuje ładnie odświeżonym sprzętem: ma nie tylko nowe sakwy i bagażnik, ale też nowe zębatki. Z przełożeniem 22/32T przy kołach 26” nie będzie miał żadnych problemów na podjazdach, ani nie będzie przeciążał kolan. Super!

Piotr prowadzi przez pogórze na południe od Krakowa: przez Swoszowice, Świątniki Górne do Sieprawia. Koło źródła Salawy się zagapiam i muszę zatrzymać rower na podjeździe, a stromizna jest taka, że nie daję rady ruszyć – odrobina upokarzającego prowadzenia roweru pod górę szybko pokazuje, że nie jestem największym chojrakiem w okolicy 🙂

Poranek się kończy, robi się skwarnie. Niby to już kolejny tydzień takich upałów, więc powinienem był przywyknąć, ale i tak jest ciężko. Pogórze obfituje w strome podjazdy, a upał daje w kość. Pomaga dopiero wiaterek na długim zjeździe do Myślenic. A potem zimna lemoniada na myślenickim rynku:

Potem luksusowa „ścieżka rowerowa” koło zakopianki: doliną Raby aż do Lubnia. Tam chwila w sporym ruchu, ale szczęśliwie już przez  Mszanę daje się przejechać bocznymi drogami. A że większość aut i tak pociągnęła krajówką na Sącz, to za Mszaną jechało się  już całkiem miło. Choć mocno pod górę – do przejechania jest przełęcz między Gorcami a Beskidem Wyspowym.

Upał robi się nie do zniesienia (36-44 stopni) a potem gwałtownie się schładza (ok. 10 stopni w kilka minut) – podczas deszczu. Pierwszą, mocną ulewę przeczekujemy w czyimś garażu, potem jedziemy dalej w delikatniejszej mżawce, tak że do pijalni wód mineralnych w Szczawie wkraczamy już ładnie namoczeni.

Krążą nad nami chmury,

widać że deszcz będzie miał ciąg dalszy. Ale ciągniemy na przełęcz, sądząc że jeśli uda się na nią wyjechać przed burzą, to potem z niej szybko, zjeżdżając uciekniemy. A gdzie tam! Właśnie w trakcie zjazdu trafiamy w sam środek burzy. Deszcz z gradem pośrodku niczego. Z konieczności stajemy i chowamy się jak się da. Wtedy widzimy dom kilkaset metrów od drogi, więc podjeżdżamy żeby schować się chociaż pod wystającym dachem.

Po chwili wychyla się gospodarz i coś pokazuje. Przez chwilę obawa, że chce przegonić, ale on pokazuje, że brama stodoły nie jest zamknięta i żebyśmy sobie otwarli – wchodzimy i resztę burzy wygodnie przeczekujemy, dziwując się jak szybko temperatura dalej spada: do 17 stopni, czyli prawie 20 stopni mniej niż niewiele wcześniej.

Wraca słoneczko, zjeżdżamy do Zabrzeża, gdzie w przydrożnej „karczmie” pyszny obiad, a potem decydujemy, że dziś jednak kończymy w Szczawnicy, a nie ciągniemy kolejne 40km do Muszyny.

Droga wzdłuż Dunajca przepiękna, do tego w sporej części bez aut (główna droga z drugiej strony rzeki).

W Krościenku dzikie tłumy ludzi, tak że po spróbowaniu słynnych lodów, z ulgą jedziemy dalej. W Szczawnicy też tłoczno, ale na małym polu namiotowym nad Grajcarkiem znajduje się dla nas miejsce. Gorący prysznic, piwko w knajpie nad Dunajcem i można iść spać – jutro wczesna pobudka i długi dzień.