Pobudka przed 5:00, śniadanie, mycie, herbatka – wydaje się że jest mnóstwo czasu aż tu nagle za kwadrans 6:00 – zanim się zbierzemy jest tylko 5 minut, a do kościoła 2.5km. W dodatku, jak się za chwilę przekonujemy – całkiem mocno pod górę – trzeba mocno kręcić. Kościół pełen ludzi (zapewne nauczonych upałami, że trzeba wcześnie przychodzić), ale poranek rześki – cieszy, że udało się zacząć drogę od Mszy niedzielnej.

Wracamy przez puściutką Szczawnicę, pakujemy się (i namiot) i 8:15 ruszamy w drogę „rowerową ścieżką transgraniczną” nad Dunajcem. Poranek jest prześliczny, delikatne (jeszcze) słoneczko i optymizm.



Szybko dojeżdżamy do granicy słowackiej i do imponującej „bramy” na Leśnicę. To właśnie ta brama mnie ciągnęła, żeby drogę zacząć właśnie tu:


Najpierw jest bardzo miło, potem zaczynają się podjazdy. Nawet na znaku drogowym dają 12%.


ale widoki kompensują wszelkie niewygody

Podczas podjazdu prostą drogą, ładnym asfaltem, bez żadnego szczególnego powodu – brzęk! Nauczony doświadczeniem z Walii od razu zsiadam i starannie macam szprychy. I znajduję – zerwała się skubana akurat dziś. Chwila paniki, ale Piotrek uspokaja: poszła szprycha nie od strony zębatek, a ja przecież wziąłem zapasowe na drogę. Zdjęcie bagaży, rower do góry kołami, chwila zabawy (pewnie krócej niż typowe łatanie dętki) i wszystko działa, koło nie bije. Uff.

Wyjeżdżamy na ładną przełęcz z ławeczkami i zamkniętą budka z napojami i pamiątkami


gdzie Piotrek szpanuje (w pozytywnym znaczeniu – naprawdę jestem pod wrażeniem) swoim turystycznym ekspresem ciśnieniowym do kawy:



Widok z góry trochę smuci:


bo oznacza, że chwile praktycznie zjedziemy do wioski poniżej, tylko po to by zaraz znowu podjeżdżać. Czyli pewnie przez Czerwony Klasztor byłoby łatwiej, choć bez takich fajnych widoków.

A tak naprawdę, ta pierwsza przełęcz to był pikuś – kolejne, w coraz cieplejszym dniu, męczą zdecydowanie bardziej.

Dojeżdżamy do Starej Lubowni, z zamkiem górującym nad miastem:



gdzie robimy zakupy w Lidlu (jednak w niedzielę otwarty) na drugie śniadanie.

W podjazdach z Lubownią szukamy chwilę miejsca na popas, ale jedyne co znajdujemy, to kawałek polnej drogi, teoretycznie w cieniu, tyle że termometr pokazuje prawie 40 stopni. Ale i tak śniadanko smakowało.

Podjazdy jeszcze nas wymęczą, zwłaszcza że jest „przedburzowy” skwar. Konkretnie prognozy mówiły o burzach po polskiej stronie gór, a że my ciągle jesteśmy blisko granicy (jedziemy na południowy wschód), to ciągle nas jakieś burze straszą. Ale poza kilkoma kroplami deszczu nic się nie dzieje – aż szkoda, bo przydałaby się ochłoda.

Ochłoda przychodzi dopiero na przełęczy – w knajpce koło stacji benzynowej, gdzie delektujemy się „czapowana kofolą”. Zimną, słodką, pyszną! Po litrze na głowę! W samą porę, bo już naprawdę nas podgrzało…

Od przełęczy zaczyna się zjazd. Najpierw 10km mocnego, potem 30km delikatniejszego ale stałego, a tak naprawdę delikatny zjazd będzie nam towarzyszył aż do końca dnia. Czyli prawie 100km zjazdu – to można polubić! 🙂

Droga niby jest główna, ale ruch nie jest uciążliwy, zwłaszcza że kilometry lecą szybko, mimo że na równinie pojawia się wiatr w twarz.

Na jednej z odsapek Piotr odkrywa dlaczego od jakiegoś czasu terkocze mu łańcuch: skrzywiło się jedno ogniwo. W ruch idzie skuwacz, pogięte ogniwo zastąpione zapinką, można jechać. Hmm, druga awaria 1 dnia? Ładnie się zaczyna…

Dojeżdżamy do Preszowa, gdzie wjeżdżamy w środek miasta, szukać knajpki z lokalnym jedzeniem. Delikatnie mży, ale to nawet dobrze, a na pewno nie przeszkadza w tym upale.

Knajpkę znajdujemy, do bólu stylową:


ale my wybieramy ogródek. Słowackie potrawy są (bryndzowe haluszki, czesnakowa polewka, maczanka), ale choć smaczne i bezpieczne, to przekonujemy się, że słowacka kuchnia jest dość monotonna i
bardzo sycąca. Poobiadowa Kofola ledwo wchodzi 🙂

Z Preszowa wyjeżdżamy boczną drogą. Co prawda kosztowało to kilka podjazdów na zbocze doliny oraz chwilę drogą gruntową, ale spokojną drogą omijamy węzeł autostradowy, wyjeżdżając sporo za miastem na równoległą do autostrady, ładną drogę.

Tutaj już nie ma wiatru, droga prosta jak drut, lekko w dół, nic tylko tłuc kilometry ze średnią 28km/h. I przy zgrubsza takiej prędkości mamy trzecią awarię tego dnia: lecę przez kierownicę.

Rzecz się zdarzyła ewidentnie z głupoty. Zbytnia pewność siebie (bo tak ładnie kilometry się kręcą), upał, perfekcyjna droga – zaniedbałem elementarną zasadę przejeżdżania przez tory kolejowe: żeby „zawijać się” tak, by przejeżdżać przez szyny pod kątem prostym 🙁

A ewidentnie trzeba było, bo szyny przechodziły przez drogę pod ostrym kątem, a perfekcyjne wyłożenie przejazdu „dywanikami” gumowymi wcale nie pomogło:

(to zdjęcie z google streetview)

Tak więc styl startu do lotu miałem fatalny, za to lądowanie – perfekcyjne. Przydzwoniłem lewym bokiem, boleśnie tłukąc żebra i łydkę, ale nic nie łamiąc! Niewątpliwie przejechałem się chwilę po asfalcie, ale oprócz otarcia na łokciu żadnych strat. Nawet ubrań nie porwałem (tylko małe wytarcie w spodniach). Piotr jechał tuż za mną, więc też wglebił, ale także nadspodziewanie miękko: wjechał w moje sakwy, a jedyne uszkodzenie jakiego doznał, to lekkie stłuczenie kolana bez dalszych konsekwencji.

Usiadłem sobie koło drogi, Piotr składał mi rower (prostowanie kierownicy i bagażnika), a tymczasem przez „mój” przejazd kolejowy, przy dźwięku dzwonków ostrzegających przed pociągiem, przechodzi tubylec w klapkach-japonkach. I ten klapek grzęźnie mu w szynie. Tubylec się szarpie, nie może nogi oswobodzić, a tu pociąg coraz bliżej. Już zastanawiam się jak biedakowi pomóc, gdy wszystko oczywiście dobrze się kończy – noga oswobodzona, pociąg przejeżdża, tubylec idzie dalej. Eh, dziwne miejsce.

No to i my jedziemy dalej. Chwila niepewności jak będzie się pedałować stłuczona nogą (chodząc mocno kuleję), ale o dziwo akurat kręcenie pedałami nie sprawia żadnego problemu – szybko wracamy do podróżnej rutyny.

Droga równoległa do autostrady w końcu się z nią łączy, ale w tym miejscu zaczyna się też śliczna, boczna droga przez wsie. Takie prawdziwe wsie, a nie te dziwne, pokołchozowe na północy Słowacji. Sady, delikatne wzgórza, potoki – w odróżnieniu od pustkowi, którymi wcześniej jechaliśmy, tu byłoby gdzie namiot rozstawić. Ładnie tu – zdecydowanie dobrze, że ominęliśmy Koszyce dużym łukiem.

Dookoła nas zaczynają pomrukiwać burze – zaczynamy się obawiać czy zdążymy na nasz camping (tuż za granicą węgierską) przed burzą i zmrokiem. Skwar jest solidny, ale pomału gaszony kończącym się dniem, a my jedziemy sobie ładnymi okolicami. Planując drogę zauważyłem, że jest tu kawałek który trzeba przejechać gruntową ścieżką, ale nie przejąłem się przesadnie – rower potrafi. Teraz ten kawałek wprowadza chwilę nerwowości, bo burza już naprawdę blisko – gdyby nas tam złapała, to byśmy na dobre w błocie ugrzęźli.

Ale nie złapała. Odczekała grzecznie aż dojedziemy do Niżnej Myszli, gdzie schowaliśmy się pod solidnym przystankiem autobusowym. Burza się przewala, pioruny walą całkiem blisko, fajnie na to patrzyć schowanym przed deszczem. Tyle że po jednej burzy przychodzi kolejna i kolejna, a dzień się kończy. Jesteśmy niby tylko 15km od campingu, ale pada i robi się ciemno. W takich okolicznościach na atrakcyjności zyskuje oddalony jedynie o 6km camping w Czanie, mimo że Longin przeglądając mapkę trasy, wypowiedział się o nim: „Campingu w Czanie na Słowacji nie polecam. Nie podobał mi się”. Stwierdzamy że warto spróbować.

Jedziemy w deszczu i ciemności przez zalane ulice miasteczka Żdana, potem dziurawą drogą nad jezioro, gdzie w świetle latarek bezskutecznie szukamy campingu. Zamiast niego znajdujemy znak zakazu biwakowania oraz knajpę z napisem „noclegi” (ubytowanie).

(Jak się rano przekonujemy camping był za płotem – na głucho zamknięty; najwyraźniej nie tylko Longinowi się nie podobał i słusznie nie przetrwał).

Zdecydowanie nie chce nam się już dalej jechać – pytamy w knajpie o nocleg. Tym pytaniem wywołujemy małą panikę, ale nocleg jest. Całkiem przyzwoity (łazienka z gorącym prysznicem jest w pokoju), za jedyne 10 euro/os. A wieczorny Pilzner to coś, czego zdecydowanie nam teraz potrzeba.

Jeszcze chwilę patrzymy na kwiat lokalnej młodzieży lansującej się przy barze kofolą z wódką i idziemy do pokoju, gdzie przekonuję się o czymś, co będzie mi już towarzyszyć przez resztę wyprawy: kładzenie się spać jest przy moim stłuczeniu żeber naprawdę cholernie bolesne. Dobrze że dzień był długi, więc mimo bólu błyskawicznie spadam w sen.